Na czym polega sekret ich kina? Na skromności. Wbrew modzie, którą zapoczątkowały popularne telewizyjne serie przyrodnicze, Walencikowie nie starają się zawłaszczać ekranowej przestrzeni, ale oddają ją właściwym bohaterom filmów – zwierzętom, roślinom. W wywiadzie dla Dwutygodnika Jan Walencik z dezaprobatą mówił o telewizyjnych showmanach, którzy "za wszelką cenę starają się być przed kamerą bohaterskimi prezenterami, którzy koniecznie muszą wszystko łapać, szarpać, wygrzebywać – słowem: ujarzmiać".
Twórcy "Sagi prastarej puszczy" nie mają podobnych ambicji. Mają natomiast dużo cierpliwości i umiejętność zbliżenia się do swoich dzikich bohaterów. Mają też coś jeszcze – odwagę do eksperymentowania z filmową dramaturgią.
Kiedyś filmowano wszystko, co się nawinęło przed kamerę, na zasadzie "co słonko widziało". Te elementy układano w prosty ciąg – "oto to, oto tamto". Nazwałbym to "formułą zielnika". Wtedy, w latach 50. czy 60., niemal wszystko, co pokazywał film przyrodniczy, było przyjmowane z aplauzem. Widzowie dowiadywali się, jak wygląda takie czy inne zwierzę, i to wystarczało" – mówił Walencik Dwutygodnikowi.
Dziś kino przyrodnicze ma zdecydowanie większe ambicje. Musi syntetyzować wiedzę i ubierać ją w atrakcyjny kostium. Dlatego w swoich filmach Walencikowie nie tylko tłumaczą mechanizmy funkcjonowania przyrody (jak w świetnym "Tętnie pierwotnej puszczy"), ale też nadają im śmiałą, dramaturgiczną strukturę. Ich kolejne dokumenty okazują się filmami niemalże fabularnymi, z trójaktową konstrukcją, zwrotami akcji i emocjonalną intensywnością, której nie dostarczyłby żaden filmowy "zielnik" sprzed lat.
Dzikość wideoklipu
O tym, jak bardzo rozwinęło się kino przyrodnicze w kilku ostatnich dekadach, przekonuje także Krystian Matysek, dokumentalista, reżyser i absolwent studiów operatorskich katowickiej Filmówki. Jego twórczość przyrodnicza także wzięła swój początek od Włodzimierza Puchalskiego, a właściwie - filmu dokumentalnego "Puchalszczyzna" poświęconego jego osobie, a wyreżyserowanego przez Jana i Bożenę Walencików. Matysek był operatorem tego dokumentu, a dzięki spotkaniu z Walencikami zdecydował się zająć realizacją filmów przyrodniczych. Z dużym powodzeniem - już w 2001 roku stworzył film, dzięki któremu przejdzie do historii kina przyrodniczego w Polsce.
Mowa o "Dziobem i pazurem" (2001), efektownej opowieści o ptakach zamieszkujących różne rejony Polski. Przez trzy lata Matysek realizował zdjęcia do swojego obrazu, spędzając długie miesiące na obserwacji skrzydlatych bohaterów. Stworzył film niezwykły – "Dziobem i pazurem" pozbawione było jakiegokolwiek komentarza lektora. Matysek opowiadał obrazami, budując z nich klarowne, dramaturgicznie spójne sekwencje. A że montaż w "Dziobem i pazurem" był dynamiczny i niemalże teledyskowy (Matysek to też twórca znakomitych wideoklipów), film Matyska porywał publiczność. Swój dokumentalny talent Matysek potwierdzał także w kolejnych produkcjach – cyklu dokumentalnym "Dzika Polska" (2007-2009), w "Niedźwiedziu. Władcy gór" (2012) i "Łowcach miodu" (2016).
Warto jednak wspomnieć o innym, nie przyrodniczym filmie Matyska – "Sekretach miłości" (2012). Dokumentalny film realizowany na kilku kontynentach przedstawiał losy kilku miłosnych związków rozgrywających się w różnych kulturach i krajach: w Indonezji, Himalajach, Północnych Indiach, Rosji, Polsce i Francji.
Matysek zastosował w tym filmie osobliwą reżyserską strategię – opowiadał o ludziach, ale patrzył na nich z tą samą ciekawością, z jaką wcześniej przyglądał się przyrodzie w swych ekologicznych freskach. Zamiast wchodzić w psychikę bohaterów, po prostu uważnie się im przyglądał. Co okazało się niewystarczające – "Sekrety miłości" sprawiały wrażenie filmu antropologicznego, którego autor traktował bohaterów jak obiekty badań, a nie ciekawych ludzi.
