Švankmajer, Strawiński, Walser, Schulz, a teraz Norwid… "Wasza" Europa to miejsce zamieszkane przez outsiderów i przez nich opowiadane. To świadomy wybór podążania śladami "artystów osobnych" czy jakieś zrządzenie losu, że akurat oni stają się waszymi towarzyszami artystycznych podróży?
Tych pięciu artystów, których wymieniacie, właściwie wcale nie było outsiderami, jednakże mamy tendencję do ulegania urokowi artystów, którzy znajdują się gdzieś na uboczu.
Tak naprawdę ożywiamy się tylko w przypadku naprawdę ograniczonego materiału i im trudniej coś jest dostępne, tym bardziej nas inspiruje, jak u Uccello, Sassetty czy Giovanniego di Paolo. Odkrywamy też na nowo prymitywne czy wręcz "chłopskie" początki sztuki, gdzie tak wielu było po prostu anonimowych, a przede wszystkim zapomnianych. Wkład surrealistów był zawsze głęboki, ale to oni instynktownie dostrzegli bogactwo w rozbieżnej dramaturgii skrajności, w tym w sztuce szalonej, którą mógł objąć ten ruch zwany surrealizmem. Niezmiennie równie chętnie zaproponowalibyśmy jakiś niejasny anonimowy obraz w lokalnym muzeum lub jakimkolwiek muzeum "miejskim", aby zmienić percepcję tego, co uważa się za gwarantowane arcydzieło, bo ono ma bardzo małe znaczenie dla naszego sposobu myślenia.
Czy przeprowadzka do Europy zmieniła wasz sposób myślenia o animacji i o waszej roli jako artystów?
Kiedy skończyliśmy studia w Filadelfii, nasz holenderski przyjaciel, absolwent Royal College of Art powiedział nam, że skoro w Stanach pracujemy na zmywaku, to równie dobrze możemy pracować na zmywaku w Europie. Porzuciliśmy więc Filadelfię i przybyliśmy do Amsterdamu – oficjalnie po to, żeby tworzyć okładki książek. Później poznaliśmy innego byłego studenta RCA, który pracował wówczas jako producent w Brytyjskim Instytucie Filmowym.
To on zasugerował, abyśmy pomyśleli o zrobieniu filmu eksperymentalnego. I choć powiedzieliśmy mu, że nie robimy takich rzeczy, on zignorował nas i kazał nam napisać scenariusz. Wtedy po raz pierwszy pomyśleliśmy o nakręceniu filmu kukiełkowego. Scenariusz napisaliśmy w jednym z amsterdamskich hoteli, stworzyliśmy kukiełkę i sześć miesięcy później, ku naszemu absolutnemu zdumieniu, otrzymaliśmy niewielki grant od BFI. Kiedy przyjechaliśmy do Londynu, aby rozpocząć prace nad filmem, nie wiedzieliśmy jak się do tego zabrać. Nie mieliśmy pojęcia o filmie lalkowym: nie było książek na ten temat, a my zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Mimo to film powstał, a my przeżyliśmy, by nakręcić kilka kolejnych filmów krótkometrażowych z wykorzystaniem lalek, a w końcu w 1985 roku z tym samym producentem wyruszyliśmy na "Ulicę Krokodyli" według Brunona Schulza, którą także zrealizowaliśmy dla BFI.