Z wyjątkiem wojska, zwykło uważać się obieranie ziemniaków za czynność typowo kobiecą. Zwłaszcza w Polsce, gdzie bogate w skrobię bulwy stanowią obowiązkowy składnik diety, oraz gdzie zasady urynalnej segregacji (chłopcy na lewo, dziewczynki na prawo) przekładają się na role społeczne. Po jednej stronie "chłopcy" majsterkują czy oglądają telewizję leżąc na kanapie, po drugiej stronie "dziewczynki" (z pomocą sprzętów domowych) piorą bieliznę, prasują koszule, przyszywają guziki, zamiatają i szorują podłogi, myją okna, pucują zlewy, wanny, sedesy i kuchenki, odkurzają dywany, robią zakupy, karmią swe rodziny, płacą rachunki, dbają o zdrowie dzieci, ich ubrania, higienę, naukę, wyżywienie, zachowanie, dyscyplinę i morale, wreszcie - obierają ziemniaki.
Tak przynajmniej przedstawia się sprawa w stereotypie, utrwalonym w kulturze, ale też spetryfikowanym obrazem rodziców zapamiętanym z dzieciństwa, w którym matka krzątała się między zlewem, kuchenką a telewizorem z ulubionym serialem. W Polsce, gdzie po wojnie rola tak zwanej płci pięknej nigdy nie ograniczała się do typowej Hausfrau, kobiety pracowały na dwa etaty - w pracy i w domu.
"Mimo złej sytuacji na rynku pracy, kobiety polskie mają dziejowe doświadczenie bycia aktywnymi. W Polsce, która nie wytworzyła praktycznie klasy średniej, osadzonej na jasnym podziale ról ekonomiczno-płciowych, kobiety nie czuły się nigdy zamknięte w sferze domowej tak jak to miało miejsce na Zachodzie czy w USA" - pisała Magdalena Środa.
Ale też nigdy się od tej sfery domowej nie uwolniły. A że i schabowemu, i mielonemu, bigosowi i jajkom sadzonym, żeberkom i bitkom towarzyszyć muszą ziemniaki, ich obieranie na stałe wrosło w obraz polskiego domu. Nie mówiąc o plackach ziemniaczanych, babce ziemniaczanej czy ziemniaczanej kiszce.
Julita Wójcik w swej sztuce nierzadko igrała ze stereotypami tak zwanych prac kobiecych: uprawiając ogródek, szydełkując (m.in. model najdłuższego w Polsce bloku mieszkalnego - gdańskiego Falowca), robiąc na drutach (prześmiewczy sweter w geometryczne wzory zaczerpnięte ze słynnej Sali Neoplastycznej zaprojektowanej przez Władysława Strzemińskiego w Muzeum Sztuki w Łodzi) czy "malując akwarele". O ile w przypadku innych prac czy akcji artystka te "kobiece" czynności przerysowywała, przejaskrawiała czy wykorzystała do tworzenia nie aż tak kobiecych przedmiotów (architektura, sztuka abstrakcyjna), o tyle raz (i tylko raz) dokonała przeniesienia 1:1. Z kuchni do galerii. I to nie byle jakiej galerii, bo państwowej, narodowej - warszawskiej Zachęty.
Przy okazji wystawy w stołecznej instytucji na początku 2001 roku Wójcik zorganizowała prostą akcję - performance. Sama nazywała ją "zdarzeniem". Ubrana w fartuch siedziała na taborecie i obierała stos ziemniaków. 50 kilogramów. Towarzyszyli jej w tym widzowie, ale też dziennikarze i ekipy telewizyjne. I o to chodziło - jakby media nagle zainteresowały się typową polską kobietą w jej codziennych czynnościach. Nie weszłyby jednak do pierwszej lepszej kuchni. Do tego potrzebna była galeria i rola artystki. Wójcik z rozmysłem potraktowała instytucję i swoją profesję. Scenerią zdarzenia był Mały Salon Zachęty ze swą nieco buduarowo-pałacową estetyką. Wójcik mówiła w wywiadzie:
"Uświadamiam, że dziś sztuka nie jest sferą odgrodzoną od codzienności muzealnymi murami."
