Rozmowa Konrada J. Zarębskiego z Jackiem Bromskim o najnowszym filmie reżysera - "Uwikłanie".
Jacek Bromski, fot. Marta Dylewska/Reporter
Konrad J. Zarębski: Powieść "Uwikłanie" Zygmunta Miłoszewskiego to jeden z najciekawszych polskich kryminałów ostatnich lat - nie tylko wysoko ceniony przez czytelników i krytyków, ale i nagrodzony na Festiwalu Kryminału w 2007 roku Nagrodą Wielkiego Kalibru. W pana ujęciu film znacznie różni się od literackiego pierwowzoru.
Jacek Bromski: Takie jest prawo adaptatora. Z mojego punktu widzenia - reżysera, a więc przede wszystkim opowiadacza historii - historia, jaką chcę opowiedzieć, musi mnie zainteresować. I to do tego stopnia, że w jakimś sensie musi się ona stać moja. Jeśli robię to według cudzego scenariusza, zawsze go przerabiam, co często prowadzi do sporów z autorem. Nikt nie lubi, kiedy grzebie się w jego dziele, zwłaszcza jeśli było tak chwalone, jak książka Miłoszewskiego. Ale chyba nie było tak źle, skoro do Studia Zebra trafił niedawno maszynopis nowej powieści autora "Uwikłania"...
Scenariusz to rodzaj partytury. Od reżysera, którego porównuję do dyrygenta, zależy, jak zostanie wykonany. Przede wszystkim trzeba dopilnować, żeby wszyscy zagrali w tej samej tonacji. Przy czym nie chodzi o to, by była to tonacja ogólnie przyjęta, to może być każda tonacja. Na przykład w filmie "Plac Zbawiciela" Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze świadomie została przyjęta tonacja właściwa dla telenoweli, choć wiadomo, że problematyka utworu zamyka się wokół spraw, którymi telenowela się nie zajmuje. A druga sprawa to tempo, rytm opowiadania.
K.J.Z.: A temat?
J.B.: To dla reżysera sprawa niejako drugorzędna. W łódzkiej szkole filmowej nauczyłem się, że najważniejszy jest warsztat, rzemiosło. To zawsze odróżniało szkołę łódzką od katowickiej, gdzie stawiano na temat. Najważniejsza jest umiejętność opowiadania ciekawych historii, a temat - znajdzie się sam. Tak myślałem, kończąc łódzką Filmówkę i decydując się na kino gatunków. Także dlatego, że było to w czasach, kiedy o wielu rzeczach nie wolno było mówić.
K.J.Z.: A później, kiedy już wolno było mówić o wszystkim?
J.B.: Później przekonałem się, że najgorzej jest zrobić taki film, który nie trafi w swój czas. Tak jak było w przypadku Kuchni polskiej. Wtedy, na początku lat 90., wszyscy rzucili się na tematy rozrachunkowe. Tylko publiczność się nie rzuciła. Wolała pójść do kina na filmy amerykańskie, albo zostać w domu i przerzucać kanały w telewizorze, mając po uszy tego dłubania w polskiej historii. I jeszcze musiało sporo czasu upłynąć zanim ludzie zrozumieli, że chociaż tych kanałów w telewizorze jest mnóstwo, to wszystkie wyświetlają ciągle ten sam film.
K.J.Z.: Są twórcy, jak Quentin Tarantino, którzy biorą fragmenty ciągle tego samego filmu, mieszają je i odnajdują nową jakość.
J.B.: Tarantino bawi się kinem i nie udaje, że zależy mu na czymś innym niż sprawne kino rozrywkowe w najwyższym gatunku. Kto by pamiętał o Molièrze, gdyby nie pisał komedii, które wszyscy chcieli oglądać? Wątpię, czy kino publicystyczne, reagujące gorąco na jakieś problemy czy zjawiska, potrafi przetrwać dłużej niż jeden, dwa sezony. Jeśli tak, to wyłącznie dlatego, że niesie jakieś inne wartości - jak "Personel" Krzysztofa Kieślowskiego, nie tylko historia nastolatka, wchodzącego w dorosłe życie w połowie lat 70., ale przede wszystkim odzwierciedlenie systemu totalitarnego rozprzestrzeniającego się na każdym poziomie społecznym.
