Kiedy dorastała w ogóle nie miała w głowie mody. Chciała być reżyserką filmową – w rodzinnym domu w Katowicach ciągle rozmawiano o filmie. Zdała na historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim, po obronie dyplomu pojechała do Łodzi zdawać do Filmówki, ale tam okazało się, że termin składania papierów minął dwa dni wcześniej. Postanowiła przeczekać. Zatrudniła się w katowickiej Desie, do Krakowa jeździła towarzysko. Tam na kawiarnianym szlaku spotkała Mariana Eilego, naczelnego "Przekroju".
W wywiadzie z Włodzimierzem Kalickim dla "Wysokich Obcasów" mówiła:
Kiedyś w rozmowie Marianem Eilem opowiedziałam mu o swoich pomysłach na modę. Eile od ręki postanowił, że mam te pomysły opisywać w "Przekroju". Chyba spodobało mu się, że moje pomysły można zrealizować z rzeczy dostępnych w handlu i w dodatku tanich. Eile już w czasie pierwszej rozmowy zażądał, bym je narysowała i dała do druku. Kazał mi iść do najbliższej kawiarni i za godzinę wrócić z rysunkiem. Janina Ipohorska pisała felietony o modzie, ale chętnie dopuściła mnie do spółki. (…) Przychodziłam z pomysłami i siadałyśmy do rozpisania ich na głosy Lucynki i Paulinki, młodych kobiet rozmawiających o modzie i stylu życia.
Pierwsze narysowane (i sygnowane) przez Hoff sukienki pojawiają się w styczniu 1955 roku, a w ślad za tym, kolejne projekty. Na przykład płaszcze według paryskich fasonów albo spodnie z cajgu. Cajg – tani prążkowany materiał – zalegał pod koniec lat pięćdziesiątych w sklepach całej Polski, od Cedetu po geesy. A że w świecie modne były wtedy wąskie spodnie, Hoff proponuje, by szyć je z cajgu. Chwyciło. Tak samo trumniaki – tenisówki bez sznurówek, pociągnięte szuwaksem. Albo dostępne w sportowych sklepach trykotowe bluzki z długim kołnierzykiem i sznurowanym wiązaniem, z których po wycięciu wiązania, odpruciu kołnierzyka i założeniu tył na przód wychodził najmodniejszy krój. Chciała, żeby ludzie wiedzieli, co jest modne. Dlaczego? W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" w 2016 roku wyjaśnia:
Dzisiaj nawet trochę głupio mi o tym mówić, bo jest już zupełnie inaczej. Obawiam się, że mało kto to zrozumie. Ale wtedy to było bardzo ważne. To była nasza walka o wolność, walka z rusyfikacją. Ona w latach 50. obejmowała wszystko: sztukę, kulturę, mieszkania, styl życia, wygląd, politykę, cały świat. A ja miałam wbite do głowy, że istnieje etos inteligencji, że inteligencja ma coś robić dla kraju, a nie dla siebie. Że jest ciasno zaciągnięta żelazna kurtyna, ale przecież jesteśmy w Europie i nie możemy pozwolić się wypchnąć. Było ważne, żeby kultura była światowa. A już było widać na ulicach, że ten radziecki wzorzec wjeżdża. Młodzież chłopsko-robotnicza nie zdominowała wbrew pozorom uczelni, ale ulicę tak. Oni byli z definicji lepsi, oni zostawali dozorcami, którzy mogli na ciebie donosić i dyrektorami – rządzili. Zarazem byliśmy ciekawi, co dzieje się na Zachodzie, chcieliśmy wiedzieć. Jeśli nawet udawało się słuchać zachodniego radia, to w radiu nic nie widać. Wymyśliłam więc tę modę, bo uważałam, że moda otwiera ludzi na coś nowego, innego, na świat. Uczy tolerancji. A jak się otworzy głowę na to, to otworzy się też na inne rzeczy.
Przez dekady radzi, jak za darmo zmienić fason: "Dekolt jest jednym z tych łaskawych elementów mody, co to nic nie kosztują: trzeba jeszcze mniej materiału i można powycinać starą kieckę" (1966), albo jak zdobyć materiał na spodnie: "Robi się tak: kupuje się krawat (krawaty są). Daje się dziadkowi. Od dziadka wycygania się stare spodnie. Są trochę zniszczone, ale z dobrej wełny" (1981).
Nie poprzestaje jednak na poradach. Od początku lat 60. projektuje kolekcje – początkowo na potrzeby sesji fotograficznych w "Przekroju". Z rozmowy z Włodzimierzem Kalickim: "Starałam się robić swoją rubrykę w "Przekroju" jak najlepiej. Chciałam więc najpierw sprawdzić, jak te kiecki wyglądają naprawdę. Rysowałam projekt, kupowałam materiał, mama mojej koleżanki kroiła i szyła sukienkę, a ja fotografowałam ją na przyjaciołach".
