Rafał Praszczałek, "Smutek atlety". "Twórczość", lipiec 2006.
Rafał Praszczałek
SMUTEK ATLETY
[...]
Nowak
Nasze miasteczko leży pomiędzy dwoma łagodnymi wzniesieniami, rzekłbyś, dwoma zielonymi falami przeciętymi szosą, którą zmierzają turyści z prawdziwych miast w stronę prawdziwych gór, bo te, po których moja rodzina chodzi od pokoleń, zdaniem wielu są tylko namiastką gór, tak jak turyści i światowcy, którzy trafiają do nas, wydają nam się tylko imitacją, marną atrapą opalonych obieżyświatów w kolorowych koszulach o niewyobrażalnych odcieniach pomarańczu, układających się w zawiłe obrysy palm, zachody słońca lub kwiaty z odległych krajów, gdzie zapewne wszyscy filmują się nawzajem tymi sprytnymi srebrnymi pudełeczkami, które pamiętają za nas to, co jest do zapamiętania: krajobrazy, szumy strumieni i twarze posągów.
A jednak od czasu do czasu ktoś zapuszcza się - jakby kierowany niewinnym kaprysem albo całkiem zepsutą zachcianką - w rejony bardziej dzikie, niemal nieprzystępne, a wtedy zdarza mu się w drodze, która prowadzi znaną nam szosą, minąć za jednym z licznych zakrętów widok dwóch łagodnych wzgórz i wtulonego w zieleń miasteczka. Wędrowiec taki, wędrowiec światowy, mija nas jednak obojętnie, gdyż nasze góry nie są dla niego dość górzyste, a nasze miasteczko dość miejskie. Natomiast ci, którzy do nas trafiają, nie noszą na koszuli gwałtownych eksplozji florzastego pomarańczu, co najwyżej kraciaste koszule o sfatygowanych kołnierzykach, stare, niezawodne aparaty fotograficzne w skórzanych, nieporęcznych etui, dyndających na cienkich i niewygodnych paskach zamiast sprytnych, srebrnych pudełeczek. Tak wyglądającego turystę, turystę bynajmniej nie światowego, ubranego w najlepszym razie w wojskowe spodnie o niespotykanej liczbie kieszeni, turystę wysiadającego z podmiejskiego i przerdzewiałego autobusu trudno nam uznać za obieżyświata najwyższej rangi, który zechciałby dołączyć do panoptikum swoich wspomnień widok naszego kwadratowego rynku z chylącą się, jakby krzywą wieżą ratusza, osłonecznionego targu, gdzie pleni się handel serem, bydłem i starzyzną, czy jedynego przystanku pekaesu składającego się z budki zbitej z blachy falistej i drewnianej ławeczki porytej nieprzyzwoitymi napisami, dziełem dzieci.
Wiemy przecież, że nie są to obrazy, jakie chętnie się kolekcjonuje, by wracać do nich myślą podczas długich, kominkowych wieczorów, trudno się zatem dziwić, że turystów trafiających do nas traktujemy z dużą rezerwą, a i co do siebie mamy poważne wątpliwości, trudno też się dziwić, że kogoś, kto postanawia się osiedlić między nami, mamy niemal za wariata, głupca, którego zmysły skruszały i rozpadły się, odsłaniając jakąś pierwotną i nierozumną część właściwą naszemu gatunkowi.
Ponieważ niemiłosierny upał, ponieważ najczęstszy tego dnia gest to ocieranie potu przedramieniem, ponieważ powyżej trzydziestu dwóch na termometrze, ponieważ ani jednej chmury na niewiarygodnie niebieskim, ponieważ papierosy tego dnia zawierały dwa razy więcej gryzącego, tłustego dymu, który stał w nieruchomym powietrzu, nic dziwnego, że kiedy wysiadł z autobusu, miał złożoną wiatrówkę na przedramieniu i chyba przez tę wiatrówkę złożoną jak chusta wyglądał ze swoimi przyczesanymi na bok włosami jak kelnerzyna z podrzędnej restauracji jakiegoś zapyziałego, drugoligowego kurortu.
