Gdy wybuchła II wojna światowa, miał dwa i pół roku. Mieszkał u babci we Lwowie. Niedługo wcześniej jego ojciec, prawnik, podjął decyzję o przeprowadzce żony i syna. Dookoła czuć było nadchodzącą wojnę, a Lwów znajdował się ponad 300 kilometrów dalej od Niemieckiej granicy aniżeli rodzinny Kraków. Tam mieli być bezpieczniejsi. Ale 17 września 1939 roku Związek Radziecki zaatakował Polskę, a niedługo później w mieście pojawili się Rosjanie. Zimą 1940 roku trzyletni Adam z rodzicami został zesłany na Syberię. W bydlęcych wagonach przez dwa i pół miesiąca jechali do łagru. Głód, zimno, brud panujący w wagonach i śmierć współpasażerów stały się częścią dziecięcego wspomnienia.
Śmierć była nonszalancka
W syberyjskim łagrze w obozie swierdłowskim koło Krasnouralska Adam i jego rodzice spędzili sześć lat. Ojciec wraz z innymi mężczyznami codziennie rano stawiał się na placu by wyrąbywać drzewo w tajdze.
"Ludzie padali z wycieńczenia, od chorób. Śmierć była nonszalancka. Żołnierz wyciągał pistolet, strzelał do człowieka, mimochodem. Zapadała cisza, jeńcy spuszczali oczy"- wspominał Adam Holender w rozmowie z Agnieszką Niezgodą.
Ojciec, sędzia sądu wojewódzkiego i matka, kształcona w Szwajcarii córka prawnika z Tarnowa władająca czterema językami mieli teraz tylko jeden cel: przetrwać. On ciężko pracował w tajdze, ona próbowała dbać o męża i syna. Z chwastów rosnących w obozie gotowała witaminowe zupy. Gdy pewnego dnia do sklepu w łagrze przywieziono bawełniane knoty do lamp naftowych, kupiła ich tak dużo, by móc utkać z nich walonki dla swojego syna. Adam przechodził w nich następne trzy lata. Gdy trafił do szkoły poza obozem, żeby tam kształcić się na radzieckiego żołnierza, w rękawiczkach przemycał jedzenie dla swoich głodujących rodziców.
W łagrze obejrzał swój pierwszy film. Pewnego lata do obozu przyjechała ciężarówka z radzieckimi żołnierzami i projektorem. Więźniowie siedzieli na drewnianych ławkach, a na ekranie wyświetlono hollywoodzki film. W rozmowie z Agnieszką Niezgodą tak wspomina swój pierwszy filmowy seans:
"Do salonu okazałej rezydencji, wśród atłasowych kurtyn i kryształowych żyrandoli, wkracza piękna dama w balowych jedwabiach, w wieczorowej sukni. Suto zastawiony porcelaną stół ugina się od wybornych potraw. Dłonią w pierścieniach, bransoletach, klejnotach dama unosi kiełbasę, rzuca na podłogę, dla pieska. 'Mamo! Mamo!', dostaję histerii, rodzice wyprowadzają mnie w spazmach z projekcji. Nas karmiono kartoflanką".
Przyjeżdżała raz dziennie, w kotle umieszczonym na saniach. Każdy dostawał jedną chochlę. Rodzina Holendrów tak jak inni więźniowie przez sześć lat mieszkała w drewnianej chacie bez elektryczności, toalety i wody. Dzielili dom z rodziną z Estonii oraz adwokatem z Moskwy. "To była moja codzienność, moje dzieciństwo (…). Plac ogrodzony był drutem kolczastym, z wąską bramą pośrodku, po jej bokach stały drewniane wieże strażnicze, na każdej pełnili wartę żołnierze radzieccy z karabinami".
Najlepszy okres mojego życia
W 1945 roku wojna się skończyła. Ale na wyjazd z obozu rodzina Holendrów musiała poczekać. W 1946 roku została przewieziona do najbliższego miasta, Krasnouralska, a następnie do Odessy, gdzie spędziła pół roku. Do Krakowa wrócili dopiero w 1947 roku. Ojciec odzyskał pracę sędziego sądu wojewódzkiego, a rodzina - mieszkanie przy al. Krasińskiego. Jego wyposażenie zostało rozgrabione, a meble ukradł sąsiad. Każdego dnia docierały informacje o rodzinie i przyjaciołach, którzy zginęli w Holocauście.
W liceum Holender zainteresował się fotografią. Od rodziców dostał pierwszy aparat fotograficzny – wielkiego, amerykańskiego Kodaka. Złapał bakcyla, czytał podręczniki, szukał porad fachowców. Dorabiał, pracując w laboratorium fotograficznym przy Akademii Medycznej. Choć rozpoczął studia na wydziale architektury Politechniki Krakowskiej, miłość do fotografii okazała się silniejsza. Złożył portfolio do Szkoły Filmowej w Łodzi i został studentem wydziału operatorskiego.