Pierwsze zdjęcia robił Janusz Majewski, późniejszy reżyser. I tak w roli modeli przewinęli się przez "Przekrój" tancerz Gerard Wilk, Grażyna Hase, Monika Dzienisiewicz, Sławomir Mrożek, Krysia Morgenstern, Daniel Olbrychski, Krzysztof Litwin, Andrzej Kurylewicz, Wojciech Karolak, Małgorzata Braunek, Wojtek Pszoniak wylądował nawet na okładce.
"Przekrojowa" rubryka mody to było coś. W pewnym sensie miałam władzę nad wyglądem polskiej ulicy. Ale czułam, że to nie to. Chciałam nie tylko podpowiadać Polsce, jak się ma ubierać, ale sama tę Polskę ubierać.
Hoff jeździ czasem za granicę i wie, że niedrogie ubrania też mogą być modne. I myśli, że wyprodukowanie modnej bluzki kosztuje chyba tyle samo co niemodnej. W 1967 roku proponuje dyrekcji Cedetu (to największy wówczas dom towarowy, potem był tam Smyk) taki układ: ona zaprojektuje sukienki, Warszawskie Zakłady Przemysłu Odzieżowego "Cora" uszyją, a Cedet zorganizuje stoisko i sprzeda jako Kolekcję Własną "Przekroju" (z dopiskiem Hoff). Tak się stało. Dyrektorzy Cedetu i Cory podpisali umowę na wyprodukowanie 11 tysięcy sukienek.
5 listopada Hoff zapowiada w "Przekroju":
Kolekcję uszyły nam Warszawskie Zakłady Przemysłu Odzieżowego w dzikim tempie, za co bardzo serdecznie wszystkim wykonawcom dziękujemy. Kolekcja nasza będzie do kupienia w warszawskim Cedecie.
Sfotografowane przez Tadeusza Rolkego modelki Lucyna Witkowska i Iza Łapka prezentują z wdziękiem sztruksowe sukienki: typu sweter – z szerokim golfem i zamkiem błyskawicznym na plecach, typu szmizjerka – jedna odcięta na biodrach, druga rozszerzana, i dwie luźne – koniecznie krótkie i w wielu kolorach. Ceny – od 330 do 380 zł.
Po tygodniu pojawiają się w Cedecie. Pod naporem tłumu pękają szyby. Ludzie biorą, co popadnie, nieważne, jaki rozmiar i który fason. Kupują albo wynoszą. Rozbierają nawet manekiny. Giną paski i krawaty. Piekło. Ekspedientki zamykają projektantkę na zapleczu i każą jej przysiąc, że już nigdy im tego nie zrobi. Jednak robi. Tym razem kolekcję z aksamitu i białej koronki. Znowu szał, kolejki, tratowanie. Kilka miesięcy później Barbara Hoff powie Teresie Kuczyńskiej w "Ty i Ja": "Nikomu nie życzę tych nerwów, dni całych spędzanych na użeraniu się z producentem zamka z kółkiem, to kółko musi być, bo to cały szyk tej taniej kiecki, a o druciane zwykłe kółko właśnie najtrudniej. Krwawy pot, mówię pani".
Od 1969 roku ma stoisko w Juniorze, pierwszym z Domów Towarowych Centrum. Założenie jest to samo: tkaniny będę takie, jakie się da zdobyć, nawet z pozoru niemodne, ale najważniejszym pozostaje świetny krój i pomysł. Znowu królują sztruksowe sukienki. Ciemnoczerwona z niebieskimi dużymi kieszeniami i szerokim kołnierzem, różowa z niebieską sznurowaną wstawką i wysokim kołnierzykiem na stójce, niebieska z beżowymi wykończeniami i hit – model Mariola: żółta z granatowym pionowym paskiem, guzikami pod szyją i kieszonkami, również na rękawach. Nazwę wymyślili muzycy z Silnej Grupy pod Wezwaniem, popularnej po festiwalu w Opolu, którzy wystąpili w sesji promującej tę kolekcję w "Przekroju".
Zdzisław Kozakiewicz, wówczas dyrektor Juniora, wspomina:
Stoisko pani Basi było taką wisienką na torcie. Miała nazwisko, dzięki czemu było łatwiej o surowce. Domy Centrum były eksperymentem w socjalistycznym handlu. Nie podlegaliśmy żadnym zjednoczeniom, pertraktowaliśmy z przemysłem sami, bez pośrednictwa Warszawskiego czy Spółdzielczego Przedsiębiorstwa Handlu Wewnętrznego. Niektórzy mówili, że Hoff ma za dobrze, ale dla Domów Centrum to była promocja. I rzeczywiście, przy tym jej stoisku zawsze narodu było dużo, kolejki ciągle. W innych warunkach pewnie rozbudowalibyśmy stoisko, no ale nie można było.
Na początku lat 70. stoisko dostaje nazwę "Hoffland", wycieczki z całego kraju prą, a Hoff pruje po całym kraju. Przejeżdża Polskę wzdłuż i wszerz. Tarnów, Częstochowa, Szczecin, Bielawa, Łódź, Białystok, Bydgoszcz, Kielce, Siedlce, Głuchołazy, Pułtusk – w szczytowym momencie współpracuje z blisko pięćdziesięcioma zakładami i spółdzielniami odzieżowymi. Gdzie indziej zamawia guziki, z kimś innym rozmawia o tkaninach, w Szczecinie zleca bluzki, w Krośnie spodnie. "Ja naprawdę nie wiem, czemu zakłady odzieżowe psują innym wzory. Mnie nie psują. Oczywiście sama interesuję się tym, co się dzieje z moim projektem w robocie" – mówi dziennikarzom, gdy pytają, jak ona to robi.
