Po kilkudziesięciu latach do niego wraca. W takim mieszkaniu, w którym spędziło się najmłodsze lata, każdy przedmiot ma moc przenoszenia w czasie i przestrzeni. Znowu ma się trzy, siedem czy dwanaście lat i wraca się do dawnych sytuacji - tych magicznych, dziecinnych, ale też strasznych i traumatycznych.
Ojciec autorki, Karol Kuryluk, był ministrem kultury w rządzie Cyrankiewicza, szefem PWN-u, wreszcie ambasadorem w Wiedniu. Matka, uratowana przez niego od Zagłady, do końca życia ukrywa swoją tożsamość i pochodzenie, próbując jednocześnie zapomnieć o koszmarze Holokaustu. Brat - nieprzeciętnie inteligentny chłopiec - po śmierci ojca zaczyna chorować na schizofrenię.
Matka Ewy Kuryluk niektóre swoje sekrety zdradziła córce dopiero pod koniec życia. Resztę jej tajemnic autorka musiała odgadywać z zapamiętanych rozmów z nią i ze starych dokumentów. I o owych tajemnicach, rodzinnych tabu, opowiada we Frascati.
"To opowieść szczera i wstrząsająca. Ważna dla polskiego rachunku sumienia za winy popełnione wobec Żydów. I świetna pod względem literackim, bo choć o życiu ocalonych nie da się napisać powieści-rzeki, można, jak to udowodniła Kuryluk, dla świadectw o Holocauście szukać wciąż nowej formy" - pisze Jan Strzałka. ("Polityka" 13.10.2009)
Zaś Agnieszka Sabor w "Tygodniku Powszechnym" tak pisze o tej powieści:
"Zdumiewa spójnością budowaną ze sprzeczności. Mowa w niej o złu, okrucieństwie i cierpieniu - a jednocześnie promieniuje ona łagodnością, czułością i dzielnością. W pierwszej chwili narracja wydaje się nerwowa, może nawet chaotyczna - okazuje się jednak, że konstruowana jest przejrzyście, zrozumiale, konsekwentnie. Sposób opowiadania znaczy tu tyle samo, ile treść."
I dodaje:
"Słowo 'Żyd' pojawia się w książce najpierw nieśmiało, jakby wstydliwie. Pod koniec wybrzmiewa mocno, bez lęku, tak po prostu." ("Tygodnik Powszechny" 03.11.2009)
Frascati to książka o tym nieuchwytnym elemencie, który sprawia, że rodzina trwa razem mimo dziejowych burz i prywatnych katastrof. Niektórzy nazywają ten element miłością.
Źródło: www.wydawnictwoliterackie.pl, materiały prasowe.
Książka została nominowana do Nagrody Literackiej "Nike 2010".
-
Ewa Kuryluk
Frascati
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009
145 x 205, 344 ss., twarda oprawa
ISBN 978-83-08-04377-6
www.wydawnictwoliterackie.pl
"Gazeta Wyborcza" prezentuje książki nominowane do nagrody "Nike 2010":
"Moje książki są z żałoby"
"Wmawiałam sobie, że przeżyłam, żeby dać świadectwo. Ale prawda mnie przerosła - łatwiej było pisać propagandę. W rezultacie ocalałam, żeby zataić." W autobiograficznej książce Ewy Kuryluk matka pisarki, polska Żydówka, nie przyjmuje na siebie konwencjonalnej roli świadka Zagłady. Tematem książki jest wielkie wyparcie, życie z nieprzepracowaną traumą. Prawda o rodzinnych korzeniach i tragicznych wojennych losach zostaje zatajona nawet przed najbliższymi. Ewa Kuryluk jako dorosła kobieta dowiaduje się o własnym pochodzeniu i o tym, że to jej ojciec Karol Kuryluk uratował jej matkę w opanowanym przez Niemców Lwowie. Po śmierci matki wygrzebuje z jej butów zdjęcia żydowskich przodków. Nim do tego dojdzie, trauma kładzie się cieniem na losach całej rodziny, zarażając jej kolejnych członków - jej konsekwencją była choroba psychiczna matki i brata, poczucie ciągłego nieprzystosowania wszystkich członków rodziny, być może także przedwczesna śmierć ojca.
