Jeśli Jerzy Waldorff był zatem baronem, to tylko na pół gwizdka, baronem peerelowskim, jakiego zapamiętaliśmy z grasejowania. Na pewno warszawiacy pamiętają o nim za jego pełną oddania działalność na rzecz restauracji Starych Powązek. On sam, jak mówił, lubił zmarłych za ich cichą obecność. Był też przekonany, że naród, który traci pamięć, zwłaszcza o swych przodkach, o ich życiu i dokonaniach, przestaje być narodem i zmienia się w hordę bezimiennych "tutejszych".
Młodego Jerzego matka kształciła na pianistę. Gdy miał szesnaście lat, rodzice zabrali go w pierwszą zagraniczną podróż, oczywiście do Włoch. Waldorff nie zapamiętał jej dobrze z powodu udręki "zwiedzania, według planu starannie ułożonego jedna godzina po drugiej, od rana do wieczora". Gdy skończył osiemnaście lat, rodzina złożyła się na prezent, jakim był lot aeroplanem. Po wylądowaniu na lotnisku na Polach Mokotowskich matka Jerzego zakazała opowiadać sobie o tym, co zobaczył w górze, ze strachu przed koszmarami, jakie mogły nawiedzić ją nocą. Dorastał w czasach – jak wspominał – w których jeśli tylko dziewczyny spostrzegły, że ktoś w ich towarzystwie nie zna Prousta czy Gide’a, dworowały zeń niemiłosiernie, do granicy wzgardy.
Pod koniec lat 20., w maju, po złożeniu egzaminów na drugim roku prawa, ponownie wybrał się do Włoch. Pojechał tam ze swym partnerem, Isiem, tym razem bardziej po przygodę miłosną niż w celach edukacyjnych.
W 1935 roku, po krótkiej praktyce w kancelarii prawniczej, podjął Waldorff pracę w prorządowym "Kurierze Porannym". Debiutował na jego łamach recenzjami muzycznymi. Dwa lata później objął w nim kierownictwo działu muzycznego, a następnie – literackiego (po Witoldzie Hulewiczu). W młodości bardzo pobieżnie interesował się polityką i jeżeli już krytykował za coś władze, to za brak kompetencji w administrowaniu instytucjami kultury. Starał się skłaniać je do większych nakładów, przekonując, że kultura wyższa na dłuższą metę nie obejdzie się bez wsparcia państwowego.
Przed wojną pisał Waldorff również do redagowanego przez Bolesława Piaseckiego tygodnika "Prosto z Mostu", będącego artystyczną i ideową alternatywą dla lewicowych "Wiadomości Literackich". Chociaż redakcję stanowili w większości sympatycy Narodowej Demokracji i prawicowi intelektualiści, jak Jan Dobraczyński, Józef Kisielewski, Jan Mosdorf, Adolf Nowaczyński, Jerzy Pietrkiewicz, Wojciech Wasiutyński, Karol Zbyszewski i inni, to pismo wspierały także pióra wielkich odrzuconych przez ówczesny mainstream, by wymienić Kazimierę Iłłakowiczównę, Karola Irzykowskiego, Jerzego Andrzejewskiego, który przez jakiś czas prowadził w tygodniku dział literacki, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Teodora Parnickiego, Artura Swinarskiego, a nawet Jerzego Turowicza.
W 1936 roku wybrał się Waldorff w podróż do Paryża. Odkrył tam między innymi, w jak wielkiej biedzie egzystencjalnej i finansowej znajduje się wybitna polska malarka Olga Boznańska. Gdy na skutek jego interwencyjnego reportażu władze państwowe zdobyły się na opłacenie artystce jedynie miejsca w domu starców, Waldorff w charakterystycznym dla siebie prześmiewczym stylu napisał: "Z popieraniem żywych artystów jakoś w Polsce nie idzie. Za to niech tylko który umrze! Co za pogrzebik, co za mówka, co za nagrobek".
Przez całe lata Jerzy Waldorff próbował zmobilizować przeciwko sobie pióro redaktora "Wiadomości Literackich", jednak podejmowane starania kończyły się, jak zawsze, niczym. Gdy wreszcie Antoni Słonimski skwitował "Sztukę pod dyktaturą", książkowy debiut Waldorffa, w którym nie krył on podziwu dla Mussoliniego, słowami: "mamy nowego faszystę", młody autor nieomal fizycznie odczuł akt nobilitacji, przyjęcia do "cechu". Na jesieni 1938 roku opuścił "Prosto z Mostu" z powodu nowej, rasistowskiej linii pisma. Odszedł wraz z Jerzym Andrzejewskim, Karolem Irzykowskim, Bolesławem Micińskim i innymi autorami. Po latach napisał: "Wyszliśmy dlatego, bo Piasecki oznajmił nam, że z pozycji antysemityzmu przenosi się na rasizm".
