"Książka ta przeznaczona jest dla miłośników historii ojczystej - takich, którzy lubią czytać o tym, jak wyglądało życie polskie w dawnych obyczajach i jak żyli nasi przodkowie, jakie mieli przygody oraz obyczaje" - to pierwsze zdanie odautorskiego wstępu, na które pada wzrok czytelnika zaraz po odwróceniu tytułowej karty ze złowieszczym tytułem - Wieszanie. Kontrast rzuca się w oczy. Tak przecież mógłby zacząć opowiadanie jakiejś historyjki z przeszłości któryś z poczciwych autorów, jakich wielu zapisało się w historii naszej literatury. Czyż nie tak mógłby się witać ze swoimi czytelnikami Sienkiewicz, Kraszewski czy Bunsch, zaczynając pisanie jakiegoś Dzikowego skarbu czy Starej baśni? Bo jeśli już gdzieś natrafiał czytelnik na Azję Tuhajbejowicza nabijanego na pal czy Longinusa Podbipiętę, który jednym ruchem miecza ścinał trzy tureckie głowy, to i tak było wiadomo, że to okrucieństwo służyło pokrzepieniu czytelniczych serc i było na wskroś szlachetne.
Tu Jarosław Marek Rymkiewicz szybko pozbawia czytelnika złudzeń, jakim ten mógłby ulec po lekturze pierwszego i kilku następnych zdań jego książki. "Jej tematem są wydarzenia wiążące się z wieszaniem na szubienicy - objaśnia i dopowiada: - a więc, ujmując to inaczej, z legalnym lub nielegalnym wykonywaniem wyroków śmierci - niekiedy sądowych, a niekiedy wykonywanych spontanicznie przez lud Warszawy". Dodajmy, że te wydarzenia rozegrały się w Warszawie między połową kwietnia a początkiem listopada 1794 roku, a więc w czasie insurekcji kościuszkowskiej, ale cała jej burzliwa historia, ruchy wojsk, kolejne bitwy, decyzje naczelnika i wielka polityka są bardzo odległym tłem tego, co opisuje Rymkiewicz. Jego uwaga skupia się na klaustrofobicznej atmosferze Warszawy tamtych kilku miesięcy i na logice zdarzeń, które rozgrywały się w mieście. I opisuje to wspaniale. Właściwie od zawsze, ale już bez najmniejszych wątpliwości od czasu niezwykłych, oryginalnych esejów, których serię zaczęły tomy Aleksander Fredro jest w złym humorze (1977) i Juliusz Słowacki pyta o godzinę (1972), wiadomo, że Rymkiewicz jest mistrzem historyczno-biograficznego pisania i prowokowania nim do dyskusji bynajmniej nie o problemach z muzeum historii literatury. Ja po prostu uwielbiam tę część twórczości autora Żmuta, co nie znaczy, że się z nim we wszystkim zgadzam. To moje - pod wieloma względami infantylne - uwielbienie zderza się szczególnie ostro z niezgodą właśnie po lekturze Wieszania.
Metaforę tych rozterek znajduję bez trudu w książce Rymkiewicza. Drugi jej rozdział, właściwie nie wiadomo z jakich powodów, poświęcony jest wywozowi nieczystości w osiemnastowiecznej Warszawie. Autor Wieszania opisuje, że "sprzątanie gnoju z ulic polegało na podmiataniu go w jedno miejsce. [...] na ulicach leżały czy raczej stały, w miesiącach jesiennych i zimowych, wielkie kupy gnoju". Leżały tak sobie przez wiosnę, aż do lata, rozkładały się, śmierdziały i utrudniały poruszanie się. Dopiero latem, gdy gnój wysychał, budowano z niego wieże, które podobno - jak się dowiedział pisarz - "sięgały do wysokości pierwszego a nawet drugiego piętra", podpalano je "i coś w rodzaju potężnych pochodni z gnoju oświetlało w nocy Warszawę". Piękny widok, ale jakże śmierdzące musiało być cieszenie nim oczu. I taka właśnie jest ta książka: piękna, ale opowiadająca o śmierdzących sprawach. Śmierdzi pod niebiosa zdrada i współpraca z caratem, której winni byli nie tylko pomniejsi, lecz także sam król. Mnie śmierdzi także samowola rozliczeniowa czy - jak byśmy mogli powiedzieć dzisiejszą nowomową - lustracyjna i jej przypadkowość, jeśli chodzi o wybór ludzkich celów.