Nie dziwiła nas kropla drżąca na czubku jego haczykowatego, wydatnego nosa ani mokre plamy pod pachami, kiedy czesał się zamaszyście, czesał jeszcze, zanim autobus odjechał, jeszcze stojąc na drodze starej Komczakowej, która bez pardonu potrąciła go, gdy układał włosy gestem tak zamaszystym, jakby chciał ukryć, że ma ich niewiele. Nie gestów, lecz włosów. Od początku widać było, że gestów ma w bród jak ktoś, kto chce nimi coś nadrobić, może zamaskować to, że był wysoki i chudy, więc nic dziwnego, że niemal przewrócił się trącony falującą Komczakową. Zachwiał się. Z trudem złapał równowagę, balansując komicznie na jednej nodze, uczepiony grzebienia, jak linoskoczek albo jego blada, odległa kopia.
Bąknął przepraszam, pierwsze słowa w naszym mieście, schował grzebień i ruszył w stronę ratusza, bo naturalnie, ze swoją posturą, nosem, kroplą, którą strąciła Komczakowa, w całej swojej postaci zmierzał tylko do ratusza, lecz nie od razu, najpierw jako nauczyciel etyki, potem zapewne planował wprowadzić się do biura wójta. Sprawiał wrażenie kogoś, kto wie, czego chce, kto chce ratusza właśnie, nic prócz ratusza, nic ponad to, ratusz, ratusz i tylko tyle. Ale to pierwsze wrażenie okazało się potem niesłuszne; musiałem je sobie wyprojektować. Głupiec.
Szedłem za nim, dopóki się nie odwrócił, dopóki nie padły nasze nazwiska, zwroty zaczynające się a więc kolega też, w ogóle wtedy zaczęło się owo koleżeństwo, wraz z uściskiem jego zimnej i zapotniałej ręki, wraz z moją ofertą, by pomóc mu z bagażem, wraz z tym, jak trafił wreszcie do Balkanu, gdzie kuratorium wynajmowało mu pokój, gdzie poszedł spać, by z nowym dniem ruszyć do szkoły pełen nadziei, nie wiem sam na co, choćby na to, że przedstawię go, wprowadzę i oprowadzę, do czego byłem zmuszony, ja, którego się przezywa na setki sposobów, powiem gorzej, ja - garbus, ja - polonista.
Dla mnie wszystko, począwszy od własnych ubrań (tylko monstrualnie otyli, ludzie cierpiący z powodu zbyt wysokiego wzrostu i karły - tylko oni mogą zrozumieć upokorzenie, jakie na zawsze zlewa się z dźwiękiem słowa krawiec, krawiec, który staje się czymś w rodzaju pomocnika lekarza, retuszera, perukarza, sekretna więź łączy wszystkie te zawody, wszelkie te odmiany protetyki, oferujące mnie i innym owo złudzenie, w które nie wierzy ani jedna, ani druga strona, złudzenie zachowanej normy), własnych butów (moja krótsza, szpotawa noga, wymaga - jak tłumaczyła mi matka - odpowiedniego ortopedycznego obuwia o czarnym, prawie lśniącym gumowym koturnie), własnego pokoju (wszystko w nim podporządkowane zostało - zdaję sobie sprawę, że zapewne na marne - pisaniu, zatem stoję teraz na dwudziestocentymetrowym podeście, przed dostosowanym do mojego wzrostu pulpitem, na podeście jest podwyższenie pod moją nogę, moją krótszą nogę, tak żebym podczas pisania odpoczął od buta) - wszystko to było moją przeszkodą, własną moją ułomnością i przypomnieniem o swojej siedzibie, bo siedzibą duszy jest ciało. Zlewałem się ze swoimi markami, swoimi oznaczeniami, swoimi niewygodami do tego stopnia, że nie wyobrażałem sobie siebie bez buta, bez szpotawej nogi, bez garbu, bez mojego pokoju, pośrodku którego wznosił się pulpit niczym tabernakulum, niczym ratusz pośrodku rynku.