Książka Kuryluk odtwarza pierwsze lata powojenne z naiwnej perspektywy dziecka, a jednocześnie podejmuje próbę rozszyfrowania - po latach, w rozmowach z matką, znajomymi, w niemal detektywistycznych poszukiwaniach - nieczytelnych kiedyś znaków rodzinnej historii. To odkrywczy obraz pierwszych lat PRL-u napisany z perspektywy "czerwonej burżuazji" - inteligencji, także tej o żydowskich korzeniach, która po wojnie poparła nowy ustrój w Polsce (ojciec pisarki był po wojnie m.in. ministrem kultury, ambasadorem w Austrii i dyrektorem wydawnictwa PWN). Pisarka pokazuje niejednoznaczność wyborów, u źródeł których leżał zarówno idealizm ludzi przedwojennej lewicy, jak i porażenie rozmiarem nazistowskich zbrodni, a także pamięć o przedwojennym antysemityzmie i endeckich ekscesach z lat 30., które znalazły spektakularną kontynuację w powojennych pogromach, ale też w codziennym antysemickim odruchu piętnującym Obcą w przedszkolu albo w czasie solidarnościowej demonstracji.
Tytuł książki Kuryluk to nazwa ulicy, przy której znajdowało się powojenne mieszkanie rodziny pisarki. Scena rodzinnej tragedii, zmagania się z cierpieniem i szaleństwem, ale też azyl, statek, na którym mieszkają życiowi rozbitkowie, wspierając się wzajemnie. Pisarka docieka źródeł życiowej siły, która chroni jednostki przed doszczętnym wypaleniem. To talent, ciekawość świata, miłość do sztuki, do muzyki przemieniająca Frascati w "małą Italię", w "muzeum wyobraźni". To ciągłe odnawianie się przyrody, obecność zwierząt - niemych, łagodnych świadków historii. A przede wszystkim dzielność pozwalająca na solidarność z cierpieniem drugiego, nawet wtedy, gdy jest to niewygodne, gdy łatwiejszym wyjściem wydawałaby się rejterada. Matka mówi we Frascati: "Przyszło mi żyć w zbrodniczych czasach, ale ocaliło mnie dobro. Spotkałam na swojej drodze szlachetnych ludzi - bezinteresownie podali mi rękę. Ten niedobitek jest żywym dowodem, że dobro istnieje".
Rozmowa z Ewą Kuryluk:
Juliusz Kurkiewicz: O czym opowiada pani książka - o wyniszczającej pamięci? O życiowej sile?
Ewa Kuryluk: O jednym i drugim - i setnym. Starałam się sprostać życiu mojej nieszczęsnej mamy, "niedobitka" i "wariatki", która ukrywała się na Frascati, przypuszczalnie ze strachu o dzieci, do śmierci w pierwszy dzień XXI wieku. Kiedy mama umarła, mało o niej wiedziałam. Z biegiem czasu, gdy ją lepiej poznałam, okazała się osobą niezwykłą. I zapragnęłam oddać jej sprawiedliwość.
JK: Skąd pani rodzina czerpała siłę do przetrwania?
- Zaryzykuję odpowiedź najprostszą: być albo nie być to kwestia przypadku, odporności i witalności. W każdym razie, kiedy mamy dość, wolimy odejść. Ojciec miał dość antysemickiej nagonki na PWN, więc sprowokował (ucieczką z sanatorium i lotem do Budapesztu) swój trzeci zawał. U brata, urodzonego po skomplikowanej ciąży z alergią na białko zwierzęce, pęd do śmierci manifestował się od dziecka. Nie dostrzegaliśmy tego, bo Piotruś miał też w sobie żywiołową radość życia, którą po śmierci ojca i Marcu utracił. Przeraził się wtedy życia na dobre, wielokrotnie próbował się zabić. Nieraz żałowałam, że mu się to nie udało. Nie mogłam patrzeć na gehennę brata w zakładach psychiatrycznych. A co mnie pomogło przetrwać? Miły student fizyki, w którym się wtedy zakochałam? To, że jako starsza, stałam się głową rodziny? Zapał do sztuki?
JK: Dlaczego sztuka była tak ważna dla pani matki?
- Mama była urodzoną artystką. Od dziecka grała na fortepianie, miała absolutny słuch i oko do koloru. Gdyby nie wojna, zostałaby pewnie pisarką, co zrozumiałam dopiero niedawno, gdy znalazłam wiersze mamy napisane po niemiecku przed wojną i w czasie okupacji. Zmarnowała talent w latach stalinowskich, gdy zabrała się za pisanie po polsku. Bojąc się pisać o sobie, ulegała sztampie i propagandzie. Przed śmiercią żałowała, że nie "zamknęła się" po wojnie jak ojciec. Ale nie miała racji. Wśród papierów mamy, nie do końca jeszcze przeze mnie przejrzanych, znalazłam jej wspomnienie o ratującym Żydów lwowskim lekarzu Zdzichu Bielińskim, którego w 1945 wysadziła w powietrze bomba, pewnie NSZ-owska, ciekawe i pełne informacji o mamie, na której wieczne mamrotanie wzruszałam ramionami. Nie mieściło mi się w głowie, że osoba, która boi się własnego cienia, mogła być za okupacji bohaterką. A była. Nie tylko powielała napisane przez siebie ulotki, ale też je rozrzucała w koszarach Wehrmachtu. Uważała, że tak będzie najbezpieczniej, bo nikt inny nie mówił perfekt po niemiecku. W tym wspomnieniu jest przejmująca scena: młodą "łączniczkę" - moją mamę - dobiega z okna w dzielnicy nur für Deutsche chorał Bacha. Gra go jakiś esesman, "bestia", trzeba się spieszyć. I wtem myśl - dla tej muzyki warto "żyć i walczyć, i przeżyć".
