Koleżanki się nie wkurzały, że zamiast robić film o kobietach, opowiadasz historię o facetach?
Myśl feministyczna w polskim kinie była wtedy w powijakach. Tkwiłyśmy bardzo w patriarchalnych strukturach, również mentalnie. Historia, którą chciałam w "Skrzydlatych świniach" opowiedzieć, była też trochę efektem tego myślenia właśnie. Widzę to wyraźnie z perspektywy dekady, która upłynęła od czasu powstania filmu. Ja miałam wówczas swój plan na życie: najpierw chciałam zrobić film artystyczny, potem pokazać, że nie można mnie wrzucić do szuflady "kino kobiece", a następnie, gdy już będę na tych dwóch nogach stać stabilnie, będę robiła takie projekty, na jakich mi zależy najbardziej. Kobiety ze środowiska patrzyły na tę strategię nieufnie. Walczyłam o siebie w tym zawodzie samotnie. Przede mną Kaśka Adamik zrobiła "Boisko bezdomnych", po mnie Anka Wieczur-Bluszcz nakręciła "Być jak Kazimierz Deyna". To baby zrobiły w Polsce kino sportowe. Wcześniej był Janusz Zaorski z "Piłkarskim pokerem", a potem Kidawa-Błoński nakręcił "Gwiazdy". Ten gatunek kojarzył się przez lata z reżyserkami, co uważam, że jest symptomatyczne dla naszego kina. Podejrzewam, że i ja, i Kaśka, i Anka świadomie lub nieświadomie postawiłyśmy na tę samą strategię.
Udała ci się ta ucieczka z szuflady?
I tak, i nie. Jak zrobiłam "Odę", to kojarzono mnie tylko z ciężkim kinem artystycznym. Po "Skrzydlatych świniach" dostawałam wyłącznie propozycje komercyjne. Trudno mi było się od tego odbić. Słyszałam: "Anna, ty teraz chcesz robić arthouse, jak ty masz widownię!?". Doradców, co powinnam kręcić, miałam aż zbyt wielu. Bardzo jestem ciekawa, czy faceci w tym zawodzie też są zasypywani tyloma dobrymi radami.
Myślisz, że gdybyś zaczynała dziś, startowałabyś z innego poziomu?
No jasne. Jesteśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Doszły w kinie do głosu te roczniki ze szkół filmowych, w których wśród studentów był standardowo parytet. To przeorało krajobraz filmowy w Polsce. Pojawiły się reżyserki, których talent i energię trzeba było jakoś zagospodarować. Myśmy się pchały do kina, krzyczałyśmy, że nasz głos też ma prawo zostać usłyszany. Poza tym powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, który przez półtorej dekady był zarządzany przez kobiety. Przełożyło się to na fakt, że w komisjach eksperckich zasiadały kobiety, które są uwrażliwione na los polskich reżyserek. Dzięki temu niesprawiedliwe kulturowe i zakorzenione w naszym filmowym środowisku uprzywilejowanie facetów zostało zrównoważone. Mężczyźni nie dostrzegali wcześniej tej dysproporcji. Mówili: "Anka, przecież ty jesteś najlepszym dowodem na to, że nie masz racji". Ale nie wiedzieli, że ja, żeby w ogóle robić filmy, muszę wykazać się wielokrotnie większą determinacją i pracowitością niż oni.
Powraca stara mantra: nie robisz filmów, bo się za mało starasz.
Bzdura. Szklany sufit dla kobiet w polskiej kinematografii był, a może wciąż jest, bardzo nisko zawieszony. Mnie dwie kobiety, które są w tej branży już bardzo długo, czyli Agnieszka Holland i Aśka Kos-Krauze, powiedziały jedną bardzo ważną rzecz: "Walcz do końca". Nigdy nie zapomnę spotkania w Łodzi ze Sławkiem Kryńskim, który był moim wykładowcą w łódzkiej Filmówce. Mówi do mnie: "Anka, tobie się tak udało! Jesteś jedną z pięciu reżyserek w Polsce". Ja mówię: "Co ty gadasz, przecież jest nas więcej!". On zaczął wymieniać i osiem naliczył. Tyle kobiet pracujących za kamerą znał. W jego oczach moim największym sukcesem było to, że ja filmy w ogóle robię. A ja zawsze chciałam robić filmy dobre i to regularnie. Każdy reżyser – niezależnie od płci – musi mieć stały kontakt z zawodem. Inaczej bowiem jego umiejętności ulegają powolnej atrofii.