K.J.Z.: Uwikłanie dotyka podobnej tematyki, mówi o pozostałościach totalitaryzmu w kraju postkomunistycznym.
J.B.: Owszem, ale nie było moim celem piętnowanie czegokolwiek lub kogokolwiek. Nie ma w moim filmie niczego, co nie byłoby powszechnie znane lub nieoczywiste. Takie są pokusy rodzącej się demokracji, znane z autopsji nie tylko mnie, ale i każdemu widzowi.
K.J.Z.: Film znacznie odbiega od książki. Zmienił pan, na przykład, płeć głównego bohatera, przeniósł miejsce akcji z Warszawy do Krakowa, pewne wątki zmienił, inne usunął, a na ich miejsce włożył nowe.
J.B.: Jeśli chodzi o miejsce akcji, Warszawa nie gra w powieści żadnej szczególnej roli, a ja od dawna chciałem nakręcić film w Krakowie. Zwłaszcza że tamtejszy Regionalny Fundusz Filmowy dołożył się do budżetu. Nie wszystkie wątki opisane w powieści dadzą się łatwo przenieść na ekran, to w końcu ponad 300 stron druku, trzeba było je skondensować do rozmiarów dwugodzinnego filmu. Dlatego z jednych rozwiązań musiałem zrezygnować, drugie uprościłem, a te - moim zdaniem - nazbyt proste, by były zagadką dla śledczych, zastąpiłem innym. To naturalne działanie adaptacyjne.
Pomysł, by zmienić płeć bohatera, wyszedł od Juliusza Machulskiego. Kiedy proponował mi lekturę powieści Miłoszewskiego, zaznaczył, bym w miejscu prokuratora wyobraził sobie kobietę. Od razu powstaje inna relacja między prokuratorem i policjantem. A to z kolei zmienia całą filmową rzeczywistość wokół zbrodni, prowadzi do innego rozłożenia akcentów i innego niż w powieści zakończenia.
K.J.Z.: Ale i tak głównym bohaterem filmu jest psychologia.
J.B.: Raczej psychoterapia. Powieść Miłoszewskiego wychodzi od tzw. ustawienia rodzin metodą Berta Hellingera.
K.J.Z.: Metoda uchodzi za bardzo kontrowersyjną, mówi się o niej wręcz, że jest psychomanipulacją. Polega na odtworzeniu sytuacji emocjonalnej poprzez ustawienie uczestników terapii w rolach członków rodziny. Okazuje się, że pole emocjonalne jest tak silne, że pacjent wzbudza w innych reakcje, których nie byli świadomi przed ustawieniem. Nie tylko grają członków rodziny, ale wręcz się nimi stają. Jest silne lobby, które domaga się zakazu stosowania tej metody.
J.B.: Nie zastanawiałem się, na czym to polega, ale rozmawiałem na temat Hellingera z psychologami i terapeutami. Przekonała mnie jedna opinia. W psychoterapii nie jest ważne, czy zastosowana metoda jest hochsztaplerska, czy poparta uznanymi autorytetami, ma swoje odbicie w teorii Freuda, Junga czy Karen Horney. Ważne jest, czy działa. A ta metoda działa.
K.J.Z.: I przynosi zaskakujące efekty. Także na innych polach, choćby w teatrach offowych.
J.B.: Istotnie, jest taki rodzaj teatru, wywodzący się choćby od Grotowskiego, który dla osiągnięcia zamierzonego efektu zakłada wprowadzenie aktorów w rodzaj transu.
