W 2015 roku w rozmowie z Karoliną Sulej, autorką książki "Modni", mówi: "Byłam marzycielką, chciałam, żeby było jak w Paryżu, jak u Ann Demeulemeester, żeby kobiety snuły się po ulicach w stylowych ciuchach, nonszalanckie, silne".
Początek lat 90. w modzie wygląda mniej więcej tak: bankrutują jeden po drugim zakłady odzieżowe, które w PRL miały – dzięki eksportowi do ZSRR i tzw. przerobom, czyli szyciu na zamówienie zachodnich firm – sporą siłę; dogorywa Moda Polska – przedsiębiorstwo w poprzedniej epoce kluczowe, jeśli chodzi o stroje; jeszcze istnieje Hoffland, ale stracił blask. Ludzie ubierają się na ulicach. Dosłownie. Import z Turcji, małe szwalnie produkujące ciuchy na bazarowe (a w bazary zamieniają się wówczas główne ulice miast) stoiska, efemeryczne butiki – stamtąd nadchodzi to, co wydaje się atrakcyjne. Bo kolorowe, bo przesadzone, bo z bufiastymi ramionami i złotymi guzikami.
W takich okolicznościach 38-letnia letnia wówczas psycholożka Joanna Klimas zostaje prezeską szwalni na warszawskim Targówku. To wyglądało jak jedna z wielu transformacyjnych historii: ona praktykuje m.in. w Laboratorium Psychoedukacji, mąż zajmuje się biznesem. Biznesy wtedy kwitną, więc tę szwalnię zostawia jej. Ona interesuje się modą, wspólnie bywali trochę w Paryżu i Londynie – wie, że można ubierać się dobrze, co więcej – sama, jak na owe czasy, wygląda nietypowo. Nosi się trochę z męska, na przykład zawsze ma męskie buty. W tej szwalni zaczyna projektować ubrania, które jej się podobają. Szwaczki uciekają na zwolnienia, żeby dorabiać u tych, co produkują na bazary, bo raz, że zarobek większy, dwa – dziwią je jej pomysły: żakiety bez poduch w ramionach, sukienki bez żadnych ozdób. Ale upiera się. Pierwsze zamówienie dostaje od koleżanki: ma uszyć sukienki dla hostess na pokaz Soni Rykiel. Podobają się. Chwilę potem powstaje polska edycja magazynu "Elle". Projektuje ubrania do sesji, staje się rozpoznawalna.
Pierwszy pokaz organizuje w 1996 roku w klubie "Tango", gwiazdą jest modelka Agnieszka Maciąg. Zestawy nieco szokujące, bo wprawdzie są atłasowe mini, ale żakiety i marynarki wyraźnie inspirowane są męskim krawiectwem, co więcej modelki mają na nogach martensy. Media podchwytują, Klimas łapie wiatr w żagle. Rok później przygotowuje, razem z fotografem Jackiem Porembą, katalogi swoich kolekcji – modelka pozuje na stacji metra albo gdzieś w Polsce, w plenerach. Pokazy nabierają rozmachu. W 1997 roku projektuje pierwszą, dojrzałą kolekcję, którą pokazuje w Teatrze Wielkim. Składa się z trzech części: ubrania na co dzień, ubranie z marzeń Joanny Klimas, czyli jakby Paryż, i suknie wieczorowe. Rok później robi największy pokaz w historii marki – w sali Ratuszowej Pałacu Kultury. Sponsoruje Absolut. Suknie są srebrne i trochę przezroczyste, marynarki są za duże, pojawiają się kwiaty i nieco etno. W książce Sulej Klimas mówi:
Nie potrafię zamknąć się w jednym stylu. Uwielbiam minimalizm, ale lubię też tworzyć inne rzeczy – czasem kocham kicz, czasem elementy etno, ale także umiem uszyć po prostu ładne sukienki na wieczór.
Dla jasności – Joanna Klimas nie szyje. Ona układa tkaniny na manekinach, szyją krawcowe. Musi mieć zaufane, które rozumieją pomysł w lot.
Szwalnię musi zamknąć, przenosi produkcję na tyły butiku przy Burakowskiej. Przez chwilę ma też sklep przy Chmielnej, ale ten nie przetrwa zbyt długo – właściciele lokalu mają inny pomysł na biznes. Pędząca transformacja sprawia, że pod koniec lat 90. i ona musi przemyśleć pomysły.
Medialna popularność nie całkiem przekłada się na sprzedaż. Klientek, które są gotowe zapłacić za sukienkę ówczesną średnią pensję, nie jest bardzo dużo. Traci kontrakt z LOT-em, dla którego ubierała stewardesy. U progu nowego tysiąclecia, około 2000 roku, zamyka markę.
O powrocie zaczyna myśleć po siedmiu latach; w 2009 roku urządza prezentację nowych rzeczy w sklepie przy Nowolipki na warszawskim Muranowie. Ale to już zupełnie inny czas. Polskich projektantów jest już spory zastęp – projektują przeważnie wieczorowe kreacje dla gwiazd i bogaczek, ale dla mediów to tym lepiej, wtedy za modę uchodzi to, co założą celebryci. A ludzie ubierają się w sieciówkach. W jednym z wywiadów Klimas mówi: "W sieciówkach widziałam dla siebie szansę. Bo to one wychowywały mi przyszłe klientki". Tyle, że w sieciówkach można było kupić żakiet za 130 zł, a u niej za 1300.
Joanna Klimas wpisała się na stałe w miejsce między sieciówką a modą wieczorową. Dla niej moda to część kultury. W sklepie przy Nowolipki można wypić kawę i przejrzeć magazyny o modzie i książki z dziedziny art&fashion. Jak mówi:
Żeby zrozumieć modę, dobrze jest znać kulturę. W Polsce tymczasem ubrania to wciąż błahostka, nad którą intelektualistkom nie wypada się pochylać. Szkoda!
Sama nie jest zamknięta tylko w świecie mody. W 2011 projektuje kostiumy do opery, m.in. do "Oniegina" w reżyserii Mariusza Trelińskiego i scenografii Borysa Kudliczki dla Teatru Wielkiego. Interesuje się sztuką współczesną, czyta literaturę piękną i sporo filozofów. Mówi:
Miuccia Prada i Rei Kawabuko to intelektualistki. Wierzę, że to nie przypadek, że to właśnie one potrafią ubraniami opowiadać o czymś nieco więcej niż tylko trendach, a nawet, gdy chodzi im tylko o ubrania, robią w modzie rewolucję. Dowodzą, że zajmowanie się ubiorem może być odpowiedzialnym, zacnym zajęciem.
Ona w latach 90. zrobiła rewolucję, teraz robi swoje. Na początek nowego etapu wybrała kolekcję "etno" (2010). Opowiadała o niej:
Długo nad nią pracowałam, inspirowałam się sztuką ludową, chyba jedyną oryginalną sztuką polską. Chciałam zrobić coś, co będzie z Polski, a nie copy paste z wybiegów. Do tej pory jestem z tamtej kolekcji dumna.
Dokąd miała ochotę i pieniądze na duże pokazy – robiła je. W 2012 roku w ogrodach Pałacu w Wilanowie i na inaugurację magazynu "Grazia", w 2013 r. kolekcji "Contradiction" w hotelu Sofitel Victoria i "Logo Game" w otwieranym wówczas centrum handlowym Plac Unii. Dwa razy pokazywała kolekcje podczas łódzkiego tygodnia mody. "Logo Game" to jej zwrot ku modzie popularnej. Zaprojektowane w 1996 r. przez Marka Stańczyka logo firmy "rozsypała" na koszulki, sukienki, torebki.
Dziś jest już raczej kameralna. Pogodzona z tym, że w Polsce najlepiej ma się moda albo celebrycka z naciskiem na ślubną albo coś, co nazywa modą tiszertową. Jak mówi: "Takie są wymogi rynku, tego chcą klientki. I to pozwala projektantom na funkcjonowanie". Ona, choć przełamała się i bywa – na imprezach, ściankach i w studiach telewizji śniadaniowych – w projektowaniu płynie swoim nurtem. Wciąż chodzi o dobre tkaniny, wysmakowany minimalizm i marzenie, by "kobiety snuły się po ulicach w stylowych ciuchach, nonszalanckie, silne".
Autorka: Aleksandra Boćkowska, grudzień 2017