Film młodego ukraińskiego duetu będący emocjonalnym zapisem kilku miesięcy walk na wschodzie Ukrainy prezentowany był już na międzynarodowych festiwalach filmowych w Genewie, Amsterdamie, Zagrzebiu, Brukseli, Moskwie i Kijowie. W Polsce, wspierany przez Culture.pl dokument premierowo zobaczy publiczność 56. Krakowskiego Festiwalu Filmowego. Z Liubą Durakovą i Alisą Kovalenko spotkała się w Kijowie Anna Legierska.
Alisa in Warland | trailer from Doc'n'World Foundation on Vimeo.
Anna Legierska: Kiedy w listopadzie 2013 rozpoczynały się w Kijowie pierwsze protesty, portier na polecenie władz zamknął na klucz drzwi w akademiku. Musiałyście wyjść przez okno z pierwszego piętra. Dlaczego dwie studentki szkoły filmowej postanowiły nie tylko kręcić film o wojnie, ale też wziąć w niej udział?
Alisa Kovalenko: Euromajdan, a potem także walki we wschodniej Ukrainie były ważnymi wydarzeniem dla nas i naszego kraju, nie mogło nas tam nie być! Jako dokumentalistki nie mogłyśmy nie wziąć do rąk kamery, historia działa się na naszych oczach. Ja kręciłam wojnę, a Liuba mnie. Z materiałem pojechałyśmy do szkoły Andrzeja Wajdy w Warszawie i wspólnie z Jackiem Bławutem uznałyśmy, że połączenie tych dwóch wątków: wojny i życia prywatnego jest wystarczającym materiałem na film. Ciężko mówić o wojnie ogólnie, łatwiej opowiadać o niej przez swoje emocje, prywatną historię - wtedy można dotknąć innych wątków, nadać im głębi.
Liubov Durakova: Na Majdanie wiele osób odmawiało występu przed kamerami, Alisa była tą bohaterką, która nie bała się opowiadać o swoich emocjach. Postanowiłam więc wynająć prywatne życie Alisy na potrzeby naszego filmu.
Jak zapamiętałyście pierwsze chwile ukraińskiej rewolucji?
Liuba: Pamiętam gorące uniwersyteckie dyskusje na zajęciach z nauk politycznych, rozprawialiśmy o wydarzeniach na Majdanie i o tym, czym jest społeczeństwo obywatelskie, jakie ma znaczenie. Nie jest teraz łatwo żyć w Ukrainie, może dlatego ten rewolucyjny czas wielu ocenia dziś inaczej.
Alisa: To było święto – przynajmniej w pierwszych dniach, wszyscy mieliśmy nadzieję na polityczne zmiany i otwarcie nowej drogi w europejskim kierunku. A potem Berkut zaczął bić studentów, wyprowadzając tysiące wściekłych ludzi na ulicę – i wtedy dla mnie rozpoczęła się rewolucja godności. Pamiętam budowanie pierwszych barykad, nikt nikomu niczego nie rozkazywał, a każdy doskonale wiedział co ma robić. Poczułam, że coś pęka, uwierzyliśmy, że naprawdę możemy coś razem zmienić. Pomimo strachu.
To wtedy zrozumiałaś, że ta wojna jest także Twoją, że kamera już nie wystarcza?
Alisa: Kiedy jeden z członków mojej rodziny trafił do kotła iłowajskiego, poczułam, że ta wojna zaczęła dotyczyć mnie osobiście, chciałam ją zrozumieć, zobaczyć na własne oczy, pomóc.
Nie mogłam zostać w Kijowie, być obok, kiedy wojna przyszła do mojego domu, do domu mojej rodziny i przyjaciół. Pytanie o to, czy być dokumentalistką, obserwatorką czy uczestnikiem zdarzeń pierwszy raz padło na Majdanie. Wtedy usłyszałam od kogoś, że naszą bronią jest kamera.
Liuba: Czasami dzieje się tak, że nie można stać obok. Jako dokumentalistki, reżyserki czułyśmy tę potrzebę przekazania naszej prawdy o Ukrainie.
I tak trafiłyście do Doniecka, w rejon najcięższych walk. Jak traktowali was towarzysze broni?
