Paweł Przywara, "Brak sieci" (fragment). "Twórczość" marzec 2006.
Paweł Przywara
brak sieci
...aż któregoś czerwcowego dnia prowadzę na wózku inwalidzkim moją chorą na raka, niespełna pięcioletnią córkę długimi korytarzami szpitalnego labiryntu, podróż nie ma końca, wjeżdżamy do windy, jedziemy prosto, skręcamy, znowu do windy, znowu gdzieś, towarzyszy nam pielęgniarka, przed którą wszystko się rozstępuje, jak chmury przed błyskawicą, wszystko też mknie, ja mknę, sunę, jak potok myśli lub jak myśl jedna, co z kolei rozsuwa światła na rogatkach umysłu, myśl jedna, że któregoś dnia prowadzę na wózku inwalidzkim moje dziecko śmiertelnie chore i że śmierć tańczy wokoło nas, że przeciskam się przez rzesze ludzi na korytarzach i wszyscy przypatrują się mi, jakbym pchał się z nieznanego w nieznane, bez pojęcia, bez dowodu osobistego, bez numeracji, bez prawa jazdy, zwłaszcza że wózek stary, jak na filmach starych w starym kinie, a na tym wózku szczęście moje, ukochana dziewczynka moja, maleństwo moje, świat mały mój, wyrwany z nicości któregoś wrześniowego dnia niespełna pięć lat wstecz, ale wstecz od czego, od jakiego teraz, skoro pewnego dnia nastaje ciemność, w której każdą chwilę i każdy ruch liczy się na nowo, wiozę dziecinę moją, ale to właściwie ona mnie ciągnie za sobą, gdyż ja już nie wiem, dokąd podążamy, drogi się plączą, mury przesuwają się obok mnie, schody znikają za moimi plecami, ludzie zmniejszają się, ale też zaraz wyrastają nowe przede mną ściany do minięcia, a nowi ludzie nabierają coraz to większych rozmiarów i widzę twarze coraz wyraźniejsze, i nawet czyichś oczu blask, lecz i to przemija, przelatuje niedbale, jakby ktoś ręką machnął, i oto myśl jest jedna i krąży na czerwono w moim umyśle, jak krew w zaroślach serca, myśl płynie w moich żyłach i powraca wciąż w tym samym kształcie zgęstniała, powraca, jakby swoim pulsem odmierzała bieg rzeczy, choć nic nie biegnie, już nie biegnie, już zatrzymało się, stoi, jak ja, pod drzwiami w tłumie czekających na tomografię. za drzwiami moje życie niespełna pięcioletnie omiata wszechwiedzące oko machiny, a jeszcze chwilę temu trzymam dziewczynkę w ramionach i opowiadam, że pani doktor da takie lekarstwo, po którym śni się barbie na ognisku, Faustyna tuli się do mnie, bojąc się zastrzyku, machina już czeka w tle, jak samolot na pasie startowym, anestezjolog mówi: tylko proszę trzymać główkę, proszę trzymać główkę, trzymać główkę, trzymam więc główkę, tulę główkę, dziecko zaciąga się płaczem i to jest jak nagły, letni poszum deszczu na moim ramieniu, po czym zasypia na chwilę i lekarze nie mają już wątpliwości, choć nie mieli już ich od samego początku, Tysia zostaje z Teresą w szpitalu, nie ma już wątpliwości, że za parę dni ambulans zawiezie nas do centrum zdrowia dziecka, że ta pierwsza myśl to dopiero początek dłuższej myśli, bo oto wracamy już nie na wózku, lecz na łóżeczku, moje dziecko ściska żółtego pluszowego królika półprzytomne, spogląda na nas zza mgły, coś, jakby uśmiech, przefruwa przez twarz małej, do paluszka przypięta kolorowa żabka, a ta złączona z ciśnieniomierzem, maszyny, maszyny, wszędzie maszyny, a gdy wracam do domu, gdzie maszyn jest niewiele, w kompletnej ciszy pustych pokoi, bo Michała biorą do siebie moi rodzice, rozlega się głośny szloch, którego nie umiem opanować, szloch na całe gardło, który nachodzi dokładnie tak samo jak wymioty, nieodwracalnie, łażę