W rozmowie z panem nie sposób pominąć kwestii książek. Leżą przede mną: "Księga pamięci Żydów Bielska Podlaskiego", "Kotły na gościńcu litewskim", "Miasto Bielsk" – przypomnienie klasycznej pracy prof. Józefa Jaroszewicza z Uniwersytetu Wileńskiego. Wszystkie pod pana redakcją, choć to zaledwie czubek góry lodowej pozycji wydanych przez Muzeum w Studziwodach. Ukazało się już także ponad 60 numerów kwartalnika "Bielski Hostineć" z artykułami zarówno w języku polskim, jak i białoruskim. Czyżby znani mi Białorusini z Mińska nie mieli racji mówiąc, że jest to już język praktycznie wymarły?
Jak widać, nasze działania są dwutorowe: z wydawnictwami próbujemy dotrzeć zarówno do Białorusinów jak i do Polaków. Np. "Księga pamięci Żydów Bielska Podlaskiego" jest uniwersalna i, jak pokazała praktyka, zainteresowanie nią przerosło wszelkie oczekiwania. Zamawiali ją ludzie z całej Polski, Europy i świata. Trafiliśmy w zainteresowanie, bo pośród kilkuset takich ksiąg pamięci wydanych zagranicą, tylko kilka ukazało się w języku polskim. Obecnie wydawnictwa zgłaszają się do nas po porady, jak się takie pozycje robi.
Teraz spróbuję odpowiedzieć na pytanie związane z językiem białoruskim: czy jest niszowy i mało używany? Jeśli w samym Mińsku na dwa miliony mieszkańców po białorusku rozmawia 10 tys. ludzi, to też jest dobrze. Ale poza Mińskiem jest prowincja – mniejsze miasta i wsie, gdzie większość ludzi rozmawia po białorusku. Np. w Klecku na Nowogródczyźnie wszędzie, bo i w sklepie, i warsztacie samochodowym, wśród prostych ludzi słyszałem wyłącznie język białoruski i to prawie, że literacki. Ale są też elity białoruskie – spore grono ludzi kultury, dla których język białoruski jest naprawdę ważny. Jest też wybitna literatura współczesna. Jednak myśli wyrażone przez Białorusinów w innym języku – np. w polskim na Podlasiu, a w rosyjskim na Polesiu – nie przestają być białoruskie. Dzisiaj trzeba się przyzwyczaić, że ta dwutorowość językowa, białoruska i rosyjska, pozostanie. Nie ma potrzeby jej zwalczać, ani odgórnie w nią ingerować.
Białorusini po naszej stronie granicy nie rozmawiają ze sobą po białorusku, lecz w gwarze. Jakiej: kresowej? Podlaskiej?
Bielscy Białorusini nie rozmawiają ze sobą w języku literackim, bo to oczywiście byłoby nienaturalne. Podobnie jest też w innych regionach Polski, gdzie wciąż przeważa żywa gwara. Jeśli chodzi o Bielsk Podlaski i okolice, chociaż język zamieszkujących tu Białorusinów odbiega od wymogów współczesnego języka literackiego, to należy tych ludzi chwalić, że na co dzień zachowali mowę przodków. Jest to bowiem historyczny język białoruski, który w Wielkim Księstwie Litewskim od XVI wieku był językiem urzędowym. Lubię zgłębiać ówczesne XVI-wieczne dokumenty: metryki, przywileje czy statuty. Rozumiem je w stu procentach. Wiele niekłamanej radości przysparza mi świadomość, że posługujemy się wciąż XVI-wiecznym językiem. Tak też rozmawiają ze sobą ludzie z Polesia – od Brześcia po Pińsk i Turów. Cały ten południowy pas Białorusi porozumiewa się tak, jak my w Bielsku i okolicach. Słowem, należymy do polesko-podlaskiego obszaru językowego i kulturowego.
Kontakty pomiędzy Podlasiem i Polesiem weszły już zresztą na stałe do kalendarza pana Muzeum. Wiele zespołów folklorystycznych, zarówno z Polski jak i z Białorusi, gościło u siebie nawzajem. Powstają również wspólne inicjatywy twórcze, podczas których dochodzi do przemieszania ludowych grup artystycznych z obu stron granicy. W filmie "Siewca" można prześledzić choćby rekonstrukcję dawnej tradycji weselnej – z poleską panną młodą i podlaskim kandydatem do jej ręki.