Alisa: Zaczęło się bombardowanie, a ja nie uciekałam do schronu, jeden z żołnierzy zażartował "od bomb, trzeba trzymać się daleko, madame!". Traktowali mnie jak dziennikarkę, choć tłumaczyłam, że jestem reżyserką filmu dokumentalnego. Po kilku dniach spędzonych razem już byłam swoja, zostałam żołnierzem numer 22 w walkach o lotnisko w Doniecku. Byłam jedną z nich.
Liuba: Dziennikarze przyjeżdzali w rejon walk na 2-3 dni i wracali do redakcji. A Alisa została z żołnierzami.
Alisa: Bo co można powiedzieć o wojnie, widząc ją przez kilka godzin?
Wasz film został nominowany do prestiżowej nagrody EDA, przyznawanej przez międzynarodowe stowarzyszenie krytyczek filmowych kobietom reżyserkom lub bohaterkom filmów dokumentalnych. Opowiadacie o męskim świecie z innej perspektywy?
Alisa: Sporo o tym myślałam, samo wejście do tego męskiego świata nie było łatwe. Musiałam przejść wiele prób, na przykład biegać w 10-kilogramowej kamizelce kuloodpornej albo przez całą noc siedzieć na posterunku na mrozie. Fizycznie i psychicznie było bardzo ciężko. W małej miejscowości Pisky w pobliżu lotniska w Doniecku spędziłam na pierwszej linii frontu miesiąc. Właściwie po takim czasie naprawdę łatwo zapomnieć o tym, że jest się dziewczyną, chociaż jeden z żołnierzy starał się przypominać mi o tym codziennie, przynosząc każdego ranka kwiaty. Chciałam być jak najbliżej żołnierzy, jadłam z nimi, spałam.
Jak wyglądała codzienność na froncie?
Alisa: Wspólnie wyjeżdżalismy na pozycje frontowe, ale też razem gotowaliśmy, dużo rozmawialiśmy, po prostu bylliśmy razem- jak w jednej wielkiej wojennej rodzinie. Kiedy trzeba, służyłam pomocą, dowoziłam chleb, ale uczyłam się też strzelać. Ta scena w filmie z karabinem była jednym z nielicznych pozowanych epizodów. Uważałam, że nie muszę brać broni do ręki, chciałam zachować w ten sposób dystans do wojny. Ale on ulatywał z każdą minutą.
A strach?
Alisa: Przychodzi taki moment, kiedy go tracisz. To źle, bo strach pozwala obronić siebie. Nie bałam się strzałów za oknem, bałam się ciszy, bardziej niebezpiecznej na wojnie od huku bomb. Najgorsze ataki następowały zawsze po długiej ciszy.
Chcę powtórzyć jeszcze raz, że wojna to totalnie inna rzeczywistość, inny poziom emocji, inny sposób postrzegania świata. Przypomina mi się fraza serbskiego poety Milorada Pavicia, że czas jest nie tylko długi, ale i głęboki. Na wojnie czułam tę głębię tak wyraźnie jak nigdy przedtem. Dni dłużyły się jak miesiące, minuty jak godziny.
Według statystyk Ukraińskiego MON w rosyjsko-ukraińskiej wojnie wzięło udział ok 1000 kobiet. Spotkałyście na froncie inne kobiety?
Alisa: Lekarki, wolontariuszki przewożące żywność pod ostrzałem, żołnierki, zresztą jedną z nich pokazujemy w naszym filmie, tylko trudno ją rozpoznać. Często to wolontariusze brali na siebie najważniejsze zadania, dźwigali na swoich barkach odpowiedzialność za państwo, szczególnie na początku wojny. Były momenty, kiedy nie było żywności. Do tej pory nie mogę patrzeć na konserwy z małych rybek. Barszcz z rybkami, kanapki z rybkami i tak w kółko - tylko to było do jedzenia.
Po wystrzałach z armat kurz był dosłownie wszędzie, na całym ciele, we włosach. A łaźnia działała tylko przez kilka dni, potem spadła na nią bomba. Sporo żołnierskich dowcipów powstało na temat toalety... ( śmiech).
Jak Twoją decyzję przyjęła rodzina?
Alisa: Rozmowy z mamą były bardzo ciężkie, ostrzegała mnie, prosiła, żebym nie brała ze sobą kamery do Doniecka. I miała rację! Żeby trafić na ukraiński blok posterunkowy, trzeba było przejechać przez terytorium kontrolowane przez separatystów. Pokazywałam legitymację studencką i trzęsłam się ze strachu. Wydał mnie taksówkarz. Tak trafiłam do niewoli na cztery, najgorsze w moim życiu dni. Mama ciężko to przeżyła, ciągle wydzwaniała, dowiadywała się, starała o zwolnienie, cały front wiedział o tym, że mnie szuka.
