Opowiadanie opublikowane w miesięczniku "Twórczość", kwiecień 2008.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki
NAD PIĘKNYM, MODRYM DUNAJEM
W knajpie przy Ferdinandstrasse stał karzeł z mikrofonem w ręku. Śpiewał albańskie piosenki, ale kiedy zaczął gwizdać melodię Nad pięknym, modrym Dunajem, posypały się w jego stronę puste butelki. Jedna z nich trafiła go w głowę. Upadł zakrwawiony. Po chwili właściciel z dwoma innymi wynieśli go na zaplecze. Ludzie nagle ucichli. Enver zauważył Hadziego. Dosiadł się i zamówił piwo. Nie zdążył zamoczyć ust w szklance, kiedy poczuł na swoich plecach łapę Gengisa. Był już bardzo pijany, bełkotał, że wyjeżdża za dwa dni, że nic tu po nim, że nie wierzy w pracę po nowym roku. Hadzi wyjął papierosa, zapytał Gengisa, czy ma ogień. Gengis wstał z krzesła i zaczął się macać, obmacywać każdy centymetr swojego ciała, powoli i dokładnie, tak jak to robią z bandytami. To było najdłuższe obmacywanie w poszukiwaniu zapałek, jakiego Hadzi był w życiu świadkiem. Nie kończył. Kieszeń po kieszeni, wszędzie się dotykał, jakby szukał małej szpileczki, a nie czegoś, co można z łatwością wyczuć. Jeszcze przez chwilę stał przed nimi. Na koniec położył dłonie na klatce piersiowej, przycisnął w okolicach sutków i ze zdziwieniem powiedział: "Boże, jaki ja jestem chudy". Do knajpy wchodzili następni. Pili coraz więcej piwa i zapominali, że od dawna nie udało im się zahaczyć w jakiejś robocie.
Dopiero w lutym coś się ruszyło. Rynek czarnej pracy jakby drgnął.
Była jeszcze noc, kiedy pakowali się do starego punto. Jechali do portu nad Dunajem, żeby rozładować barkę. Hadzi włączył radio. Orkiestra symfoniczna grała Nad pięknym, modrym. Zaczął gwizdać. - Zamknij mordę - powiedział Enver. - Zamknij mordę, bo skończysz jak ten karzeł z knajpy, pamiętasz? Wyłączył radio. Dojechali na nabrzeże. Podszedł do nich człowiek w wełnianej czapce, wsadził w usta skręta i zagadał po niemiecku. - Dwóch i ja - odpowiedział Hadzi. - Dobra, płacę po rozładunku, jak szybko zrobicie, tak szybko dostaniecie kasę, po dwieście na głowę - warknął. Weszli na barkę. Czarna czeluść. Chyba po omacku trzeba będzie czy jak? Wielu się kręciło, ale twarzy żadnego z nich nie było widać. Dopiero gdy przyszedł świt, tylko kilku odzyskało nosy, usta, policzki. Większość dalej tkwiła w ciemnościach. Prawie sami czarni rozładowywali barkę. Przed południem praca zaczęła ich nużyć. Zbyt długo czekali na puste palety. Popychali się jak mali chłopcy, krzyczeli jeden do drugiego w dziwnym języku. Znowu słychać było "w górę" i znowu pusta paleta wróciła na dół. Hadzi nie wytrzymał. Podbiegł nakopać jednemu czarnemu do tyłka. Wywrócił się. Leżał i patrzył, tak jakby na coś czekał. I to coś przybyło. Spadło z nieba z wielkim impetem. Huk, głuchy huk i już go nie było widać. Spod ładunku wyciekły stróżki krwi. Cisza. Wszyscy zastygli w bezruchu. Ktoś zwymiotował. Inny pośpiesznie wyjął papierosa. Ta cisza trwała wieczność. Nikt nie chciał wejść w bordową kałużę. Głowa Hadziego przypominała piłkę do nogi, po której przejechała ciężarówka. Oczy wyparowały, a zęby wprasowały się w szyję. - Przeklęta melodia - rzucił Enver do Gengisa przez zaciśnięte gardło, kiedy zakrywał trupa swoją kurtką.