Orska nie chce tworzyć rzeczy po prostu ładnych i klasycznych, ze złota, srebra i kamieni szlachetnych. Jej marka to przeciwieństwo grzecznego, dobrze znanego dizajnu, który nie zaskakuje.
Orska wpisuje zaskakiwanie w każdą kolejną kolekcję. Pierwszym zaskoczeniem zawsze jest materiał – znaleziony na strychu, w opuszczonej fabryce, w lesie, na wykopalisku, na plaży, w porcie, podczas egzotycznej podróży. Drugie zaskoczenie to sposób obróbki – Orska nie jest paniusią, która sobie dłubie w koralikach. Jej warsztat przypomina stolarnię, hutę, laboratorium alchemika, kuźnię. Pracują tam obrabiarki i młoty. Współpracuje też z kilkoma wyspecjalizowanymi fabrykami, które produkują większe kolekcje.
Jak twierdzi Orska, wszystko zaczęło się już w czasie jej dorastania w PRL-u. Ponieważ niczego nie było, trzeba było się naszukać i namyśleć, żeby ubrać się ładnie. Tę logikę projektantka przekłada na myślenie o swojej marce. Trzecie zaskoczenie jest bowiem takie, że z up-cyklowanych przedmiotów i śmieci tworzy się nowa, niebanalna jakość. Orska podniosła ratowanie "śmieci" do rangi sztuki. To nigdy nie jest zabieg wyłącznie estetyczny – biżuteria aż się prosi, żeby traktować ją jako nośnik symboli i Orska właśnie tak ją traktuje.
Jej biżuteria spełnia funkcje ochronne ( jak w serii "Revolt", na którą składały się m.in figurki rycerzy, pociski czy czaszki), magiczne – jak w kolekcji "Kipu", inspirowanej węzełkowym pismem Inków czy "Astro", poświęconej układom gwiazd. Niektóre kolekcje są po prostu bardzo zdobne – jak "Ornare" czy "Moon", jeszcze inne ironicznie i z poczuciem humoru odwołują się do trendów w jubilerstwie ( jak "Memory") czy w kulturze w ogóle – jak "Pills", komentująca powszechną lekomanię.