"Erratum", reż. Marek Lechki, na zdj. Tomasz Kot
W tym roku nie było filmowych fajerwerków i objawień na miarę ubiegłorocznego Rewersu Borysa Lankosza czy Domu złego Wojciecha Smarzowskiego. Innymi słowy, zabrakło tytułów zdecydowanie wybijających się ponad inne. Nie można jednak powiedzieć, że dla polskiego kina był to rok stracony - mimo wszystko przyniósł on parę filmów naprawdę znaczących. Bez wątpienia zaliczyć do nich trzeba Erratum Marka Lechkiego, film uznany w konkursie głównym za najlepszy debiut na ostatnim festiwalu w Gdyni. Wprawdzie Lechki w rzeczywistości debiutował osiem lat temu i to znakomicie, bo zrealizowanym w ramach programu Pokolenie 2000 Moim miastem, za które zresztą również w Gdyni dostał Nagrodę Specjalną Jury. Ale jak widać, debiutować można niejeden raz.
Bohaterem Erratum jest pewien trzydziestoparolatek, który, wróciwszy po latach na chwilę do rodzinnego miasta, dokonuje rozrachunku ze swoim dotychczasowym życiem. Michał dawniej grał w zespole rockowym i marzył o karierze muzyka, ostatecznie jednak jego losy potoczyły się inaczej. Wyjechał do większego miasta i rozpoczął pracę w świetnie prosperującej firmie rachunkowej, włączając się tym samym w typowy dla swojego pokolenia wyścig szczurów. Wypadek sprawia - Michał potrąca śmiertelnie, choć nie z własnej winy, bezdomnego - że bohater musi się niejako zatrzymać w biegu. Ta swoista egzystencjalna "stopklatka" daje mu czas na zrobienie wewnętrznego bilansu i przypomnienie sobie, co kiedyś w życiu liczyło się dla niego najbardziej. To również okazja do podjęcia próby porozumienia z własnym ojcem, z którym mężczyzna skłócony jest od lat. Z jakiego powodu? To nie jest w filmie jasno powiedziane, ale w Erratum w ogóle pada niewiele słów, a już na pewno niczego nie dopowiada się tu do końca. W tej subtelnej historii o człowieku, któremu powrót do korzeni pozwala wyprostować (naprawić?) swoje życiowe ścieżki, o ważnych sprawach mówi się bowiem bez zadęcia i jakby mimochodem. Niczym w Intymnym oświetleniu Ivana Passera, jednym z najwspanialszych filmów czeskiej szkoły, do której Lechki w mniej lub bardziej zawoalowany sposób nawiązuje. Tu warto dodać, że w minimalistyczną stylistykę filmu znakomicie wpisuje się odtwórca głównej roli Tomasz Kot, który na co dzień rozmienia się na drobne w sitkomach, reklamach i komediach romantycznych. W Erratum Kot udowadnia, że jest aktorem znakomitym, potrafiącym zwykłym gestom nadać jakby drugie dno. Jak choćby w pięknej scenie, kiedy Michał cicho puka do drzwi ojcowskiego mieszkania. Niby nic, ale bohater w ujęciu aktora robi to tak, jakby odpukiwał (unieważniał) zły los.
Erratum na festiwalu w Gdyni, oprócz wspomnianego już wyróżnienia dla najlepszego debiutu, dostało też Nagrodę Dziennikarzy. Ciepło o filmie Lechkiego pisali recenzenci zachodni, choćby w branżowych serwisach internetowych, takich jak "Variety" i "ScreenDaily". Obraz Lechkiego został też doceniony na festiwalach międzynarodowych. Na 15. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Pusan (jedno z najważniejszych wydarzeń filmowych w Azji) otrzymał Wyróżnienie Specjalne Jury w sekcji "Flash Forward", a na festiwalu w Chicago - Golden Plague w konkursie "Nowi reżyserzy". W tej sytuacji dziwi, że Erratum - w końcu jeden z najlepszych polskich filmów 2010 roku - ma kłopoty z trafieniem na ekrany polskich kin.