K.J.Z.: Dlaczego zdecydował się pan na powrót do kina sensacyjnego? Zabij mnie glino nakręcił pan niemal 25 lat temu.
J.B.: Jest wiele gatunków kina sensacyjnego. Uwikłanie to klasyczny kryminał, używając angielskiej terminologii - mystery. W przypadku kina akcji od początku wiemy, kto zabił i wszystko polega na tym, kiedy zostanie złapany, jeśli w ogóle uda się go złapać. Film kryminalny polega na tym, że zagadka zostaje rozwiązana na końcu. Dlaczego dziś się takich filmów już nie robi? Bo filmy akcji można oglądać po kilka razy, a w kryminałach ujawnienie zakończenia odbiera całą przyjemność.
K.J.Z.: A mimo to są ludzie, którzy czytają powieści Agathy Christie po kilka razy i równie chętnie oglądają filmy z Herculesem Poirot. Serial z Davidem Suchetem ma już 12 serii.
J.B.: Rzeczywiście, widać renesans takiego kina w stylu Christie czy Hitchcocka. W jakimś stopniu wynika to z popularności szwedzkiego kryminału, ekranizacji prozy Henninga Mankella czy Stiga Larssona. Publiczność je polubiła, więc hollywoodzcy producenci wrócili do tego rodzaju kina. Uwikłanie dołącza do tego nurtu.
K.J.Z.: Dosyć specyficznego i wymagającego - zwłaszcza wytrawnego aktorstwa.
J.B.: To prawda. Mystery nie jest gatunkiem, który epatowałby dynamiką akcji, szybkim montażem czy efektami specjalnymi. To film zbudowany na aktorach, musieli więc być najlepsi, nawet w epizodach.
K.J.Z.: Jest w pana filmie kilka niespodzianek obsadowych, choćby znany reżyser Janusz Morgenstern...
J.B.: Janusz Morgenstern gra ojca głównej bohaterki - postać, której nie ma w powieści. Ale uznałem, że pojawienie się takiej postaci na ekranie uwiarygodni gorzką prawdę, przypomnianą przez powieść - "wszyscy jesteśmy uwikłani". To zasadnicza konkluzja metody Hellingera: w trakcie ustawień rodzin odzywają się nie tylko nasze zaniechania, ale także sprawy odziedziczone po naszych ojcach czy dziadkach.
K.J.Z.: I dlatego prokurator Szacka tak szybko zamyka śledztwo?
J.B.: Tak naprawdę, nie wiadomo dlaczego. Czy się boi, czy uważa, że sprawiedliwości stało się zadość? A może chce oszczędzić sprawców? Hellinger powiedziałby pewnie, że emocje się wypełniły, więc sprawa została załatwiona.
K.J.Z.: Czy więc warto ciągle przypominać, że jesteśmy uwikłani we własną historię?
J.B.: Nie jest to moja misja, choć uważam, że to jest prawda, o której należy pamiętać. Kiedy więc zdarza się okazja do opowiedzenia jakiejś ciekawej historii z politycznym podtekstem, to czemu z niej nie skorzystać? Na przykład, w "Autorze widmie" Romana Polańskiego nie jest ważne, czy brytyjski premier - w domyśle Tony Blair - był uwikłany w związki z CIA. Liczy się tylko dobrze opowiedziana historia.
K.J.Z.: Wspomniał pan o nowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego. Czy znaczy to, że prokurator Szacka wróci na ekran?
J.B.: Jeszcze nie wiem. Na razie odczuwam potrzebę odmiany.
K.J.Z.: Czy to będzie komedia?
J.B.: Raczej kino drogi. Myślę o filmie opisującym podróż przez całą Polskę w dniu lądowania człowieka na Księżycu. Spojrzenie na PRL w pigułce: może zabawne, ale na pewno nie do śmiechu.
Rozmawiał Konrad J. Zarębski.