[Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Dom Róży. Krýsuvík. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2006, ss. 112 + 62.]
Debiut prozatorski Huberta Klimko-Dobrzanieckiego to przykład literatury z tezą. Wypada od razu zaznaczyć, że bezrobocie, związane z nim frustracje oraz konieczność wyjazdu za granicę stanowią ledwo zauważalne tło noweli. Tym samym książka jest przeznaczona nie tylko dla tych, którzy mają zamiar podobnie jak autor szukać pracy w Islandii.
Akcja obu opowiadań rozgrywa się na wyspie. Sam prozaik zapewnia nas (choć czyni to w drażniącym powtórzeniami i nieco bedekerowskim stylu), że: " 'Dom Róży. Krýsuvík' jest podróżą, podróżą do wnętrza człowieka. Jest również podróżą do wnętrza Islandii, Islandii, jakiej nie znacie, o jakiej nie przeczytacie w żadnym przewodniku".
Rzeczywiście, najważniejsze w tej książce nie są "opisy przyrody". Podobnie jak Andrzej Stasiuk w Jadąc do Babadag pokazał nam Europę Środkową, czy raczej "swoją Europę", tak teraz Klimko-Dobrzaniecki prezentuje nam starzejący się Zachód. Zimną, smutną krainę, gdzie ludzie nie umierają w swoich domach.
Bohater Domu Róży, alter ego samego autora, w poszukiwaniu pracy wyrusza na zachodni skraj Europy. Podróż oznacza dla niego przede wszystkim możliwość zetknięcia się z drugim człowiekiem, z kimś "prawdziwym" w trudnym do zaakceptowania, zdehumanizowanym świecie. W kraju gdzie "wszędzie bloki, blokowiska [...]. Żywej duszy na ulicach nie uświadczysz, wszyscy w samochodach", samotność jest przerażająca, wszechobecna, czego uosobieniem są staruszkowie umieszczani przez własne dzieci w domu starców, gdzie pracuje Hubert. Jako wielokrotny świadek pozbawiania pensjonariuszy godności (czasem również życia) jest tą sytuacją przerażony. Swoje uczucia stara się ukrywać zarówno przed Islandczykami, jak i czytelnikami za parawanem humoru.
Bohater opowiadania na każdym niemal kroku porównuje świat, w którym chce znaleźć dla siebie niszę, z tym, co zostawił w Polsce. Okazuje się, że surowy pejzaż Islandii to odbicie ojczyzny. Nie jest to jedynie naturalny objaw znalezienia się w obcym środowisku, oswojenia nieznanego świata za pomocą utrwalonych obrazów. Bohater, choć deklaruje, że wyruszył do Islandii w celach zarobkowych, zostawił w kraju samotną, rozgoryczoną matkę. Od swoich islandzkich rówieśników różni się jednak tym, że ma sumienie i dlatego nie może zagłuszyć wspomnień z Polski dotyczących rozbitej rodziny czy skrzywdzonego w dzieciństwie kolegi ani przez mantry na lodowcu, ani przez wyczerpującą fizycznie i emocjonalnie pracę. Uświadamia mu to dopiero spotkanie z Różą (nie mającą nic wspólnego z bohaterką powiastki Ericha Emmanuela Schmidta, podającą jak na tacy proste rozwiązania), która pomimo swego kalectwa nie wymaga takiej opieki, jak reszta pacjentów. W oczach Huberta to postać zmityzowana, będąca uosobieniem kobiecości i mądrości nietkniętej przez czas: "Pomagam jej wejść do wanny, kładzie się w niej, odpoczywa, jest piękna, ciało staruszki też potrafi być doskonałe. Zachowała proporcje, zmiany hormonalne nie odebrały kobiecości, łono nie jest łyse jak u innych, jej ciało jest idealnie gładkie, białe, bez najmniejszej krostki, powłoki brzucha naciągnięte, to pewnie przez to, że nigdy nie rodziła, pępek malutki, głęboki, piersi nietknięte, ciągle oczekujące na usta dziecka, może kiedyś, w następnym życiu".
Podobnie jak Magnus z dramatu Sławomira Mrożka Kontrakt Róża jest "wielka". Budzi poważanie nie tylko ze względu na wiek, mądrość i pełną sprawność umysłową, czym różni się od wszystkich mieszkańców domu opieki. Ociemniała od urodzenia kobieta dzięki swemu kalectwu jako jedyny członek rodziny przeżyje, bo jest jak "ptak niebieski" (historia ta zostanie opowiedziana w formie monologu Tomasa, ojca Róży, w drugiej noweli, Krýsuvík).