W czasie zdarzeń, które opisuje Rymkiewicz, tych wież z gnoju już nie było - znaleziono inny sposób usuwania z miasta nieczystości, ale autor Wieszania ubolewa "trochę mi ich, właśnie w tym czasie, brakuje. Kilkupiętrowe wieże z gnoju, płonące w maju i w czerwcu przed kościołem Dominikanów Obserwatorów na Nowym Świecie i przed Pałacem Brühla na Wierzbowej, i oświetlające ustawione tam szubienice oraz wisielców, kołyszących się na postronkach, to byłby wspaniały widok; to byłby jeden z najwspanialszych i najdzikszych pejzaży naszej polskiej historii". Okropność. Ale z drugiej strony, zastanawiam się, czy to moje obrzydzenie jest uzasadnione? Wybuch powstania i gniewu warszawskiego ludu, które doprowadziły do spontanicznego - choć nie wiadomo, jak dalece - powieszenia kilku podejrzanych o zdradę, miały w gruncie rzeczy uzasadnione podłoże, bo przecież zdrada magnaterii i króla była ewidentna. W jednym z rozdziałów swojej książki Rymkiewicz stara się na przykład podliczyć te dziesiątki tysięcy dukatów, które zainkasował Stanisław August od carycy, jej ambasadorów i zauszników na podróż do Białegostoku i Grodna, a które faktycznie były rodzajem łapówki za wyrażenie zgody na drugi rozbiór Polski. Groza - mamy tu bowiem do czynienia z niebywałą aferą korupcyjną, w której obiektem kupczenia jest po prostu kraj, wystawiany na sprzedaż przez człowieka wybranego, by nim rządził z wszystkimi wynikającymi z tego obowiązkami. Tymczasem król, jak opisuje Rymkiewicz, miał zwyczaj płakać przed swoimi rosyjskimi mocodawcami, "litując się nad swoją nędzą". Więc pieniądze płynęły, skoro był chętny do ich przyjmowania, bo z ich wydawania wynikały z kolei konkretne korzyści dla płacących. A potem król zwyczajnie się bał, że gniew ludu dosięgnie także jego i że sam zawiśnie na szubienicy obok kilku już powieszonych.
Przy okazji Rymkiewicz stawia rozmaite pytania, które dyktowane są prawdopodobnie przez prostą ludzką ciekawość. Intryguje go ostateczna cena, za jaką sprzedał się Stanisław August, choć jej wysokość nie ma znaczenia z moralnego punktu widzenia. Mnie natomiast w trakcie lektury interesowało coś innego, mianowicie jak dalece mógł sobie autor książki zaplanować jej aktualną wymowę? Znalazł w dziejach Polski szczególnie drastyczny przypadek współpracy z obcym mocarstwem, skutkujący wyjątkowo obrzydliwym szkodzeniem interesom państwa, którym się rządziło, i nie ma najmniejszego powodu zakładać, że zrobił to przypadkowo. Musiał w trakcie planowania książki i w czasie jej pisania myśleć o tajnych agentach, teczkach, osobowych źródłach informacji, które są odmieniane przez wszystkie przypadki w naszym tak zwanym dyskursie publicznym. Musiał się zastanawiać nad skutkami dzikiej lustracji i lustracji bardziej cywilizowanej. I co? Czy chciał tą książką przyłączyć się - na swój sposób - do tego strasznego zamieszania, które miotało naszą polityczną sceną? Oczywiście nie zamierzał stawać na linii lustracyjnego frontu, bo takiej książki nie pisze się w miesiąc, a nawet w kilka, i pewnie przypadkiem było to, że ukazała się wtedy, gdy dyskusja o lustracji osiągnęła apogeum. Ale co nam chciał powiedzieć? Czy to, że sprawa śmierdzi, bo choć cel szlachetny, to płomień tej szlachetności podsycany jest gnojem? Czy też to, że trzeba cały ten gnój wypalić do najgłębszego spodu, by oczyścić pejzaż i zacząć wszystko od nowa? Nie wiem, w każdym razie długo nie wiedziałem, jakie są właściwe odpowiedzi na takie pytania, bo Rymkiewicz z wielką gracją lawiruje wśród wydarzeń i ich interpretacji, buduje metafory, żongluje nimi, aż wreszcie w finale książki wypowiada zdania poruszające, niby z zupełnie innej opowieści. Tak jakby rzeczywistość doścignęła go i jazgot wypadków najnowszej historii, która dzieje się trzydzieści kilometrów od jego Milanówka, wyrwał go z kręgu subtelnych rozważań o pierwszych lotach balonem nad Warszawą, które mogą symbolizować chęć oderwania się od opisywanego smrodu, czy o wybuchu Wezuwiusza, symbolizującym niepohamowaną erupcję ludowego gniewu.
