[Adam Czerniawski: Wyspy szczęśliwe. Eseje o poezji. Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie, Stowarzyszenie Literacko-Artystycze "Fraza". Toronto - Rzeszów 2007, ss. 290.]
Gdyby chcieć zlekceważyć wydany właśnie tom szkiców
Adama Czerniawskiego, wystarczyłoby powiedzieć, że Wyspy szczęśliwe są zbiorem wypisków czynionych na marginesach większych lub mniejszych dzieł literatury nie tylko polskiej, lecz także światowej. Z tekstami Czerniawskiego sprawa jednak zwykle nie jest tak prosta i oczywista, jak mogłoby się pozornie wydawać. Omawiana tu rzecz autora Narracji ormiańskich jest bowiem szóstą książką w niezwykle bogatym i różnorodnym dorobku "kontynentczyka", zogniskowaną wokół spraw związanych z poezją. Czerniawski dał się już przeto poznać nie tylko jako wnikliwy czytelnik, lecz także jako poeta, prozaik, krytyk oraz tłumacz. Częścią plonu jego dotychczasowych lekturowych przygód stały się właśnie Wyspy szczęśliwe. Pomieszczone tu szkice - napisane w latach 1961-2005 i poddawane w tym czasie rozmaitym przeróbkom - pogrupowane zostały w trzy oddzielone od siebie, choć wzajemnie się przenikające i dopełniające, sekwencje.
Pierwsza z nich, rozpoczynająca się "Małym traktatem o sztuce", w którym autor, rozprawiając o sztuce tworzonej przez maszyny, dowodzi, że działalność twórcza nierozerwalnie wiąże się z koncepcją człowieka, stanowi swoiste zaproszenie do podejmowanych chwilę dalej analiz szczegółowych, dotyczących twórczości
Kochanowskiego,
Norwida, Pounda, Eliota,
Miłosza,
Różewicza,
Szymborskiej,
Lipskiej, Czaykowskiego i Iwaniuka. Szkice wypełniające drugą część książki dotykają problemów z przekładami. Ostatnie pięć tekstów związane jest natomiast z wyjątkowo osobistymi refleksjami, snutymi nie tylko na temat ontologii i roli poezji w ogóle, lecz także na temat własnej twórczości artystycznej, a rozważania te przeplatają się z dygresjami traktującymi o moralności poezji, uwagami o popełnianych "grzechach", przykładzie Heraklita jako "patrona poetów" czy świętym Anzelmie.
Wyspy szczęśliwe, mimo iż nie są zbiorem jednorodnym ani pod względem poruszanej w nim problematyki, ani pod względem stylistyki, są tomem dokładnie przemyślanym i spójnym dzięki osobie Czerniawskiego oraz tematowi - to bądź co bądź eseje o poezji. Nie tyle przeto ważna będzie epoka, w której dane dzieło powstało, ile wartość, jaką przedstawia dla autora Krótkopisu. W efekcie obok rozważań oscylujących wokół Trenów Jana Kochanowskiego znalazły się refleksje dotyczące "służebnej" względem sztuki roli artysty. Słowem, Wyspy szczęśliwe, będąc wyborem pisanych przez Czerniawskiego przez wiele lat szkiców, stanowią podsumowanie jego doświadczeń oraz pełnią funkcję "portretu" artysty. Z jednej bowiem strony Czerniawski jawi się jako wykładowca, który mając stale na uwadze misję "niesienia kaganka oświaty", stara się pokazywać mniej popularne konteksty literackie, zmarginalizowane z różnych powodów sprawy wokółliterackie, o których potrafi opowiadać za pomocą dyskursu dosadnego i bezkompromisowego. Nie chcąc powielać utartych schematów myślowych, kopiować skądinąd znanych sądów, przytaczać powszechnie funkcjonujących anegdotek na temat poszczególnych pisarzy, nie ucieka od polemiki. Nawet jeśli nie odkrywa nowych nazwisk czy też nie przypomina nazwisk zapomnianych, to jednak o jego wywodach trudno byłoby powiedzieć, że są monotonne czy sztampowe. Dzieje się tak również dlatego, że Czerniawski snuje swe eseistyczne narracje z pasją. Dzięki temu, że nie przemawia jednak ex cathedra, potrafi z równym powodzeniem - znów w zgodzie z wymogami sztuki eseistycznej - posługiwać się stylem luźnym, nieskrępowanym, błyskotliwym, tryskającym dowcipem. Wystarczy choćby przywołać esej zatytułowany dość przewrotnie "Moje pierworodne grzechy", w którym Czerniawski pokusił się o próbę odpowiedzi na pytanie dotyczące braku uniwersalnego języka. Stwierdza:
"Jednakoż Bóg potrafi być diabelsko przebiegły. Kiedy mu zależy, by Jego przesłanie uzyskało maksymalny rozgłos, obdarza Apostołów znajomością wszystkich języków, oferując im akces do zasobów wiedzy, który ludzkość utraciła, gdy zawaliła się wieża Babel."