W filmie rzucacie ciepłe światło na Prawy Sektor, ugrupowanie, które nie ma w Polsce zbyt dobrej prasy...
Alisa: To zwykli ludzie, którzy nie wierzą dowódcom ukraińskiej armii zawodowej: prawnicy, lekarze, ludzie z wyższym wykształceniem. Ale większość żołnierzy, których spotkałam w Donbasie, nie miała partyjnych legitymacji, dla nich Prawy Sektor był po prostu alternatywną drogą wsparcia Ukrainy. Uczyli się wojny, chcieli pomóc. Spotkania z nimi były dla mnie ważniejsze niż te z zawodowymi żołnierzami. Chciałam zobaczyć w żołnierzu człowieka po prostu.
Tak samo patrzyłaś na wrogów?
Alisa: Pojechałam na wschodnią Ukrainę, żeby zrozumieć ludzi po drugiej stronie barykady.W Doniecku spotkałam się z agresją, wyzwiskami od banderowców. Ale dopiero kiedy trafiłam do niewoli, miałam okazję przysłuchać się rozmowom separatystów i było mi ich zwyczajnie szkoda. Odcięci od informacji, od świata, niewykształceni, wykonywali tylko czyjeś polecenia, niewiele rozumiejąc, co dzieje się dookoła.
Liuba: Pojęcie wroga to trudna sprawa. Zanim nakręciłyśmy "Alisę w krainie wojny" , pracowałyśmy razem przy dokumencie "Siostra Zo" o kobiecej drużynie futbolowej w Ługańsku. Często tam jeździłyśmy z naszą bohaterką, byłyśmy zaprzyjaźnione z wieloma osobami. A potem Ukraina przegrała wojnę informacyjną i przyjaciele nagle stali się wrogami.
Alisa: W samym tylko Ługańsku wiele rodzin się rozpadło, bo linia frontu przebiegała także w domach.
W filmie mówisz tak: "Miałam wszystko o czym zawsze marzyłam - miłość i rewolucję". Pora wprowadzić więc kolejnego bohatera filmu - Stephana, francuskiego dziennikarza, korespondenta Le Figaro. Widział już film?
Alisa (ze śmiechem) : Tak. Dla niego to był szok. Był zły, że tak bardzo odsłoniłam naszą prywatność, nie był na to gotowy. Nie wiedział, że filmowałam niektóre rozmowy, i że nasza relacja jest drugim, po wojnie i Majdanie, bohaterem tego filmu. Na froncie zdarzały się momenty ekstremalnego napięcia psychicznego, a Stephan dzwonił i pytał, kiedy wracam. Za każdym razem odpowiadałam tak samo:" jutro". Cały czas myślałam o cenie swoich decyzji, ale też o tym, jak ważne jest dla mnie, żeby tam być. To mnie uspokajało.
To dobry czas dla dokumentu? W Polsce kobiety powoli dominują ten gatunek, jak to wygląda na Ukrainie?
Alisa: Ukraina się zmienia. Mam wrażenie, że wszyscy straciliśmy emocjonalną równowagę, którą właśnie dokument może przywrócić, pomóc zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje w tym całym politycznym chaosie. Przekazy medialne są mocno zniekształcone, film dokumentalny pokazuje alternatywę, otwiera drzwi do tej rzeczywistości, o której nie usłyszymy w radiu czy w telewizji. Coraz więcej ukraińskich kobiet staje też za kamerą.
Mówiąc o kobietach na wojnie, nie sposób nie wspomnieć Nadii Sawczenko. O zwolnienie więzionej pilotki bezskutecznie apeluje cały świat.
Alisa: Wojna dotyka wszystkich po równo - mężczyzn i kobiet. Tu nie ma żadnych podziałów. Wśród ochotników dostarczających pożywienie i odzież nie tylko na front, ale też do odciętych od świata małych wiosek, ponad połowę stanowiły kobiety, z czasem zaczęły przejmować też typowo męskie obowiązki.