To chyba był najlepszy okres mojego życia – mówi. – Z kolegami łączyła mnie wspólna pasja. To nie była szkółka, z której zaraz po wykładzie uciekało się do domu. My oddychaliśmy kinem" – mówił Barbarze Hollender.
Współpracował przy etiudach Krzysztofa Zanussiego i Romana Polańskiego, a po ukończeniu szkoły w 1966 został członkiem Zjednoczonych Zespołów Filmowych przy ul. Puławskiej 61. Jego ostatnią pracą w Polsce było szwenkowanie na planie "Czterech pancernych i psa", kultowego serialu tamtej epoki.
Nowy Jork – świat w miniaturze
Niedługo później wyjechał z Polski. Popłynął do Kanady na pokładzie transatlantyckiego statku "Batory". Do dziś w swym nowojorskim mieszkaniu przechowuje bilet powrotny, choć "Batorego" dawno już pocięto na żyletki. Po jedenastu dniach od wypłynięcia z portu w Gdyni dotarł do Montrealu i wsiadł w autobus do Nowego Jorku.
W kieszeni mam kilkaset dolarów oraz mapę miasta, znajoma w Warszawie zaznaczyła na niej najtańsze hotele. Nadjeżdżam autobusem od strony New Jersey. Zza skarpy, którą mijamy, przez zieleń wyłania się naraz dżungla na wyspie: w niebo strzelają wieżowce. Poraża mnie widok Manhattanu. [tę scenę Holender odtworzy w "Nocnym kowboju" – przyp. B.S.] (…) Szokujące wrażenie miasta. Niezwykle intensywny, urbanistyczny charakter przestrzeni, z ludźmi wszelkich ras, odbijającymi się od siebie nawzajem, czasem miłymi czasem niemiłymi, ze skrajną biedą i przepychem bogactwa naokoło. Centrum ludzkości! Świat w miniaturze!".
W Nowym Jorku operatorskie wykształcenie Holendra nie robiło na nikim wrażenia. Dostał pracę jako kierowca ciężarówki. Woził sprzęt oświetleniowy dla małej firmy zajmującej się produkcją reklam i filmów dokumentalnych. Nosił lampy, rozkładał kable. Pewnego dnia trzeba było dokręcić dodatkowe ujęcie, a operatora nie było już na miejscu. Holender stanął za kamerą i dokręcił brakujący materiał. Kilka dni później dostał kolejną szansę. Zaczął wspinać się w zawodowej hierarchii. Robił dokumenty dla BBC i CBS, kręcił reklamówki linii lotniczych, samochodów i leków. Cały czas w podróży.
"Nocny kowboj" i "Narkomani" – nowojorska dżungla
Praca przy reklamach stała się przepustką do wielkiego kina. Dzięki Howardowi Zieffowi, ówczesnemu królowi nowojorskiej reklamy, poznał Johna Schlesingera. Brytyjski reżyser był już wówczas ważną postacią światowego kina – za "Darling" nominowany był do Oscara i Złotego Globu, "Rodzaj miłości" przyniósł mu berlińskiego Złotego Niedźwiedzia, a "Billy kłamca" – nominację do Złotego Lwa w Wenecji. W Nowym Jorku szukał operatora do swego pierwszego amerykańskiego filmu. Dzięki rekomendacji Romana Polańskiego Holender dostał tę robotę, a w 1969 roku stanął za kamerą "Nocnego kowboja".
"Schlesinger okazuje się świetnym reżyserem do współpracy. (…) Lubi brud nowojorskiego życia, zabieram go na jego pierwszą wyprawę metrem, szwendamy się ulicami, podglądamy rzeczywistość. Wiedziałem, że kręcimy dobry film, ale że film oscarowy, nie miałem pojęcia" – mówi po latach Agnieszce Niezgodzie.
W "Nocnym kowboju" Holender próbował oddać brutalne piękno Nowego Jorku. Pokazywał realia ulicy. W opowieści o chłopaku, który z Teksasu przybywa do największej amerykańskiej metropolii, odnajdywał ślady własnych życiowych doświadczeń. I przemycał to, czego nauczył się w Filmówce – w scenach kręconych we wnętrzach ku zaskoczeniu wszystkich zamiast mocnych lamp wykorzystywał rozproszone światło – znak rozpoznawczy szkoły Jerzego Wójcika i Kurta Webera. Efekt był znakomity, a "Nocny kowboj" okazał się jednym z legendarnych obrazów swojego czasu.