Projektuje ciuchy, po które ustawiają się kolejki, i które ich użytkownicy pamiętają mimo upływu dekad: "koszula dziadka", czyli bawełniana bluzka z ozdobną półokrągłą wstawką z przodu, sukienka w łączkę, parka stylizowana na kurtkę wojskową, flanelowe długie sukienki, koszule w chińskie znaki, lniane męskie marynarki w kwiaty, sukienki z nadrukami inspirowanymi Gauguinem, wreszcie przebój lat osiemdziesiątych: bawełniane sukienki, bluzy i T-shirty z napisem "Hoffland".
Nie zaniedbuje "Przekroju". W latach 60. opisywała w relacjach z Paryża kolekcje Pierre’a Cardina, Balenciagi i Givenchy. W latach 70., kiedy w Paryżu styliści z nurtu prêt-à-porter detronizowali projektantów haute couture, Hoff natychmiast to wychwyciła. Kiedy furorę robi Japończyk Kenzo Takada, ona wie, że to ważny projektant. Gdy wśród innych trendów pojawiają się błyszcząco-świecące ciuchy w stylu disco, bezbłędnie orientuje się, że to one przyjmą się najprędzej. Gdy w Londynie Vivienne Westwood przy wsparciu Malcolma McLarena wymyśla modę punk, czytelnicy "Przekroju" mają wiadomości z pierwszej ręki. Kiedy w Polsce dzieje się transformacja, można ją wyczytać z felietonów Hoff. I choć ma poczucie, że wyjęła jakąś cegiełkę z żelaznej kurtyny, jeszcze lepiej pamięta realia. Tak opowiadała w "Gazecie Wyborczej":
Nikt nie mówił: "Ale sukces", tylko: "Zrób coś, żeby tych kolejek nie było". Na jednym końcu Polski szyłam górę, na drugim dół i jeszcze gdzieś bluzkę, żeby to się jakoś złożyło, a działo się to przy całkowitym braku materiałów i pretensjach fabryk i spółdzielni, że zawracam głowę. Ludzie klęli! (…) . Raz nawet windziarka wyrzuciła mnie z windy, jak wiozłam stos pudełek z butami. Spyskowała mnie, że to nie jest winda dla pracowników. W windzie miała władzę, więc mogła. W Domach Centrum przez lata nie miałam nawet biurka i telefonu, załatwiałam wszystko z domu, jeździłam własnym samochodem. W "Przekroju" mówili mi, że przecież mam sklep w Warszawie i dawali najniższą wierszówkę. Kiedy dostałam zawału, pamiętam, że pomyślałam z ulgą: "Boże, to mój pierwszy wolny dzień od jedenastu lat!". No, nie całkiem wolny, bo był deadline w "Przekroju", trzeba było wysłać modę. Nie wolno wchodzić na OIOM, ale jak wiadomo są sposoby na wszystko, więc przyszedł Robert. Klęczał przy moim łóżku, żeby go nie było widać, a ja dyktowałam. Na stole w domu były rozłożone zdjęcia, które mają iść do numeru. Pamiętałam je oczywiście. Powiedziałam, które ma wziąć i jak podpisać. On to wszystko zrobił. Wysłał w terminie. Zapłacili wierszówkę 30 zł. To tak jakby dzisiaj trzy. Dlaczego? Bo krótki tekst! Wtedy poczułam, że urywa mi się ucho do "Przekroju".
Z "Przekrojem" i Domami Centrum współpracuje do późnych lat 90., choć po transformacji wszystko to traci blask. Wokół jest tyle błyskotek, że klienci idą w inne kolejki.
W 1978 roku Barbara Hoff wydała zbiór felietonów "Cierpienia starej Werterowej". Małgorzata Gierycz w recenzji w "Nowych Książkach" napisała:
Ona sama istnieje bardziej jako zjawisko niż konkretna osoba, jakby wypierając się swej osobowej odrębności, płci i imienia. Przy czym w swej depersonalizacji Hoff jest absolutnie indywidualna, przy całej swej apłciowości, wyraźnie kobieca, przy całym rozpasaniu fantazji i wyobraźni, mimo wszystko prawdziwa.
I tak trochę jest z Barbarą Hoff zaawansowanych lat dwutysięcznych. Z mężem Robertem Kuleszą odwiedza nowe restauracje, kręci się po mieście, na bieżąco jest z wystawami i, z coraz mniejszym zapałem, kinem. Konsekwentnie odmawia wszystkim, którzy zgłaszają się do niej po wspomnienia. Istnieje jako zjawisko, konkretną osobę zachowuje dla siebie.
Autorka: Aleksandra Boćkowska, luty 2018