po domu i ryczę na cały głos, jakbym przychodził na świat, ale zarazem jakby cały mój świat odchodził ode mnie. tkwię w ciemności opustoszałego domu, znieruchomiały, jakbym za chwilę miał zacząć straszyć kogoś, kto mógłby zapukać, lecz nikt tu nie trafi, światła pogasły, tkwię, niby w jakiejś pajęczynie chwil, coś wcisnęło mnie w głuszę, zewsząd nie słychać nic, nikt też nie może słyszeć mnie, jak trzymam twarz w dłoniach, po których ciekną łzy, a powietrze łapię tylko po to, by zamienić je w szloch. do nikogo nie telefonuję i od nikogo nie odbieram telefonów, z nikim nie rozmawiam, a na horyzoncie, za miastem, którego w istocie przecież już nie ma i nie wiadomo nawet, czy było, majaczą mi się zarysy szpitala, w którym śpi moje dziecko, czuję bowiem, jakbym ogołocony stał na gołej ziemi, a gdzieś w oddali istniał tylko on. tatusiu, czy zostanę w tym szpitalu już do końca? pyta Faustyna jednego z tych dni, gdy szykujemy się do wyjazdu. nie, kochanie, mówię, w piątek rano pojedziemy karetką, wiesz, karetką, zobaczysz, jak będzie fajnie, karetką do warszawy. kareetkąą? powtarza pogodnie. i naraz nie mieszkamy, gdzie mieszkaliśmy, nie mamy ogrodu, psa, książek, płyt, pracy, tylko jemy, zasypiamy i poruszamy się na siódmym piętrze ciemnego budynku, po klinice onkologii, naraz słychać nieustannie szum mrocznych maszyn, pomp elektronicznych i wentylacji, niczym w bazie kosmicznej, wszystko to pracuje gdzieś dookoła i wszędzie zarazem, ale i tak gdzieś obok mojej dziewczynki, w której rączkach wkłute wenflony przenoszą rozmaite substancje o nazwach, co z czasem wryją się bardzo dokładnie w pamięć, jak choćby winkrystyna, winkrystyna, na opakowaniu której, kiedy pewnego wrześniowego dnia będziemy z nią ostrożnie spacerować po korytarzu rzeszowskiego znów szpitala, czekając na zaaplikowanie jej dziecku, wyczytam: podanie dokanałowe lub dooponowe prowadzi do zgonu. a jeszcze chwilę temu siedzimy na naszych pakunkach w recepcji kliniki i wychodzi ku nam dwuipółletnia dziewczynka z rakiem twarzy i uśmiecha się, i zagaduje Tysię, i moje dziecko, z początku przerażone, po chwili daje Sabince maskotkę.
tak oto zostaję przydzielony do elitarnej jednostki, której przemarsz podziwiać będą dziesiątki chorych na raka kobiet i mężczyzn w centrum onkologii przy wawelskiej, gdy dzieci będą przyjeżdżać dzień w dzień, tygodniami, na radioterapię. dzieci, będą mówić ściszonym głosem za mną starsze kobiety, czekające na naświetlania w dniach, gdy światło znajduje się w głębokim ukryciu. przed centrum onkologii, gdy karmimy stada gołębi paluszkami kupionymi w centrum onkologii, podchodzi do mnie jeden z pacjentów i prosi o papierosa, nie wiem, czy będzie panu smakował, uprzedzam, częstując zielonym prinsem, państwo też tu przyjeżdżają, mówi mężczyzna, patrząc na skaczącą po brukowej kostce Tysię, udającą rękami ptaka na tle burej, frontowej ściany centrum onkologii. którejś nocy śni mi się, że i mnie lekarze decydują się zatrzymać w dziecięcym szpitalu, zresztą zaczynam dostawać jakichś mocnych bólów serca, ciągnących się godzinami, bólów głowy nie do zniesienia, zaczynam łykać jakieś tabletki uśmierzające, a jakaś czarna postać, snująca się krok w krok za mną, zaczyna mi wmawiać, że zaraz mnie szlag trafi, że wszystko już mnie ominie, że nie mam po co jeść i żebym wyglądał na ślepo tej chwili ciemnej, kiedy świat rozerwie się na kawałki, i że potrwa to tylko chwilę.