W uporaniu się z górą ziemniaków pomagała artystce spontanicznie włączająca się publiczność. W pewnym momencie dołączyła do niej ówczesna dyrektorka Zachęty Anda Rottenberg. Jakby podkreślając pewien wspólny rys losu kobiet, niezależnie od zajmowanego stanowiska. Rottenberg znajdowała się wówczas pod ostrzałem mediów i skrajnie prawicowych polityków. Był to czas głośnych skandali związanych ze zniszczeniem prac Piotra Uklańskiego ("Naziści") i Maurizia Cattellana ("La nona ora"). Rottenberg doświadczyła antysemickiej nagonki. Na tej fali za kontrowersyjne uznano nawet niewinne obieranie ziemniaków przez Julitę Wójcik. Koronnym argumentem stało się marnotrawienie pieniędzy podatników. O akcji Wójcik zrobiło się głośno. Ale taki był też duch czasów. Artystce udało się poruszyć czułą strunę zgodnie z powiedzeniem - uderz w stół, nożyce się odezwą.
Problem wbrew pozorom nie dotyczył tego, co jest, a co nie jest sztuką wartą ekspozycji w narodowej galerii i czy za sztukę uznać można obieranie ziemniaków. Obrońcom status quo chodziło raczej o wskazanie, gdzie jest czego miejsce. Ziemniaki obiera się w domu, w kuchni, przy zlewie, nad kubłem z obierzynami. Przeniesiona do galerii, rozumianej jako świątynia, miejsce obdarzone szczególną mocą uświęcania, nadające wchodzącym w jej obręb przedmiotom rangę dzieł sztuki (relikwii), czynność stawała się tabu. Ziemniaki i sztuka (święta, narodowa) nie szły w parze. Z ziemniaka dzieci w przedszkolu co najwyżej mogą zrobić stempelki. Ale może chodziło też o nasz (narodowy) kompleks ziemniaka, który każe prezydentowi porównanemu w piśmie satyrycznym do tego warzywa wszcząć skandal międzynarodowy. I pewnie nie bezpodstawnie Art Spiegelman w głośnym komiksie "Maus" sportretował Polaków jako świnie, bądź co bądź zwierzęta żywiące się głównie ziemniakami właśnie.
Feministyczna historyczka sztuki Izabela Kowalczyk ironizowała: "czy obieranie ziemniaków może mieścić się w kategorii narodowego dziedzictwa?". Widziała w pracy Wójcik gest feministyczny,
"można ją bowiem powiązać z problemem transgresyjności kobiety-artystki, która jeszcze w XIX wieku, aby stać się artystką musiała zaprzeczać definicji 'kobiecości' , gdyż tworzenie było przynależne mężczyznom, to oni byli twórcami wielkiej sztuki. Kobiety zajmowały się przede wszystkim domem, żywieniem innych i upiększaniem rzeczywistości".
Poza tym "Obieranie ziemniaków" stało się jedyną pracą Wójcik, w której - chyba nie do końca zamierzenie - stworzyła nastrój pewnego patosu. O ile szydełkując czy gotując dowodziła, że sztuka może być przyjemna, o tyle przenosząc fragment rzeczywistości - tej tak zwanej kobiecej krzątaniny - do galerii, pokazała, że rzeczywistość ta nie staje się ani trochę bardziej znośna. Obieranie ziemniaków pozostawało obieraniem ziemniaków. Jakby artystka ten ostatni raz przyjmowała rolę ofiary, Kopciuszka. Ale ofiary czego - systemu, patriarchatu, stereotypów?
Problem pracy w ogóle podjął w jednym ze swych ostatnich projektów Artur Żmijewski. W każdym z cyklu kilkunastominutowych filmów "Prace wybrane" (2007) stworzył portret osoby wykonującej proste, często mało poważane zajęcie. Wśród jego bohaterów są pracownicy fabryki, kasjerki z supermarketu, sprzątaczki, sprzedawczyni hot-dogów. Mieszkają w Niemczech, Polsce, Meksyku i we Włoszech. Filmy spotkały się z zarzutami o nudę - pokazują bowiem zwykły dzień z życia tych zwykłych bohaterów. Nic więcej. Żmijewski mówił:
"To, co robią w domu jest nieinteresujące, to co robią w pracy jest nieinteresujące, to co robią w całym swoim życiu, jest nieinteresujące. (…) W tym sensie nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby się nimi interesować, a już na pewno nie ma powodu, żeby robić o nich film".
Ale artysta ma swój powód - poszukuje "prawdziwego" życia, a raczej rozbraja jego mit.
Nie inaczej było w przypadku "Obierania ziemniaków". Może dlatego, jak pisała Anda Rottenberg,
"aktywność Julity Wójcik przez długi czas nie była postrzegana jako twórczość - bo czyż wypada podnosić do rangi sztuki zwyczajne, codzienne czynności wykonywane przez miliony kobiet na całym świecie?"
Autor: Karol Sienkiewicz, marzec 2011
Julita Wójcik
"Obieranie ziemniaków"
akcja w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki
Warszawa 2001