Mądrość oraz pozostałe wyostrzone zmysły wychwytują więcej, wprawiając Huberta w zakłopotanie, a potem w podziw, dla niego Róża stanie się ekwiwalentem matki, kimś w rodzaju przewodnika. Nie po Islandii - po życiu. W przeciwieństwie do Magnusa, który przybywa do szwajcarskiego hotelu po to, aby umrzeć, zawrzeć z podejrzanym Morrisem tytułowy kontrakt, Róża emanuje witalizmem. Choć (w sensie fizycznym) nie dała nikomu życia, pomaga żyć Hubertowi. Z pewnością nie jest symbolem starego, wyzbytego wartości Zachodu.
Hubert natomiast, bohater na miarę naszych czasów, ma wiele wspólnego z Morrisem. Chociaż nie konfabuluje, nie zmyśla, że jego ojczyzną jest nieistniejąca wyspa Polititiki, dla przeciętnego Islandczyka pozostanie barbarzyńcą, przybyszem z tak samo odległej krainy, jak Korea, najemnym robotnikiem, służącym, kimś do wykonywania brudnej (dosłownie) roboty. Według debiutanta niemal każdy mieszkaniec Zachodniej Europy, słysząc, skąd pochodzi bohater, mógłby zareagować jak Magnus: "I to jest w Europie?". Hubert w swym serwilizmie stara się jednak zachować szacunek do siebie, postępując godnie z pensjonariuszami, obojętne, czy zajmuje się Różą, czy kimś, kto nie pachnie, niestety, olejkiem różanym.
Dzięki temu towarzyszy mu przez cały czas poczucie bycia lepszym od sfrustrowanych tubylców, takich jak Gróa, kosmetyczka, która aby spłacić raty za nowego jeepa, pracuje również jako dworcowa sprzątaczka.
Wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z "autentykiem", tekstem prezentującym prawdziwych ludzi, prawdziwe zdarzenia, prawdziwe oblicze Zachodu, chciałoby się rzec: "okruchy życia" podane na papierowej tacy. Liczne wtręty autorskie mają nas w tym przekonaniu utwierdzać. Bohater - narrator Domu Róży - nosi więc takie imię, jak autor, dysponuje podobną biografią, jest także "na bakier z fryzjerami". Podobną funkcję ma pełnić również historia o skrzywdzonym koledze z dzieciństwa oraz zdania typu: "Gdziekolwiek jesteś, Marku, wybacz, wybacz proszę".
Do momentu, w którym bohater spotyka Różę, czytelnik obcuje jednak z dość monotonnie sportretowanymi postaciami. W opowiadaniu Huberta Klimko-Dobrzanieckiego Islandczycy to ludzie trzech kategorii: starsi, osamotnieni pensjonariusze Domu, ich dzieci, cyniczni materialiści oraz homoseksualiści, namolnie adorujący Huberta (i wnoszący do opowieści dużo humoru). Podobnie dzieje się, by tak rzec, po drugiej stronie barykady. Wprowadzając na karty opowiadania postać Bora, autor w istocie przedstawia pewien wyidealizowany typ. Lecz jak uwierzyć w istnienie postaci, jak na "autentyk" zbyt przerysowanej, gdy sam narrator zarzeka się: "Ja chyba śniłem. Wariat grający na organkach, jeszcze do tego z Chorwacji, i oswojona, islandzka orka gadają ze sobą".
Na szczęście główni bohaterowie nie są już tak jednowymiarowi, choć także reprezentują ikony: mądrej staruszki i bezskutecznie próbującego uciec od przeszłości (podobnie jak Morris) "barbarzyńcy". Dużo tu sprzeczności: staruszka emanuje młodością i dziewiczością. Z kolei Hubert próbujący uciec przed nie dającymi spokoju wspomnieniami nie jest typem "szlachetnego Słowianina" o miękkim sercu.
Choć utwór Klimko-Dobrzanieckiego opiera się na antynomiach, nie dochodzi do dramatycznego konfliktu. Autor zdaje sobie pewnie sprawę z tego, że świat, czy raczej jego wycinek taki jak Islandia, Krýsuvík, Dom czy Dach, zamknięty w formie małej prozy nie może zostać namalowany dwoma farbami. Jego zamiarem było uniknięcie sprowadzenia historii Róży i Huberta jedynie do wymiaru zetknięcia się dwóch symbolicznych światów: starego Zachodu i młodego barbarzyńskiego Wschodu wdzierającego się falą na wyspę. Hubert Klimko-Dobrzaniecki chciałby nas przekonać, że opisuje spotkanie nie tyle dwóch idei, dwóch typów ludzkich, co po prostu ludzi. Tylko tyle czy aż tyle?
Joanna Bielas © by "Twórczość" 2006 | |
Książka Dom Róży. Krýsuvík została nominowana do Nagrody Nike 2007.