Przywiązanie do myśli o niemożności rekonstrukcji boskiej wieży dostarcza nam - jak zdaje się mówić autor - alibi na zrzeczenie się odpowiedzialności za rozmaite sytuacje (takie jak możliwość nieczytania dzieł klasyków światowej literatury w oryginale), choć nie odbiera przyjemności, w poczet których można zaliczyć: grę w szachy, udział w olimpiadach sportowych, jazdę samochodem po innych niż nasze drogach, słuchanie muzyki czy podziwianie szeroko rozumianej sztuki. Znajomość języków obcych nie jest nam potrzebna nawet podczas zawierania miłosnych stosunków. Racja, ciągnąc wywód Czerniawskiego nieco dalej, można by dodać, że często posługiwanie się tym samym językiem przeszkadza kochankom w pełnym porozumieniu ciał...
Czerniawski nie wygłasza opinii w sposób pretensjonalny czy narzucający się i wymuszający przyjęcie jego stwierdzeń za jedynie dopuszczalne lub jedynie słuszne. Pokazuje, podkreślając na każdym kroku, że zawarte w Wyspach szczęśliwych narracje są wyrazem jego osobistych poglądów i wieloletnich przemyśleń, które zostały poparte działalnością zawodową na różnych polach aktywności twórczej. Gdy więc autor Koncertu życzeń spiera się, robi to z wyczuciem i poszanowaniem dla rzetelnej roboty literaturoznawczej. Taka postawa wynika - jak sądzę - z przyjętej przez niego koncepcji pisania o liryce, zakładającej, że
"o poezji należy pisać tak, by zachęcić czytelnika do lektury omawianego poety. Tępiąc grafomanów, krytyk spełnia oczywiście ważną rolę społeczną, ale wdzięczniejszym i pożyteczniejszym zadaniem jest pokazywać czytelnikom dobrą poezję i tłumaczyć im, dlaczego właśnie te a nie inne utwory zasługują na wyróżnienie. Boje uczonych o rangę poszczególnego pisarza w historii literatury, zjadliwe przycinki recenzentów, czy też nudne wywody erudytów, którzy całą literaturę świata mają w czubkach palców, ale nie potrafią rozróżnić między wierszem a grafomanią, nie dadzą się w żadnym razie porównać z ocenami wrażliwego i bystrego poety, który na marginesie swej twórczości poetyckiej i dramatopisarskiej zwierza się czytelnikowi ze swych przeżyć, który z wyczuciem i pasją analizuje twórczość pisarzy, którzy zaważyli w jakiś sposób na jego własnej poezji".
Wprawdzie Czerniawski formułuje powyższy sąd na kanwie twórczości Eliota, niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, jakby pisząc te słowa, autor Liryki i druku miał na myśli samego siebie. Nie ma w tym niczego nieprzyzwoitego, wszak prozaik wielokrotnie na kartach Wysp szczęśliwych przyznaje się do patrzenia na literaturę z perspektywy osobistej, która daje w konsekwencji coś na kształt rozpisanego na lektury życiorysu Czerniawskiego. Zabieg ów dość prosto się tłumaczy: wszak w poetykę eseju wpisane jest pierwszoplanowe "ja". Czerpie więc autor Aktu pełnymi garściami z własnej biografii, dzięki czemu, łącząc swe rozmaite literackie role, płynnie przekuwa własne doświadczenia na zasady ogólne. Dążenie do uniwersalizacji doznań nie wypiera jednakże ich prywatnego umocowania. To właśnie owo autobiograficzne podłoże wysuwa się na plan pierwszy, sprawiając, że nawet jeśli Czerniawski opowiada o kłopotach z tłumaczeniem na język angielski wierszy
Norwida, to de facto zwierza się z własnych problemów wynikających z zajmowania się sztuką przekładu. Przywołując tedy rozważania teoretyczne, popiera je zawsze przykładami praktycznymi, niejednokrotnie z własnego (nie tylko translatorskiego) dorobku. Ale - jak stwierdzi w "Pułapkach autoprzekładu" -
"Tłumaczenie mojej własnej poezji z języka polskiego, który jest dla mnie językiem ojczystym, na angielski stanowi jeden z tych nielicznych, a więc wartych uwagi, przypadków. Więc nie muszę się usprawiedliwiać z pisania o sobie, skoro szczególnie interesujące wydają mi się te kwestie dotyczące literackiego przekładu, które wyrastają bezpośrednio z osobistej praktyki translatorskiej. A najbardziej intrygująca okazała się dla mnie próba tłumaczenia własnej poezji."
Czyżby Czerniawski chciał nade wszystko przekonywać do czytania swojej własnej twórczości? Po części zapewne tak. Autoreklamie dziś nie należy się dziwić. W tym kontekście tytuł tomu byłby łatwy do rozszyfrowania: idzie o prywatny azyl autora Światów umownych, jaki daje mu "dobra", niezaangażowana politycznie literatura, która "rzetelnie" wykonana, oferuje satysfakcję i poczucie rajskiego spełnienia. Ale, jak powiedziałam na początku, z Czerniawskim sprawa nigdy nie jest tak prosta, jak można by się było spodziewać. Tak jest i tym razem. Owe wyspy szczęśliwe należałoby rozpatrywać w szerszej perspektywie, która stawiając na "kontemplowanie", dystans, racjonalizm i apolityczność, przyznawałaby poezji w życiu każdego z nas miejsce szczególne, ważne, gwarantujące tytułowe szczęście, ale też miejsce uprzywilejowane z racji idyllicznej wiary w to, że takie postulaty są możliwe do spełnienia.
Agnieszka Nęcka
© by "Twórczość" 2008