On, przybysz, nowy, Nowak, w ten sam sposób zlał się ze swoim pokojem, z całym dwuznacznym w swoim charakterze Balkanem. Posiadaliśmy najwidoczniej tę samą umiejętność, która w przypadku każdego z nas działała z innym wektorem; podczas gdy ja wyłaniałem się niejako zza swoich przedmiotów, miejsc i wyobrażeń, on gotów był wejść w dowolny pejzaż, tło, drugi plan i wsiąknąć weń jak w przezroczystą ciecz schnącą na kolorowym obrazie albo kroplę potu na jego haczykowatym nosie, kroplę, którą zobaczyłem, kiedy wysiadał z przerdzewiałego autobusu. Ta kropla na czubku nosa, w którą patrzył po kolei każdy, komu przedstawiałem go, czy to w szkole, czy na ulicy lub w sklepie.
- To ten nowy.
- Tak, to ten nowy.
- Z daleka przyjechał.
- Z daleka...
Wydawało się, że szkoła, budynek z zewnątrz obłażący z popękanego tynku, a wewnątrz łuszczący się płatami pistacjowej farby, została jakby stworzona na jego potrzeby. Kiedy przedstawił się, każdy detal zdawał się potwierdzać i odbijać echem banał, w jakim zmuszeni byliśmy brać udział.
- Jestem Nowak - oświadczył, kiedy wprowadziłem go do pokoju nauczycielskiego. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że chciał dygnąć jak stary kokiet, zanim dyrektor uścisnął mu mokrą, trochę galaretowatą prawicę. Miał na sobie sztruksowe spodnie, znoszoną koszulkę polo, przy kołnierzu której co chwila majstrował w ten sposób, że ktoś postronny, patrząc na niego, zobaczyłby człowieka niezadowolonego z faktu posiadania głowy, która musi wyrastać akurat z szyi. Zadziwiające, że ten istny człowiek kameleon, ten półprzezroczysty osobnik czuł się niewygodnie w swojej skórze, podczas gdy ja - przyzwyczajony przez czterdzieści jeden lat - czułem się w swojej doskonale.
- Oczywiście pokaże pan koledze Nowakowi nasz budynek.
- Oczywiście.
Po szkole przechadzał się jak dyrektor, a ja szedłem za nim krok w krok jak dyrektorski lokaj, objaśniając, gdy mnie o coś pytał, ale nie odzywałem się, jeśli nie musiałem, wolałem patrzeć, jak on patrzy, bacząc na to, gdzie się zatrzymywał, nastawiając ucha na to, co chciał wiedzieć, obserwować jego obserwację.
Upał i skwar. Kropla na czubku nosa i mokre cienie pod pachami, delikatny zaduch późnostarokawalerskich ciał, insygnia naszej wędrówki. Powietrze stało, gęste i zbite, a my wkraczaliśmy w każdą nową falę z nadzieją, że korytarze zaraz wypełnią się wiatrem, jakąś morską, seledynową bryzą, zapachem jodu, wiatrem, który owiałby nam twarze, lepiące się i potniejące w duchocie tamtego popołudnia. W efekcie szliśmy tak powoli, że straciłem rachubę w tym, co już widzieliśmy, a czego jeszcze nie.
Zdaje się, że zgubiliśmy się w podziemnej części szkoły, tam, gdzie znajdowały się szatnie i gdzie tuż nad głowami rozgałęziały się przewody elektryczne, grube, zabezpieczone kruszejącym gipsem rury, którymi doprowadzana jest woda, kable niejasnego przeznaczenia i system wentylacyjny, tam zdecydowanie spędziliśmy za dużo czasu, pomiędzy chłodnymi ścianami, zapewne z powodu niższej temperatury, jaka tam panowała, natomiast zupełnie nie mogłem doliczyć się, czy na pierwszym piętrze zwiedziliśmy wszystkie sale, czy na drugim obeszliśmy wszystkie korytarze, czy też po prostu przeszliśmy tylko połowę drogi i zeszliśmy schodami z powrotem na dół.