Chrzest Marcina Wrony miał pod tym względem znacznie więcej szczęścia. Dlaczego wymieniam ten tytuł w tym miejscu? Ano dlatego, że Chrzest z Erratum coś łączy. I rzecz nie w tym, że film Wrony na ostatnim festiwalu w Gdyni też został nagrodzony i to Srebrnymi Lwami (poza tym dostał wyróżnienie za montaż, a odtwórcy głównych ról - Wojciech Zieliński i Tomasz Schuchardt - zdobyli laury dla najlepszych aktorów pierwszoplanowych). Chodzi raczej o wspólnotę wynikającą z prostej statystyki. Mówi się przecież, że prawdziwym sprawdzianem dla reżysera jest jego drugi film. Takim filmem dla Lechkiego jest Erratum, a dla Wrony właśnie Chrzest. W obu przypadkach sprawdziany wypadły całkiem nieźle, udowadniając przy okazji, że i Lechki, i Wrona mają nie tylko coś do powiedzenia, ale wiedzą też, jak mówić. Obaj świetnie opanowali warsztat filmowy, choć każdy z nich stosuje oczywiście całkiem odmienne środki wyrazu.
Dla Marcina Wrony w kinie najważniejsze są emocje. Dlatego na przykład Chrzest trudno nazwać filmem sensacyjnym, choć przecież nie brakuje w nim krwi, mordobicia i ludzi "z miasta". To przede wszystkim opowieść o miłości i poświęceniu, a zarazem przypowieść o walce dobra ze złem. I ta przypowieść to nie jest jakaś tam wartość wmówiona. Wrona lubi bowiem do przedstawianych przez siebie realistycznych historii dobudowywać piętro z metaforą. Nie bez powodu przecież powtarza, że reżyser tak naprawdę zajmuje się reżyserowaniem nie faktów a znaczeń.
Ktoś słusznie zauważył, że Chrzest przypomina trochę Dług Krzysztofa Krauzego. W każdym razie sytuacja wyjściowa (czy też raczej bez wyjścia) w obu filmach jest podobna. Tyle że dwaj bohaterowie Długu, dochodząc do ściany, postanawiają zabić swojego prześladowcę, zaś Michał z Chrztu poddaje się, może dlatego, że o świecie, z którego bohaterowie filmu Krauzego próbują się wyrwać, wie więcej. Oba filmy wyraźnie też sterują w stronę moralitetu. W Chrzcie jest na przykład sporo odniesień tak do Biblii, jak i do właściwych naszej kulturze symboli, takich choćby jak woda, kojarząca się z jednej strony z oczyszczeniem, z drugiej zaś z tajemnicą i podświadomością. To swoiste klucze do interpretacji, które reżyser próbuje nam podsunąć. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że niektóre z odautorskich podpowiedzi są najzupełniej zbędne. Jak choćby ta z prologu, kiedy na ekranie pojawia się rycina Dürera Kain i Abel. Film dopiero się zaczyna, a my już wiemy za dużo. Nie przekreśla to jednak faktu, że w dorobku Marcina Wrony Chrzest jest filmem znacząco lepszym niż jego debiutancka Moja krew. Różnicę najkrócej można by ująć następująco: w Mojej krwi dominowała histeria, w Chrzcie jest energia. Jak przystało na dobre męskie kino.
Film Marcina Wrony spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem na międzynarodowych festiwalach filmowych, m.in. w Toronto, Reykjavíku (tu otrzymał wyróżnienie) oraz w San Sebastian, gdzie w plebiscycie widzów uplasował się najwyżej pośród produkcji niehiszpańskojęzycznych. Chrzest jako jeden z dwu polskich tytułów (obok Erratum) znalazł się też w konkursie ostatniego Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Trzymając się poetyki biblijnej można by powiedzieć, że drugie filmy Lechkiego i Wrony w tym roku w polskim kinie okazały się pierwszymi. Czyli najlepszymi. A co z debiutami? Różnie z nimi było. Trafiały się na przykład ciekawe, ale nie do końca satysfakcjonujące. To choćby przypadek Matki Teresy od kotów Pawła Sali, filmu nawiązującego do autentycznej zbrodni matkobójstwa, dokonanej przez dwóch młodocianych braci. Sala, debiutujący w fabule autor licznych sztuk teatralnych i dokumentalista, od początku twierdził, że w opowiadanej przez siebie historii nie interesuje go ani suspens, ani zagadka. Dlatego w swoim antykryminale (określenie reżysera) już na wstępie - żeby nie było wątpliwości - pokazuje, kto zabił i kto został zabity. A potem w kolejnych retrospekcjach odtwarza momenty z codziennego życia przeciętnej, zdawałoby się, rodziny, starając się odnaleźć przynajmniej cień tego, co nawarstwiając się przez lata, zmieniło codzienność tych ludzi w koszmar.
