Filip Lech: Od 2008 roku wysyłacie polskie zespoły za granicę, wydajecie składanki najciekawszych utworów. Co chcecie osiągnąć?
Iga Zawadzińska: Ja mam przyziemne marzenia. Chciałabym, żeby polskie zespoły nauczyły się radzić sobie za granicą: grały trasy koncertowe, uczestniczyły w festiwalach. Zwyczajnie pojawiły się wśród innych zespołów, które koncertują na muzycznej mapie Europy. Nasze wspólne ambicje sięgają dalej, w grę wchodzi Azja i święty Graal przemysłu muzycznego – Stany Zjednoczone.
Michał Hajduk: Chyba nieświęty Graal.
IZ: Mniej święty? Chyba jest jeszcze jakiś mit...
MH: Jest, tak samo jak mit rynku brytyjskiego. Jeśli zapytasz mnie o cel nadrzędny, to jest nim narracja o polskiej muzyce światu, czyli cel statutowy Instytutu Adama Mickiewicza. My robimy to w sposób szczególny, bo jako pierwsi zaproponowaliśmy model rynkowy.
Nasza współpraca z profesjonalistami i zespołami to nie tylko działania wizerunkowe, które nazywam ''rozwijaniem czerwonego dywanu''. Pracujemy u podstaw, angażujemy młodych artystów i przede wszystkim ich zaplecze: promotorów, menadżerów. Staramy się być platformą, która otwiera zespołom i ich współpracownikom możliwości, by eksplorowali zagraniczne rynki i krok po kroku budowali swoją pozycję oraz swój wizerunek. Na początku musieliśmy odkurzyć wizerunek Polski z negatywnych stereotypów. Stąd nazwa ''Don't Panic! We're from Poland'' (przez niektórych uznawana za kontrowersyjną) i krzykliwy image z towarzyszącym nam królikiem. Ta praca przyniosła efekty, niektórzy już mówią, że jesteśmy wszędzie. Teraz piłka jest po stronie artystów i ich zaplecza.
Nowa generacja muzyków, singer-songwriterów i zespołów zahaczających o estetykę electropop to artyści z innego rozdania. Pozbawieni kompleksów i dystansu, który kiedyś dzielił nas od tak zwanego Zachodu. Są na bieżąco.
Nie wszystkim jednak chce się ryzykować za granicą. To wymaga nakładu sił, środków i strategicznego działania. Dlatego naszym celem jest aktywizacja branży, ludzi, których stoją za zespołami. Zespołów mamy coraz więcej, pokazuje to festiwal Spring Break w Poznaniu – rok po roku ponad setka młodych artystów na bardzo wysokim poziomie, w tym roku ci znani i utytułowani stanowili mniej niż 10 proc. programu.
Może wystarczy im polski rynek?
MH: Polski rynek jest na tyle duży, że to, co oferuje naszym artystom im wystarcza. Rośnie systematycznie ilość i jakość muzyki, brakuje ludzi, którzy potrafią ten potencjał wykorzystać zagranicą.
IZ: Artyści nie mają motywacji, żeby wychodzić poza Polskę, bo mogą sobie tutaj w miarę dobrze żyć i zarobić. Jest dużo miejsc, w których można grać...
MH: …tutaj bym się kłócił.
IZ: Nie ma takiej presji, jak w krajach bałtyckich, skandynawskich, gdzie ludzi jest mało i wszyscy się znają. Szczególnie na Islandii.
MH: Ja bym sobie życzył, żeby wszyscy w Polsce się znali. Integracja branży muzycznej jest jednym z naszych celów. Potrzebne są lata doświadczenia – wielu z artystów, którym pomagamy wyjeżdżać często działa metodą prób i błędów. Muszą testować wszystkie opcje, nie ma czegoś takiego, jak szyny rozłożone przez starszych kolegów.