To jedna z ugruntowanych form naszej pracy. Staramy się na nowo powiązać przerwane niegdyś więzi ludzkie i kulturowe, a to zainscenizowane wesele ukazało jeden z możliwych obszarów działania. Nie było to robione na pokaz, ani specjalnie dla telewizji. Reżyser akurat tak trafił, że miał możliwość rejestracji efektu wcześniej ustalonych wydarzeń. Mogę przytoczyć inne przykłady: od 10 lat współpracujemy ze stowarzyszeniem artystów ziemi brzeskiej Tur. W porozumieniu z nim organizowaliśmy na Podlasiu wiele plenerów i warsztatów rzeźbiarskich. Integracja ponad granicami następuje także podczas Podlasko-Poleskich Spotkań w Tradycji, organizowanych przez nasze Muzeum od 2004 roku. Staramy się, żeby białoruskie dzieci z Podlasia spotykały się z rówieśnikami z Polesia. Nasza grupa ze Studia Folkloru "Żemerwa" wyjeżdża na wielodniowe ekspedycje po różnych wsiach, między Kobryniem, Drohiczynem Poleskim, Janowem a Pińskiem. Nocujemy w zaprzyjaźnionych domach, gdzie nawiązują się kontakty pomiędzy dziećmi. Żeby miały możliwość przekonać się, iż w sumie niczym się nie różnią. Rozmawiają w jednym języku, śpiewają te same pieśni. To najlepsza z możliwych szkoła pielęgnowania tradycji oraz łączenia pozrywanych niegdyś więzi.
W pana działalności intrygujące jest rodzinne współdziałanie. Np. pana siostra prowadzi zespół "Żemerwa". Zdradzi nam pan, co to znaczy po polsku?
Wesoła kompania rozśpiewanych, śmiejących się dzieci. "Poszła żemerwa" – mówi się w Bielsku Podlaskim na widok przechodzącego ulicą grona młodych, a niekiedy nawet nieco starszych ludzi. W 2003 roku moja siostra Anna Fionik stworzyła taką rozśpiewaną grupę z uczestników odbywających się u nas co roku warsztatów letnich. W słowniku podlaskich Białorusinów, opracowanym przez Mikołaja Wróblewskiego, odnalazła to słowo, wcześniej ani jej, ani mnie nieznane, ale adekwatne do takiej reprezentacji dzieci i młodzieży. To także jest ważna szkoła tradycji. Przewinęło się już przez nasze Studio Folkloru Tradycyjnego Podlaskich Białorusinów "Żemerwa" ponad 50 osób. Do dziś dnia są z nami w kontakcie, choć niektórzy z nich już robią coś na własną rękę i na stałe nie uczestniczą w naszych koncertach czy występach.
Wśród ludzi "Żemerwy" są osoby, które się ze sobą pożeniły. Jak odbywają się ich wesela, to reszta zespołu daje im w prezencie pięknie haftowane koszule. Tak, jak kiedyś obdarowywało się młodą parę wyszywanymi ręcznikami – zresztą ta tradycja obrzędowa znowu się u nas odradza. Wydaliśmy kilkanaście płyt. Nie chodzi tu o chwalenie się na nich swoimi głosami czy muzyką, lecz o powiązanie materiału z konkretnym miejscem i ludźmi. Weźmy chociażby płytę "Pieśni białoruskiej wsi Husaki". Znajdziemy tu zapisy archiwalne z 1972 roku, jak też te same pieśni odśpiewane przez młode głosy "Żemerwy". Uczymy się śpiewania tych pieśni według wzorca przedstawianego nam przez nierzadko sędziwych już wykonawców. Zapisujemy ich pieśni, opowieści czy wiedzę o tradycyjnych tańcach. Najcenniejsza jest taka właśnie bezpośrednia nauka. Jeśli są zapisy archiwalne, to też dobrze. Uczymy się także języka w postaci osobliwości gwarowych danej miejscowości.
Które z przedmiotów w pana Muzeum, czy też może skansenie, uważa pan za najciekawsze?
Dom rodzinny Kondratiuków przedstawia tradycyjne wnętrza mieszkalne tych terenów z lat 20. XX wieku. Pradziadek Paweł nie wrócił z bieżeństwa, co udało się prababci z dziećmi, postarała się więc o odbudowę domu. Jego wnętrze wypełniają eksponaty wchodzące w zakres typowego wyposażenia ówczesnej chaty. Stoją tam dwa czynne warsztaty tkackie. Nadal mogą na nich powstawać ręczniki, chodniki czy kapy. W domu tym jest także kolekcja obrazów Anatola Krawczuka, malarza ludowego ze wsi Krzywa. Zmarł w tym roku w wieku 97 lat – do ostatnich dni tworzył. Dom ten usytuowany jest na placu, gdzie znajduje się galeria rzeźb na wolnym powietrzu. Powstaje w czasie plenerów rzeźbiarskich organizowanych wspólnie z "Turem". Moją ostatnią dumą jest panorama studziwodzka. To duże dzieło snycerskie Anatola Turkowa, przewodniczącego Towarzystwa Tur. To jeden z najlepszych białoruskich rzeźbiarzy w drewnie. Mieszka w Kamieńcu, 60 km od Bielska, ale już za granicą. Zadawałem Anatolowi tematy historyczno-poglądowe, a on zajął się ich koncepcję artystyczną.