Trzeba przyznać, że zamysł reżysera i scenarzysty w jednej osobie był całkiem niezły, szkoda więc, że z jego realizacją coś nie wyszło. Może dlatego, że Paweł Sala z góry założył sobie, że robi film artystyczny (nawiązanie w tytule do filmu Jerzego Kawalerowicza Matka Joanna od aniołów wiele tu mówi), co w krajowym wydaniu oznacza usprawiedliwienie dla niedorobienia dzieła. Ta polska gra pozorów nie ogranicza się zresztą tylko do kina. Sala przede wszystkim wspomniane wyżej momenty z przeszłości swoich bohaterów dobiera tak, by wyjaśniając, niczego nie wyjaśnić. Oczywiście zaraz usłyszymy, że taki był właśnie zamiar twórcy, aby niczego nie rozstrzygać, by ze zwyczajności uczynić największą tajemnicę, ale trudno nie zauważyć, że reżysera zdecydowanie zawiodła wyobraźnia. No i wyczucie kompozycji. Przecież gdyby w filmie do dość mechanicznie nizanych na nić fabuły "okruchów życia" coś dodać lub coś z nich ująć, to naprawdę nic by się nie stało. Że niby forma otwarta? Już prędzej worek, do którego na chybił wrzuca się, co tylko się da. Poza tym Pawłowi Sali jako prawdziwemu - jakżeby inaczej - artyście tak naprawdę wcale nie idzie o dochodzenie przyczyn konkretnej akurat zbrodni, ale o dotarcie do samego jądra ciemności, a więc do źródeł zła w ogóle. Świadczy o tym choćby pomysł, by ojcem młodocianych matkobójców uczynić zawodowego żołnierza, którego wojna w Afganistanie zmieniła w emocjonalne warzywo. Ten sztuczny w swoim wykoncypowaniu i na swój sposób tani chwyt winduje Matkę Teresę od kotów na jeszcze wyższe piętro abstrakcji. W każdym razie mniej więcej w połowie filmu orientujemy się, że niczego się z niego nie dowiemy, czego nie wiedzielibyśmy już wcześniej. I że nic nas tu nie oświeci ani nic nami nie wstrząśnie. Reżyser ślizga się po powierzchni spraw, zupełnie nie zgłębiając ich istoty.
Co mimo wszystko ratuje film Sali? Aktorstwo. Przede wszystkim Ewy Skibińskiej, która gra wprawdzie postać tytułową, czyli ofiarę synowskiej zbrodni, ale w rzeczywistości jej rola ma charakter drugoplanowy. Na pierwszym planie w Matce Teresie... znajdują się bowiem dwaj bracia, w których wcielili się Mateusz Kościukiewicz i Filip Garbacz, a więc świetnie zapowiadający się młodzi aktorzy (na ostatnim festiwalu w Karlowych Warach dostali nagrody za najlepsze role męskie). Jednak to właśnie Skibińska, jako jedyna, wnosi do filmu Sali jakąś przejmującą prawdę. Przede wszystkim dlatego, że aktorka nie szuka dla swojej bohaterki współczucia. Przeciwnie - jej Teresa ze swoim życiowym rozmamłaniem, swoją bezradnością wobec problemów, z którymi ma do czynienia, ze swoją, rzec można, niemotowatością budzi wręcz złość w widzu, który dopiero po jakimś czasie zdaje sobie sprawę, że jego irytacja wynika z mniejszej lub większej identyfikacji z tą postacią. Nieoczywista gra, mocna rola.
Takiej roli z pewnością brakuje w Skrzydlatych świniach, samodzielnym debiucie fabularnym Anny Kazejak, współautorki głośniej w swoim czasie Ody do radości. Skrzydlate świnie to film o honorze kibola, gdzie w postać głównego bohatera wcielił się telewizyjny gwiazdor Paweł Małaszyński, co niejako od razu unieważniło całą historię i odebrało jej jakąkolwiek wiarygodność. Niby od początku miało to być kino do oglądania, ale to przecież nie musi wcale oznaczać braku oryginalnej myśli na temat zjawisk, których jesteśmy świadkami. Choćby faktu, że grupowe emocje - tak agresja, jak i radość - odpowiednio sterowane też stają się dzisiaj niezłym towarem na sprzedaż. Jest więc z czym się mierzyć i o co spierać, nawet w trybie rozrywkowo-prześmiewczym. A w Skrzydlatych świniach nic tylko klisze i nieznośna lekkość konfekcji. Słowem, wielki zawód, zwłaszcza że Anna Kazejak, choćby w dokumentalnej Bocznicy, pokazała, iż potrafi obserwować rzeczywistość.