Czekamy na breakthrough act – jak dwadzieścia kilka lat temu zespół z Olsztyna, który grał w piwnicy i nagle podpisał kontrakt z czołową wytwórnią muzyczną zajmującą się ekstremalnym metalem. Sukces Vadera obudził zainteresowanie świata polską muzyką death metalową, co przełożyło się na sukces Behemotha, Decapitated, i kilku mniejszych zespołów. Muzycy grający po garażach zyskali motywację – dlatego dzisiaj polska scena metalowa jest na tak wysokim poziomie. Polskiej muzyce popularnej brakuje Vadera, który pociągnąłby za sobą innych.
Mówicie o zapleczu i promotorach. Kim właściwie są ci ludzie? Myślę, że warto wytłumaczyć te pojęcia czytelnikom, skoro ja sam nie wiem dokładnie o czym mówimy, chociaż jestem didżejem i od wielu lat organizuję koncerty.
MH: To cała paleta ludzi. Masz menadżera, który jest ''entym'' członkiem zespołu. Prawdziwy menadżer to osoba znacznie ważniejsza niż ktoś, kto przez telefon próbuje zabukować koncerty. To ktoś, kto żyje i oddycha zespołem, zajmuje się wszystkim.
Są agenci, którzy mają swój roster, czyli stajnię muzyków. Dla tych artystów starają się zapewnić jak największą ilość występów, tras koncertowych, występ na festiwalu. Działają trochę, jak akwizytorzy.
Masz bookerów, którzy promują muzykę od drugiej strony. Pracują w klubie, festiwalu i ustalają jego program. Albo reprezentują artystę na dany kraj i planują mu trasę koncertową, współpracują z agentem. Są kupującym, a nie sprzedającym.
Barbara Feliga: Do tego dochodzą PR-owcy, którzy zwykle, choć nie zawsze, wykonują kawał dobrej roboty. Dbają o promocję albumu/trasy, reklamę i komunikację z mediami. Polscy artyści jeszcze często nie wiedzą jak to robić, lub zatrudniają kogoś, kto nie jest w tym najlepszy. Nawet, jeśli mają potrzebne narzędzia to, niestety, nie potrafią ich używać. To moja wielka bolączka, jak widzę gdy artyści nie wykorzystują potencjału ''promocyjnego''. Niestety, chodzi o to, by umieć się ''sprzedać''. I nie mam tutaj na myśli sprzedania się o jakim mówił Tymański w swoim filmie…
MH: Na końcu jest promotor, zajmujący się publishingiem i tzw. synchronizacją, którzy zajmują się redystrybucją muzyki i jej sprzedażą w celach komercyjnych, co w dzisiejszych czasach – upadku przemysłu fonograficznego – jestem jednym z nielicznych potencjalnych źródeł dochodu artysty.
To nie wyczerpuje listy ludzi, którzy zajmują się promocją muzyki. Dla nas najważniejsi są menadżerowie zespołów i wytwórnie płytowe.
Poruszamy się na styku rynku i sztuki. Na osobie kuratora sztuki ciąży nie tylko odpowiedzialność za sprzedanie artysty, ale często także opieka artystyczna i intelektualna. Czy promotor też ma takie ambicje i obowiązki?
IZ: Tendencja kuratorska istnieje, szczególnie na festiwalach muzycznych. Niektóre sceny na festiwalach mają swoich kuratorów, którzy odpowiadają za dobór artystów. Oni tworzą jakąś wizję, jakąś całość.
MH: W tak zwanym niezalu, muzyce niezależnej wszystko opiera się na pasji i miłości do muzyki. Tam nie ma pieniędzy, bo w pewnym obszarze muzyki nie da się na niej zarabiać. Jeśli rozpatrujesz scenę eksperymentalną, improwizowaną, nawet jazzową – to są wszystko raczej pasjonaci niż biznesmeni. Im dalej w stronę komercji, tym mniej pasji i więcej pieniędzy. Tam gdzie jest już tylko kasa, my nie operujemy.