upalny lipiec w warszawie. samochody tabunami w te i we wte. kiście bananowe i winogronowe na ulicznych straganach. uśmiechnięci lub zadumani wszyscy prezydenci polscy. a z siódmego piętra na księżycu widać lekko zachmurzone zabudowania śródmieścia albo lasy, zależnie z której strony szczelnie zamkniętych aluminiowych okien z wczesnego gierka się stanie. jeszcze ten pierwszy pobyt na onkologii Tysia traktuje trochę jak zabawę, trochę jako niebezpieczną przygodę pośród maszyn, lalek, strzykawek, misiów puchatków, probówek, komputerów, syropów, plastrów, sióstr w kremowych fartuchach i lekarek w niebieskich. jeszcze wtedy, gdy składam pocałunek na jej główce nie zostają mi na ustach jasne, krótkie włosy, przycięte przez Gosię w pierwszym tygodniu chemioterapii. jeszcze wtedy moje dziecko ma brwi i rzęsy, i jeszcze wtedy nie zaczepia nas po zakupach w tesco jakiś dziadek na parkingu, oferując sprzedaż unikalnych monet z polską walczącą, wałęsą i/lub papieżem, dla chłopaka, patrząc na Tysię. jeszcze wtedy nie zauważam, że rodzice na onkologii rozmawiają ze sobą wyłącznie o chorobach nowotworowych, jeszcze wtedy moja córka nie chce wyrywać sobie wenflonów z rąk podczas kroplówki, jeszcze wtedy nie pękają jej żyłki w trakcie wkłuwania, jeszcze wtedy pielęgniarka nie musi wbijać igły w nóżkę. jeszcze wtedy nie jedziemy do stegny nad morze naszym nowym autem, by przez dwa dni siedzieć na piasku i oglądać mewy i wędrujące piany, jakby na wakacjach. jeszcze wtedy nie idę nieopalony w majtkach do wody, jakby moja kąpiel mogła cokolwiek we mnie zmienić, zmyć, jeszcze wtedy nie pozwalam falom, żeby wpychały mnie gdzieś w głębiny, jak pięść w poduszkę, jeszcze wtedy Teresa nie chodzi po plaży zaniepokojona, czy się czasem nie utopiłem, skoro nurkuję w bałtyku po paru piwach. rzucam się w zimnej, słonej wodzie, patrząc na przykucniętą Tysię, uważnie obserwującą stalowo-białe wstęgi przypływu i odpływu. jeszcze wtedy nie wracamy ze stegny i nie pędzi wprost na nas jakiś samochód jadący pod prąd wielu aut i jakimś cudem udaje nam się uskoczyć w bok i nie zderzyć z nikim. już wtedy jednak Damian mówi, odwożąc mnie do szpitala któregoś wieczoru, że się rozwodzi z Alą.
jeszcze wtedy nie ma wydruku, że Faustyna przeszła nefrektomię radykalną prawostronną, jeszcze wtedy wolno jej się kąpać i wszystko jeść, jedynie musi uważać na brzuszek, jeszcze wtedy dziewczynki w klinice urologii, parę pięter niżej, nie wożą Tysi na wózku inwalidzkim dla zabawy, nie znamy jeszcze chłopczyków z nowotworami mózgu ani nie widzimy łóżeczek z dziećmi przyjeżdżającymi na radioterapię w trakcie leczenia paliatywnego. ale przecież już wtedy, jeśli nie w trakcie labiryntowej drogi na tomografię jeszcze w rzeszowie lub w trakcie szlochu w ciemności na pustyni w domu, przybywa do mnie ta myśl, niby odprysk tamtej pierwszej myśli, choć może nie odprysk, a zacienione obrzeża, przybywa właściwie bez słów, jakoś obrazowo się wyłania, co powiem mojemu dziecku, gdy zada mi jedno jedyne pytanie. cisza. czy powiem, że Bóg wypatrzy sobie jagnię na całopalenie, no? co powiem. przyjeżdża do mnie Misiek po pracy, o jedenastej wieczorem, gdy od wyjazdu do warszawy dzielą mnie coraz krótsze godziny i opowiadam mu, że nie umiem o tym wszystkim mówić, że głosu wydobyć nie mogę, że to wszystko ponad moje siły, a on mówi, nikt nie mógłby być na taką sytuację przygotowany, nikt, rozumiesz. siedzimy w opustoszałym i głuchym domu, żadnej muzyki, noc, na ścianie kuchennej pod zegarem wielobarwne zdjęcie długowłosej, uśmiechniętej Tysi z zakończenia roku z przedszkola, do którego już nie wróci. siedzimy z Teresą na ławce pod rzeszowskim szpitalem po rozmowie z doktor prowadzącą nasze dziecko, ja palę papierosa za papierosem, a moja żona, którą obejmuję jednym ramieniem, trzęsie się od łez. jest upalne, czerwcowe, ciemne popołudnie. mówię, przestań, bo i ja zaraz zacznę ryczeć tutaj, mówię za chwilę, może kupimy kamerę, ale wypowiadam to bez przekonania, raczej myślę głośno, a właściwie nie wiem, co mówię, bo zgoła pewne jest, że nie kupimy, a gdy już docieramy na onkologię, to rozumiem, dlaczego.
[...]