Pingwiny takie jak my
O tym, że odwrócenie tej logiki przynosi lepsze efekty, przekonał się Luc Jacquet, zdobywca Oscara z 2006 roku. W "Marszu pingwinów" Francuz opowiadał o corocznej wyprawie pingwinów królewskich, które pokonują tysiące kilometrów, by znaleźć idealnego partnera i założyć rodzinę.
Jacquet opowiadał o tej podróży, jakby snuł historię o ludziach marzących o odnalezieniu miłości życia. Godowe obyczaje, walka o przetrwanie i stadne rytuały znajdowały swój odpowiednik w życiu ludzi. I choć "Marsz…" pełen był infantylnych uproszczeń, okazał się zarazem niebywałym sukcesem. Dość powiedzieć, że prócz Oscara film zdobył także Cezara i ponad 120 milionów dolarów z kinowych biletów.
Filozofowie…
Film przyrodniczy od dawna nie jest jedynie edukacyjnym produktem i rozrywkową propozycją dla miłośników National Geographic, Discovery czy Planet. Jego intelektualne i artystyczne ambicje sięgają o wiele dalej. Od niemal czterdziestu lat przekonuje o tym Godfrey Reggio, twórca niezwykłej trylogii , na którą złożyły się "Koyaanisqatsi" (1982), "Powaqqatsi" (1988) i "Nagoyqatsi" (2002).
Gdyby bostońscy transcendentaliści z kręgów Ralpha Waldo Emersona i Henry'ego Davida Thoreau mieli do dyspozycji kamery, wybitnych operatorów i kilka lat, które mogliby poświęcić stworzeniu jednego filmu, zapewne kręciliby właśnie takie filmy jak Reggio.
Ów reżyser i niedoszły zakonnik to prawdziwy filozof kina przyrodniczego. W kolejnych częściach swojego dokumentalnego cyklu opowiadał o świecie wytrąconym z równowagi za sprawą człowieka. Majestatyczne kadry przedstawiające piękno i czystość przyrody w jego filmach zderzały się z ujęciami pokazującymi zniszczenia czynione planecie przez ludzkość.
Tytuł zaczerpnięty z języka północnoamerykańskich Indian Hopi tłumaczył się jak "dążenie do katastrofy". I właśnie o tym mówiły wybitne filmy Reggio, z których każdy powstawał przez wiele lat (prace nad pierwszą częścią zajęły amerykańskiemu twórcy siedem lat). Reggio jeździł z kamerą po Stanach Zjednoczonych ("Koyaanisquatsi") i reszcie świata ("Powaqqatsi" i "Nagoyqatsi"), by szukać w nim pozostałości naturalnego piękna i porządku. Opowiadał o naturze, technologii, destrukcji i tęsknocie za porządkiem, którego gwarantem – jak w tekstach transcendentalistów – jest sama natura.
… i ideolodzy
To właśnie "Koyaanisqatsi" zapoczątkowało modę na dokumenty przyrodnicze angażujące się w publicystyczną walkę o ratowanie planety oraz filmy z nurtu przyrodniczo-filozoficznego. Nie jest dziełem przypadku, że autorem dwóch innych głośnych obrazów tego typu – "Baraki" (1992) i "Samsary" (2011) był Ron Fricke, operator, który przed realizacją swego reżyserskiego debiutu stał za kamerą "Koyaanisqatsi". W dokumentach rozwijał on formułę dokumentu budowanego z efektownych, pięknych zdjęć i pozbawionych autorskiego komentarza, który zakłócałyby narrację budowaną za pomocą zdjęć i montażu.
Bez filmów Fricke'a i Reggio z pewnością nie byłoby tak głośnych i popularnych przyrodniczych dokumentów jak "Mikrokosmos" (1996) Claude'a Nuridsany'ego i Marie Pérennou czy "Królestwa" i "Makrokosmosu" (2001) Jacquesa Perrina, Jacquesa Cluzauda i Michela Debatsa.
Ale też nie byłoby pewnie całej grupy filmów wpisujących się w eko-propagandowy nurt współczesnego kina dokumentalnego. Choćby oscarowej "Niewygodnej prawdy" (2006) Davisa Guggenheima opowiadającej o zagrożeniu wynikającym z globalnego ocieplenia, czy też "Tętna pierwotnej puszczy" Bożeny i Jana Walencików, w których polscy twórcy już w latach 90. domagali się objęcia Puszczy Białowieskiej całkowitą ochroną i zachowania jej w naturalnym stanie sprzed wieków.
Kino przyrodnicze ma dziś do spełnienia kilka funkcji. Ma nie tylko "bawić i uczyć", ale przede wszystkim – uwrażliwiać na przyrodę i przypominać, że nie została nam dana na zawsze. Tylko czy kino ma dziś jeszcze moc zmieniania świata i ludzi?
Źródła: Dwutygodnik, Filmpolski, inf. własne.