JK: W kontekście ludzkiego cierpienia mówimy często o obojętności przyrody. Dla pani rodziny była bardzo ważna.
- Z wrogością traktują przyrodę judaizm i chrześcijaństwo, uważając, że koroną stworzenia jest człowiek, bo on jeden posiada "duszę nieśmiertelną". Ten rodzaj antropocentryzmu był obcy moim rodzicom. Po doświadczeniach wojennych, gdy z ludzi wyszły "bestie", rodzice szukali pociechy w przyrodzie. Mama powtarzała, że cena, jaką homo sapiens płaci za swoją inteligencję, jest karkołomna. Martwiła się, że ludzkość wykończy "naszą wspólną Heimat" - ziemię.
JK: Pani ojca mama nazywała "Buddą ze Zbaraża".
- Upominał nas, gdy zerwaliśmy dla zabawy listek z drzewa, słowami, że "żyje tak samo jak my". Póki ojciec żył, mama tak go nazywała nierzadko z sarkazmem, a po śmierci - z nabożeństwem. Stąd też przyjaźń rodziców z Żabińskimi. Byli wraz z nimi pierwszymi "ekologami", zaszczepili nam ideał "planety braterstwa" ludzi, zwierząt i roślin. Nikt nie będzie wykluczony - obiecywała mama, gdy byliśmy mali - będziemy pamiętali o każdym pajączku, każdej kijance.
JK: O własnych żydowskich korzeniach dowiedziała się pani jako dorosła kobieta. Co oznaczało to odkrycie?
- Odkrycie, że mama była Żydówką, niczego nie zmieniło w moim światopoglądzie. Ale ogarnęła mnie żałość, a może nawet żałoba, że nie okazałam moim rodzicom, a przede wszystkim mamie, podziwu, na który zasługiwała na równi z ojcem. Z żałoby wzięły się dwie ostatnie książki - zadedykowany ojcu Goldi i Frascati napisane dla mamy. Została mi jeszcze książka żałoby po bracie, najtrudniejsza do napisania, bo nieznośna jest myśl, że był młodszy, a odszedł pierwszy. Nie wiem, czy się na to zdobędę.
JK: Skąd się wzięło zaangażowanie pani rodziców w rzeczywistość PRL-u?
- A co pana zdaniem mieli poprzeć - redaktor lewicowego pisma, którego w 1938 chciała zabić bojówka ONR, z ocaloną przez siebie niemiecko-polską Żydówką? Nie dziwi mnie wcale, że po piekle okupacji, którą cudem przeżyli, marzyli o Polsce innej niż przed wojną. Z pewnością domyślali się zagrożeń, jakie niosło ze sobą wyzwolenie kraju przez Armię Czerwoną, bali się Stalina. Byli na tyle realistami, żeby wiedzieć, że będzie za wyzwolenie cena do zapłacenia. Ale wierzyli, że jednak będzie lepiej, niż było. W końcu była to jedyna nadzieja, prawda? Więc ojciec został jesienią 1944 redaktorem "Odrodzenia", pisma dosyć na początku niezależnego, a w lutym 1948, gdy narzucono kurs stalinowski, podał się do dymisji. Gdy na fali odwilży został ministrem kultury, popychał jej liberalizację. Ambasadorując, zdawał sobie sprawę, że jest pionkiem. Rozważał więc ofertę starego przyjaciela, księgarza z Belgii, który chciał mu pomóc w ucieczce z Austrii i powrocie do pracy we własnym zawodzie - redaktora. Powinien był to zrobić? O roli mamy nie ma co mówić, bo na skutek choroby stała się szybko nikim. Czy PRL i dzisiejsza Polska byłyby lepsze, czy gorsze bez moich rodziców? To pytanie do czytelników Goldiego i Frascati.
Autor: Juliusz Kurkiewicz - wyborcza.pl, 23 lipca 2010