Zawiodła też i Ewa Stankiewicz, która, podobnie jak Kazejak, samodzielnie w tym roku debiutowała w fabule w pełnym metrażu. Skąd to rozczarowanie? Głównie stąd, że w Nie opuszczaj mnie swoją opowieść o kobiecie i mężczyźnie, którzy desperacko próbują wypełnić pustkę po bolesnej życiowej stracie, reżyserka rozgrywa wyłącznie na jednej, histerycznej nucie. I jakkolwiek emocjonalne rozedrganie tego filmu można by jeszcze jakoś "kupić", to wpisanej weń pretensjonalności kupić już naprawdę się nie da.
Wszystko to jednak nie znaczy, że w 2010 roku w polskim kinie udanych debiutów nie było w ogóle. Ależ były. Wystarczy tu wspomnieć Prostą historię o miłości Arkadiusza Jakubika. Film powstał w trybie niezależnym, choć należy tu od razu zaznaczyć, że to nie wybór twórców o tym zadecydował, a konieczność - Jakubik, mimo starań, nie dostał ze strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej żadnej dotacji. W przypadku reżyserskiego debiutu aktora, znanego choćby ze znakomitych kreacji w Weselu i Domu złym Wojciecha Smarzowskiego, potwierdziło się wszakże powiedzenie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Bowiem pomimo finansowych problemów z dopięciem budżetu, Jakubik nakręcił film warsztatowo niezwykle dojrzały, co warte jest szczególnego podkreślenia, bo tzw. produkcyjna niezależność w polskim wydaniu zazwyczaj kojarzy się z amatorszczyzną. A tu nic z tych rzeczy. Film ma wyważoną kompozycję mimo dość skomplikowanej struktury (motyw filmu w filmie sprawia, że akcja rozgrywa się tu na kilku poziomach rzeczywistości), narracja jest w nim spójna, a aktorstwo naprawdę niezłe, zwłaszcza w wykonaniu Magdaleny Popławskiej. Prosta historia... nie stroni od cytatów i bezpośrednich nawiązań do innych filmów, przede wszystkim do Pociągu Jerzego Kawalerowicza, ale także do obrazów Allena, Altmana czy Von Triera, a mimo to paradoksalnie jej największą siłą jest świeżość. A także lekkość, z jaką mówi o sprawach najważniejszych, takich jak miłość, twórczość i życie, które - niczym pociąg - dokądś nieustannie nas niesie. Czasem do nieba, czasem na Hel.
Na festiwalu w Gdyni film Jakubika nie został dopuszczony do Konkursu Głównego, choć znalazły się w nim tytuły znacznie od niego słabsze. Za to w festiwalowym przeglądzie kina niezależnego Prosta historia o miłości zdobyła Grand Prix.
A jeśli jesteśmy już w okolicy, to wspomnijmy przy okazji o bardzo ciekawym debiucie fabularnym dokumentalistki Kingi Dębskiej. W końcu, jakby nie było, nosi on tytuł Hel (film powstał w 2009 roku, ale swoją kinową premierę miał w tym roku). To opowieść o uzależnionym od heroiny lekarzu, ze świetnym Pawłem Królikowskim w roli głównej. Dębska nie moralizuje ani nie ocenia swojego bohatera. Jej film, dotykając problemu narkomanii, mówi przede wszystkim o ludzkiej słabości, której doświadczyć może każdy i to w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Nikt z nas bowiem nie jest herosem, a heroina przybrać może różną formę i różny chemiczny skład. Ten stan permanentnego zagrożenia Paweł Królikowski, z wielkim wyczuciem surfujący po sinusoidzie losu swojej bohatera, potrafił uwiarygodnić w każdym calu, dodając głębi nawet tam, gdzie reżyserka próbowała iść na skróty.
W tym roku w Gdyni Złote Lwy przypadły Różyczce Jana Kidawy-Błońskiego. Czy zasłużenie, można by się spierać, choć rozdzieranie szat w grę na pewno nie wchodzi. W Gdyni nagrodzone zostało bowiem całkiem przyzwoite rzemiosło, które sprawdziło się w tym co najtrudniejsze, a więc w kinie gatunkowym. Różyczka jest wszak nie tyle filmem historycznym czy biograficznym, ile rasowym melodramatem. Wprawdzie nawiązuje do pewnych faktów z życia Pawła Jasienicy, którego druga żona - co wyszło na jaw dopiero w 2002 roku po otwarciu teczek IPN - była podsuniętą opozycyjnemu pisarzowi przez peerelowskie służby bezpieczeństwa agentką, ale te fakty dla reżysera stanowiły tylko luźną inspirację. Różyczka to przede wszystkim opowieść o miłości w czasach politycznej zarazy. W dużej mierze fikcyjna, ale nadspodziewanie udana, bo osadzona w pieczołowicie odtworzonych realiach, tak politycznych, jak i materialnych. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że Różyczka w dorobku twórcy Skazanego na bluesa to film jak dotąd najlepszy, w czym niewątpliwie wielki udział mają aktorzy - Magdalena Boczarska (nagrodzona w Gdyni za pierwszoplanową rolę kobiecą) oraz Robert Więckiewicz. Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Moskwie Jan Kidawa-Błoński za reżyserię Różyczki otrzymał nagrodę Srebrnego św. Jerzego. Film był pokazywany na festiwalach w Pusan, Hajfie, Mar del Plata oraz na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Goa w Indiach, gdzie jako jedyny tytuł z Polski startował w konkursie głównym (Magdalena Boczarska zdobyła tam nagrodę dla najlepszej aktorki).
Z kolei Joanna to jeden z lepszych filmów w dorobku Feliksa Falka. Opowieść o młodej mieszkance Krakowa, która podczas okupacji hitlerowskiej ukrywa żydowską dziewczynkę, jest z jednej strony dopracowaną w każdym szczególe rekonstrukcją "nieludzkiego czasu", z drugiej zaś - uniwersalną metaforą pokazującą, iż często nie da się odróżnić pozoru od prawdy. W każdym razie reżyser, jak sam podkreśla, nie próbował nakręcić jeszcze jednego filmu o Holocauście, a starał się raczej opowiedzieć o niesprawiedliwości losu, mogącej stać się udziałem każdego z nas. W Joannie (nagroda za reżyserię w Gdyni) owa niesprawiedliwość dotyka kobiety, która nie mając żadnych zadatków na bohaterkę, ze wszystkich sił próbuje sprostać swojej heroicznej roli, za co spotyka ją kara z najmniej oczekiwanej strony. Film Falka, podobnie jak Różyczka, jest w większym stopniu dramatem psychologicznym niż historycznym, stąd tak wiele zależało w nim od gry aktorki kreującej tytułową postać. Trzeba przyznać, że Urszula Grabowska wywiązała się z tego zadania wspaniale. To bez dwu zdań wielka kreacja. Do Feliksa Falka pretensję można mieć właściwie tylko o jedno - o metaforyczny finał, który więcej zamazuje niż uwypukla.
Innym reżyserom z dorobkiem nie wiodło się jednak w tym roku już tak dobrze jak Kidawie-Błońskiemu i Falkowi. Siłą Wenecji Jana Jakuba Kolskiego - akcja podobnie jak w przypadku Joanny tutaj również toczy się w Polsce podczas drugiej wojny światowej - są zdjęcia Arthura Reinharta (nagrodzone Złotą Żabą na ostatnim festiwalu Plus Camerimage). To z pewnością najlepszy film Kolskiego (Nagroda Specjalna Jury za Szczególne Osiągnięcie Artystyczne na World Film Festival w Montrealu) od czasu Pornografii, trudno jednak nie zauważyć, że choć reżyser daje piękne popisy filmowej kaligrafii, to do powiedzenia ma niewiele. Dużo za to - w tej historii o inicjacji w życie małoletniego bohatera - jest intelektualnej pustki i estetycznego chłodu. Nie lepiej powiodło się też Dorocie Kędzierzawskiej, która w Jutro będzie lepiej znów powróciła do swoich dawnych "dziecinnych pytań", tyle że ze znacznie gorszym skutkiem niż choćby we Wronach. Jej ballada o trzech nieletnich bezprizornych, którzy w poszukiwaniu swojej ziemi obiecanej przedostają się przez zieloną granicę z Rosji do Polski, drażni nie tylko nadmierną ckliwością, ale i niezborną narracją. Z kolei film Mariusza Grzegorzka Jestem twój drażni swoją teatralnością. W tej historii o miłości, która jest zarówno formą zniewolenia, jak i funkcją zagubienia, tak naprawdę są tylko charaktery i osoby dramatu, a w ogóle nie ma ludzi. No i jest tu nieznośna maniera... Nie inaczej rzecz się ma z Made in Poland Przemysława Wojcieszka, gdzie rebelia bardziej jest kwestią kreacji niż emocji i dlatego tak trudno uwierzyć w bunt bohatera tego filmu.