W kraju, w którym naziści niemieccy zamordowali sześć milionów polskich obywateli, trudno rozstać się z odium faszysty. W przypadku Waldorffa wystarczyła jedna książka, opublikowana na dodatek w świecie, który nie był jeszcze światem czarno-białym, a dystynkcje polityczne nadal pozbawione były gnostyckich stygmatów. Przed wojną z łatwością odróżniano faszyzm włoski od tępych, prymitywnych praktyk narodowego socjalizmu, tak że nikt, kto wykazywał się odrobiną dobrej woli, nie zamazywał tej różnicy.
Po wojnie sytuacja Waldorffa zmieniła się dramatycznie. Przeciwników politycznych – prawdziwych i tych wymyślonych – mordowano za dużo mniejsze przewiny. Gdy więc w "Głosie Ludu", organie prasowym PPR, ukazała się stosowna denucjacja autora "Sztuki pod dyktaturą", powiało grozą. Wprawdzie Waldorff nie pojawiał się w niej z imienia i nazwiska, lecz po udatnie skreślonym nieprzyjazną ręką portrecie z łatwością można było rozpoznać, o kim mowa. Puenta artykułu zdawała się dynamitem. Delator grzmiał bowiem, że "jawni, zastarzali faszyści nie mają i nie będą mieli prawa do określania, w jakimkolwiek zakresie, polityki państwa i kształtowania opinii publicznej". Dla zapobieżenia ubeckim szykanom Waldorff poszedł do przodu i wniósł do sądu koleżeńskiego Związku Zawodowego Muzyków sprawę o zniesławienie. Gdy szala zaczęła przeważać na jego stronę, również "Głos Ludu" znacząco spuścił z tonu. "Ob. Walldorf – relacjonował sprawozdawca komunistycznego organu – stwierdza, że wojna była głębokim wstrząsem moralnym, który jemu, podobnie, jak wielu innym ludziom, otworzył oczy na zupełnie nową rzeczywistość […]. [Ostatecznie] obywatel Walldorf zachował się jak prawy Polak, pracował tajnie dla sztuki polskiej i położył dla niej w tym okresie duże zasługi". W sentencji wyroku sąd koleżeński potwierdził, że "w dyskusjach o odbudowie sztuki polskiej po wojnie zajmował stanowisko przeciwne wszelkim koncepcjom faszystowskim". Ostatecznie całej sprawie ukręciły łeb przeprosiny ogłoszone w kolejnym numerze "Głosu Ludu". W nocie odredakcyjnej napisano: "Przepraszamy ob. Walldorfa za wyrządzoną mu mimowolnie krzywdę moralną".
Osobiście zawdzięczam mu książki o muzyce, z których najbardziej lubię oczywiście "Sekrety Polihymnii", ten "muzyczny bestseller millenium", jak o niej mówiono. Może dlatego, że pamiętam, jak ją czytałem, to znaczy pamiętam siebie czytającego, gdy miałem kilkanaście lat i próbowałem usłyszeć różnicę między skrzypcami a altówką. W "Wielkiej grze", będącej historią Konkursu Chopinowskiego poprowadzoną od 1927 roku, znajdziemy masę anegdot, które przybliżą nam kulisy tego największego konkursu pianistycznego na świecie. Z kolei w książce "Muzyka łagodzi obyczaje" zapoznamy się głównie z poetyką muzycznego felietonu, z którego zasłynął Waldorff. Znaczną rolę w twórczości tego wybitnego krytyka muzycznego odgrywają biografie, z których należy wymienić "Serce w płomieniach – słowo o Szymanowskim" oraz "Słowo o Kisielu". Szczególnie interesująca jest ta ostatnia książka będąca przepięknym wspomnieniem o Stefanie Kisielewskim – pisarzu, felietoniście "Tygodnika Powszechnego", muzyku i krytyku muzycznym, przyjacielu Jerzego Waldorffa. O nim też w następnym felietonie.