Teraz jest dla nas bardzo ważne, że świat słyszy o sprawie Nadii Sawczenko i reaguje. Byłam pod ogromnym wrażeniem, gdy na festiwalu filmów o prawach człowieka w Genewie widziałam wszędzie ulotki z hasłem #FreeSavchenko. Rozdawane były przed wejściem na pokazy naszego filmu.
Liuba: Ale ważne jest też, żeby pamiętać, że w Rosji znajduje się około dziesięciu ukraińskich więźniów politycznych, wśród nich Oleg Sencow, skazany na 23 lata łagrów młody ukraiński reżyser.
Wasz film prezentowany jest na międzynarodowych festiwalach filmowych, ostatnio w Genewie i Kijowie, ale wcześniej także w Amsterdamie i Moskwie. Jak przyjmuje was publiczność?
Alisa: Festiwale międzynarodowe to dla nas nie tylko okazja do tego, żeby prezentować nasz film, ale też rozmawiać o aktualnej sytuacji w Ukrainie. Mamy wrażenie, że Ukraina zniknęła z europejskiej przestrzeni informacyjnej. Publiczność pyta nas na spotkaniach o to, czy wojna nadal trwa, co zrobi Putin, kiedy to wszystko się skończy. Czasami musimy wyjaśniać, o co chodziło na Majdanie czy w Doniecku, przybliżać kontekst historyczny, genezę rosyjsko-ukraińskiego konfliktu.
Zazwyczaj publiczność ciepło reaguje na film, w Amsterdamie jeden z widzów podszedł do nas i powiedział "Boże, my tu żyjemy tak spokojnie, a u was, dzieje się TO!"W Genewie jeden z organizatorów opowiedział nam historię pierwszego pokazu filmu, który towarzyszył akcji społecznej "Tatuaże na rzecz praw człowieka". Pokaz odbywał się późnym wieczorem z dala od centrum miasta, była fatalna pogoda, lał deszcz. Organizatorzy bali się o frekwencję. Tymczasem na sali zabrakło miejsc.
Liuba: Lubię rozmawiać z naszą publicznością. Zawsze jestem ciekawa, jakie pytania padną. Na przykład, w Hadze rozmawialiśmy o referendum w sprawie ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej Ukraina-UE, które 06 kwietnia 2016 odbywa się w Holandii. Dziennikarze narzekali na potężną rosyjską propagandę. Niestety Ukraina przegrała wojnę informacyjną, dlatego tak ważne dla mnie było spojrzeć w oczy przyjaciołom w Moskwie. Straszono mnie, że za pokazywanie Prawego Sektora na pewno zostanę aresztowana, ale na Art Doc Fest spotkałam wspaniałą publiczność, zdziwioną tym, że w ci banderowcy i nacjonaliści, o których mówi kremlowska propaganda, mówią po rosyjsku!
Po tym, jak "Alisa" zakwalifikowała się do IDFA 2015, wasz duet okrzyknięto największym sukcesem młodych dokumentalistów w ukraińskiej kinematografii. Jakie macie plany?
Alisa: Narazie cieszymy się, że "Alisa w krainie wojny" trafia do widzów w różnych zakątkach globu. To nasz dialog ze światem. W ciągu ostatnich dwóch lat jesteśmy w nieustannym stresie, myślimy o tym co już się stało i co jeszcze może się stać, dlaczego tyle osób zginęło, czy można było tego uniknąć? Płacimy cenę za to, co się dzieje. Nie wyszliśmy na Majdan po szybki happy end. Musimy o niego walczyć każdego dnia.
Liuba: Przed nami przedpremierowy pokazu filmu w Warszawie na Docs Against Gravity, a potem premiera na 56. Krakowskim Festiwalu Filmowym i w Kanadzie podczas DOXA Film Festival. "Alisa..." powstała dzięki Jackowi Bławutowi. To on pierwszy uwierzył, że nasz materiał jest dobry. Spędzał z nami dużo czasu, był przy montażu, rozstrzygał kłótnie między nami, zawsze potrafił znaleźć kompromis, był też pierwszym naszym widzem i recenzentem. To film skierowany do publiczności zarówno ukraińskiej jak i europejskiej. To kawałek historii tej części świata.
Rozmawiała Anna Legierska, Kijów
Rozmowę przeprowadzono w 2016 roku.
Culture.pl dziękuje Pani Olenie Babij z Instytutu Polskiego w Kijowie za pomoc w tłumaczeniu rozmowy.