On również wydawał się roztargniony, chłonąc nowe widoki mimo woli. Nie zatrzymał się ani przed tablicą informacyjną, gdzie wisiały wszelkie drobne ogłoszenia, z których śledzić można oficjalne życie uczniowskie czy raczej życie samorządu, ani przed wystawą, gdzie znaleźć można było najciekawsze prace wykonane na lekcjach plastyki. Nie zwracał uwagi na dzieci ani na rozkład sal, a jednak miałem pewność, że jakaś jego cząstka rejestruje każdy najdrobniejszy szczegół, niezmordowanie stoi na baczność przy swoim pulpicie, przy swoim tabernakulum i precyzyjnymi, pewnymi siebie ruchami zapisuje wszystkie detale, szaleńczo i przerażająco jak ludzki sejsmograf, którego nie sposób wyłączyć, póki każda nowa rzecz nie stanie się rzeczą oswojoną na papierze, w pamięci, na jednej z półek, w jednej z niezliczonych szuflad umysłu.
Kiedy zakończyliśmy wreszcie swój obchód i kiedy Nowak wydawał się już dostatecznie zaspokojony w swojej wątpliwej chuci nowości i znudzony zarazem, usiedliśmy na jednej z ławek przy alejce prowadzącej do budynku szkolnego. Wyjąłem pudełko cygaretek, które przesyła mi brat z Krakowa i które pachną lepiej niż smakują. Poczęstowałem go, lecz on odmówił:
- Nie palę - powiedział głosem nie tyle zirytowanym, ile beznadziejnie smutnym. Był to głos kogoś, kto chciałby znaleźć jakąś wymówkę, żeby zacząć palić.
- Nie przeszkadza - powiedziałem tak wyrozumiale, jak tylko mogłem. Zapaliłem.
Teraz, kiedy wracam myślą do tamtej chwili, lubię wyobrażać sobie, że wyłoniła się z dymu, że była ulepiona z dymu od samego początku, zwiewna i eteryczna, że mieliśmy do czynienia z widzeniem, co było zapowiedzią wszelkich dalszych zdarzeń. Lubię tak o tym myśleć, ale wiem, że to nieprawda.
Po prostu siedzieliśmy na ławce, ja paliłem, a on kaszlał znacząco, spoglądając na mnie od czasu do czasu i wtedy pojawiła się ona. Przeszła obok nas i gdyby nie rzucone beztrosko w moją stronę:
- Dzień dobry, psorze - gdyby nie te słowa, nie istniałby dowód na jej przejście. Słowa te jednak padły, a my siedzieliśmy jak zaczarowani, jak wstrząśnięte dwa pojemniki buzujące od wewnątrz, wypełnione jakąś przyczajoną i niecierpliwą substancją.
Nic więcej nie mówiliśmy. Wszystko rozgrywało się w milczeniu. Wszystko pomiędzy nami, ten niemy pakt, który zawarliśmy tamtego popołudnia. Siedzieliśmy w milczeniu, przygnieceni ciężarem tego, czego byliśmy świadkami, trawiący i rozpamiętujący to.
Zdaje mi się, że jednocześnie w naszej wspólnej głowie zrodził się plan. Wspólnej, bo gdy mijały godziny na tej epokowej ławce, miałem wrażenie, że nasze głowy zamieniły się w system naczyń połączonych, w których idee mieszają się, tak że nie sposób poznać, która jest czyja, która skąd pochodzi, a są tylko ciecze, ciemne i apatyczne, które jednak mieszają się, zmieniają konsystencję, z czasem tworząc jakąś nową, nieznaną dotąd jakość.
Zapadł zmrok, a my nadal byliśmy uławkowieni tym, co się stało. Kiedy pierwsze komary postanowiły się zapoznać ze smakiem naszej krwi, nie wytrzymałem i ze złością wytknąłem mu:
- Jutro masz z nią lekcje pierwszy! - i odwróciłem się na pięcie.
Kiedy kuśtykałem w stronę domu, widziałem go nadal, znieruchomiałego na swoim miejscu. Płakał i bez wątpienia były to łzy szczęścia.
[...]