Nagle bowiem pisarz, choć nie robi tego wprost, z pasją włącza się - tak to rozumiem - w bieżące polityczne awantury. Zastanawia się oto, jakie byłyby konsekwencje tego, że armia Kościuszki byłaby liczniejsza i lepiej uzbrojona, a insurekcja potrwała dzięki temu o rok czy dwa dłużej. Czy przekształciłaby się w "rodzaj straszliwej rewolucji podobnej do tej, która szalała wtedy w Paryżu"? A jeśli by się rzeczywiście przekształciła, to jakie byłyby z tego korzyści? Wniosek, jaki wyciąga z tego zastanawiania się, jest zdumiewający: "Z wszystkich korzyści, które można tu sobie wyobrazić, korzyścią najważniejszą byłoby powieszenie Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jego śmierć na szubienicy byłaby wielkim wydarzeniem w historii Polski, wydarzeniem, które w całej swojej ohydzie, potworności i wielkości radykalnie i już na zawsze zmieniłoby nasze dzieje - zupełnie inny obraz mielibyśmy teraz w naszych głowach. Naród ufundowałby się na tym morderstwie - stałby się przez ten czyn groźnym i dzikim narodem królobójców - i ten czyn dziki i straszny uczyniłby Polaków [...] narodem nowoczesnym - idącym przez krew ku swoim nowym przeznaczeniom". Nagle gdzieś przepadła cała pisarska subtelność, padły zdania jak ciosy. Nagle w tej erupcji dzikości na pisarską miarę subtelnego eseisty historycznego padło chyba stwierdzenie, że zdrajców trzeba lustrować, że naród ma prawo nawet do zbrodni, jeśli tylko przyniosłaby mu ona oczyszczenie. Ta zachęta do królobójstwa budzi poważne zastrzeżenia przede wszystkim przez możliwość bezpośredniego odniesienia jej do naszej rzeczywistości, w której nadal są żywe i chętnie podsycane nastroje rewanżystowskie i lustracyjne.
Nie ma żadnego dowodu na to, że po dokonaniu takiego czynu Polska - jak to pisze Rymkiewicz - byłaby radykalna, "na wieki zradykalizowana". Czy bowiem radykalizm sam w sobie jest jakąś wartością? Trudno odpowiedzieć na to twierdząco. Zwłaszcza w dobrym towarzystwie. Przecież takie przypadki nowoczesnego "królobójstwa", jakie obserwowaliśmy w Rumunii czy Iraku, nie spowodowały zdecydowanych zmian w narodowej świadomości tych krajów ani pewnie w ogóle żadnych zmian, które bez tego by nie nastąpiły. No, chyba że słuszną jest niepokojąca mnie od dawna teza o stopniowym powrocie naszej cywilizacji do dzikości. W stanie dzikości królobójstwo jest czynem dość zwyczajnym, a nawet powszechnym przepisem na zmianę władzy. Czy jednak nie lepiej dokonywać takich zmian w sposób mniej drastyczny i mocniej unormowany? Winnych zdrady i wszystkiego innego po prostu ukarać, ale bez dzikości i budowania na fundamencie szubienic nowego kształtu narodowej świadomości. A swoją drogą Stanisław August był - że posłużę się określeniem z politycznego arsenału Lecha Wałęsy - niezłym "s-synem".
Leszek Bugajski
© by "Twórczość" 2007