A o którym spośród polskich filmów w 2010 roku było w świecie najgłośniej? Oczywiście o Essential Killing Jerzego Skolimowskiego. To wprawdzie koprodukcja międzynarodowa (polsko-norwesko-węgiersko-irlandzka), ale w sporej części współfinansowana przez PISF (dotacja wyniosła pięć milionów złotych). O filmie głośno było zresztą z różnych przyczyn. Tak za sprawą festiwalowych laurów (Nagroda Specjalna Jury oraz nagroda za najlepszą rolę męską dla Vincenta Gallo na festiwalu w Wenecji, Nagroda Główna dla najlepszego filmu oraz nagroda aktorska dla Gallo na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Mar Del Plata), jak też - przede wszystkim - z powodu jego tematyki. A zwłaszcza bohatera. Jest nim bowiem afgański talib, który, przewieziony do jednego z więzień CIA w Europie Środkowej, ucieka pilnującym go strażnikom. Essential Killing nie jest mroczną wersją hollywoodzkiego Ściganego, to raczej dalszy ciąg Ogni polnych Kon Ichikawy - u Skolimowskiego, tak jak i u japońskiego mistrza, bohater, by przeżyć, musi stać się zwierzęciem. Essential Killing to realizacyjny majstersztyk, który musi budzić jednak zastrzeżenia. I nie chodzi wcale o to, że Skolimowski przesądził w swoim filmie o obecności na Mazurach tajnych więzień CIA, ani o to, że pokazał Polskę jako dziki kraj dzikich ludzi. Pretensję do Skolimowskiego trzeba mieć przede wszystkim o to, że niejednokrotnie bardziej liczył się dla niego efekt niż prawda. Choćby w scenie, w której zgłodniały zbieg rzuca się na matkę z niemowlęciem na ręku, by przycisnąć się do jej piersi i ssać mleko. Kobieta wprawdzie dzierży w ręku wielką torbę (wracała przez las z zakupów?), ale napastnik nawet do niej nie zagląda, choć każdy na jego miejscu przede wszystkim to właśnie by zrobił. No ale grzebanie w torbie nie wyglądałoby na ekranie tak widowiskowo jak Vincent Gallo przypięty do mlecznego sutka matki-Polki. Niby drobiazg, ale takie właśnie szczegóły sprawiają, że film Skolimowskiego miejscami jest nie tyle nawet efektowny, ile efekciarski (vide: finał z białym koniem).
I tyle by było o kinie tzw. artystycznym. A co z kinem rozrywkowym? Tu - jak na Zachodzie w powieści Remarque'a - bez zmian. W 2010 roku znów więc powstało kilka marnych komedii romantycznych (Ciacho i Śniadanie do łóżka), Juliusz Machulski nakręcił statyczny skecz na bazie horroru (Kołysanka), a Jacek Koprowicz bez powodzenia zekranizował żart literacki. Zresztą Janowi Hryniakowi filmowy Trick też nie wyszedł. Ale publiczności i tak przypadł do gustu. Podobnie zresztą jak kinowa adaptacja Fredrowskich Ślubów panieńskich dokonana przez Filipa Bajona. Wprawdzie nikt nie wie, dlaczego w tym filmie XIX-wieczni bohaterowie rozmawiają przez telefony komórkowe, ale przecież nie o sens tu chodzi, ale o to, by było cool. No i jest. W końcu aria do kotleta to jest to.
Autor: Lech Kurpiewski, grudzień 2010.