Jeszcze zanim film trafił na ekrany, do Holendra zgłosił się Jerry Schatzberg, słynny fotografik mody i nowojorski bon vivant. W 1971 roku razem nakręcili "Narkomanów", opowieść o nałogu i miłości złożonej na jego ołtarzu. Dla Adama Holendra film był wyprawą w rejony doskonale sobie znane – "park igieł", jak nazywano Sherman Square, był przecież jego sąsiedztwem przez wiele miesięcy po przybyciu do Nowego Jorku. Mieszkał wtedy przy Upper West Side, a niemal co noc jego sen zakłócały policyjne syreny zwiastujące kolejne polowanie na handlarzy narkotyków.
Sukces "Narkomanów" sprawił, że do agentów Holendra spływały kolejne propozycje. Wybierał tylko niektóre. Został partnerem w filmie reklamowej, gdzie jednocześnie reżyserował i był operatorem. Tak zarabiał na życie. Mógł sobie pozwolić na komfort bycia wybrednym. W następnych latach nakręcił jeszcze trzy filmy z Jerry’m Schatzbergiem, a także m.in. "Bezbronne nagietki" Paula Newmana.
Brooklyńskie spacery z Paulem Austerem
Odkąd wyjechał do Ameryki, nie miał okazji współpracować z polskimi reżyserami. Wyjątkiem była Agnieszka Holland, z którą w 1988 roku nakręcił "Zabić księdza", opowieść o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki, legendarnego duszpasterza Solidarności.
Miałem wielki podziw dla Agnieszki, ale przede wszystkim uważałem, że muszę ten film zrobić jako Polak – przyznaje Holender. – Staraliśmy się odtworzyć atmosferę Polski, odmalować konflikt między bezpieką a Kościołem. Ja takiej Polski już nie znałem, ale czytałem o niej. Krzysztof Zanussi przysyłał mi co tydzień "Kulturę". Śledziłem wszystkie artykuły o Polsce w "New York Timesie" i paryskiej "Kulturze". Było kilka osób, które dobrze znały się na naszych sprawach, przede wszystkim Timothy Garton Ash. Ale ten film pozwolił mi znów niemal oddychać polskim powietrzem. Cóż, wyszedł, jak wyszedł. Wiem, że w kraju nie został dobrze przyjęty. Ale dla mnie był ważny" – mówił po latach Barbarze Hollender z "Rzeczpospolitej".
Siedem lat później, w 1995 roku przeżył kolejną wielką artystyczną przygodę, jaką było spotkanie z Waynem Wangiem i Paulem Austerem oraz praca przy ich nowojorskim dyptyku, w skład którego wchodziły "Dym" oraz "Brooklyn Boogie". Były hołdem złożonym Brooklynowi, wielokulturowej enklawie Nowego Jorku tętniącej niezwykłą energią. Jerzy Jarniewicz pisał o tych filmach:
"W tym filmowym wizerunku Brooklyn - amerykańska 'mała ojczyzna' - zdaje się żyć własnym życiem, a jego zróżnicowana etnicznie społeczność tworzy wspólnotę nieomal plemienną. Co prawda, w słonecznym pejzażu miasta, jaki maluje Auster, rozgrywają się też wielkie i małe tragedie, ale wszystkie znajdują pomyślne rozwiązanie, jakby mieszkańcami Brooklynu opiekowała się jakaś przyjazna siła. Dzięki talentowi Austera gotowi jesteśmy uwierzyć, że w Brooklynie nawet najczarniejsze charaktery ukazują w końcu swoją ludzką twarz. W Austerowskiej wizji Brooklynu splatają się osobiste historie nieprawdopodobne i zwyczajne, farsowe, liryczne i dramatyczne. By wejść w tę społeczność, trzeba umieć nadstawić ucha i otworzyć się na to, co wielokolorowi brooklyńczycy mają do opowiedzenia".
Holender, obywatel Nowego Jorku zakochany w jego różnorodności i pięknie, był idealnym wyborem reżyserskiego duetu. Wraz z Wangiem i Austerem stworzył filmy-hołdy, wyraz miłości do miejsca, które stało się jego domem. W kolejnych latach jeszcze kilka razy stawał za kamerą, ale kolejnym filmom nie udawało się powtórzyć sukcesu brooklyńskiego dyptyku. W 2012 roku mówił Barbarze Holender:
"Mam swoje lata i coraz trudniej mi podejmować decyzję, co będę robił. Dobry i zły film kosztuje tyle samo wysiłku. W obu trzeba wstawać o piątej rano, użerać się cały dzień na planie, wracać do domu albo hotelowego pokoju nocą. Dlatego odrzucam kiepskie propozycje. Czekam na coś ważnego, co sprawi mi satysfakcję".
Źródła: