[Sławomir Mrożek, Baltazar. Autobiografia. Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2006, ss. 260]
Geneza tej książki jest znana: 15 maja 2002 roku Sławomir Mrożek miał udar mózgu, którego efektem okazała się afazja. Autobiografia powstała w celach terapeutycznych, dla odzyskania władzy pisarza nad słowem pisanym. Bardzo szczególne okoliczności powstania utworu już na wstępie wymagają od komentatora określenia perspektyw, w jakich chce książkę przedstawiać. Pewnie jest więc możliwe podejście specjalistyczno-medyczne, w którym Baltazara rozpatrywałoby się jako tekst postafatyczny, porównywany z zapisami innych rekonwalescentów. Do takiej analizy brak mi kompetencji, a i niespecjalnie by mnie ona pociągała. Owszem, zamykając swoją książkę, Mrożek wspomina o chorych dotkniętych afazją, którym tę książkę dedykuje, wyrażając przy tym nadzieję co do właśnie terapeutycznej przydatności Baltazara.... Biorę jednak w nawias tego rodzaju funkcjonowanie Autobiografii; przecież zajmuje mnie ona, gdyż jest dziełem Mrożka. W takim przypadku można by jeszcze próbować mówić o tej prozie, uznając ją (skądinąd, patrz wyżej, jak najbardziej zasadnie) za tekst wyjątkowy, który (tu uzasadnianie byłoby już kwestią sporną) wymusza na krytyku zawieszenie zazwyczaj stosowanych obyczajów opisu. I wreszcie sposób przeze mnie wybrany: można i należy czytać Baltazara. Autobiografię jako kolejny tekst Mrożka, stający się nowym intertekstem zbioru jego tytułów. Wielotomowe dzieło pisarza (i rysownika, o czym przypominam ze względów właśnie międzytekstowych, nie zaś z oczywistych), wraz ze sporym zbiorem odczytań, stanowi zatem inspirację do interpretacji Baltazara.... Z drugiej natomiast strony, tom najnowszy przesuwa, modyfikuje sensy dotychczasowych czytelniczych ustaleń.
Ujmując rzecz najkrócej: Baltazar. Autobiografia należy do tych, powstałych lub publikowanych ostatnio utworów Mrożka, które pociągają za sobą interpretacyjne pogłębienia całego jego dzieła. Myślę tu przede wszystkim o Dzienniku powrotu (roboczy tytuł Autobiografii brzmiał zresztą "Dziennik powrotu - ciąg dalszy"), o korespondencji z Błońskim, a także o znakomitych Małych listach.
Jak powszechnie wiadomo, istotny wpływ na język ma uzus. Ale liczą się także - bywa, że się liczą - pojedyncze akty językowej aktywności. Chciałbym tedy, by wyrażenie "jak z Mrożka" zaczęło znaczyć: jak z wielkiego pisarza. Baltazar. Autobiografia potwierdza wysoką rangę Mrożkowego pisarstwa.
Najczęstszą dla memuarystyki podwójność - w której świadomość "ja" dzisiejszego, wspominającego łączy się z niegdysiejszymi doznaniami rekonstruowanego "ja" z przeszłości - Mrożek komplikuje dodatkowo i cokolwiek aporetycznie. Baltazar jest imieniem wziętym z opisanego w książce snu. Przyśnionej historii nadaje autor odmienne znaczenia w świecie pozaonirycznym. Choroba i sen stają się czymś w rodzaju obrzędu przejścia. Tyle że jest to nie (a na pewno nie przede wszystkim) proces socjalizacji, lecz raczej przeciwnie: obrzęd wycofania się, powrotu, indywiduacyjnych dookreśleń: "zmieniając nazwisko i podpisując się 'Baltazar', przyznaję się otwarcie do niedoskonałości. Odtąd nie można mnie chwalić ani ganić za nic, co napisałem przed afazją, ponieważ tamten człowiek nie istnieje". Albo więc sprzeczność, skoro autobiografia polega właśnie na przywoływaniu do istnienia tamtego, przeszłego (co przecież Mrożek czyni). Albo postawienie problemu gdzie indziej. Pisze, "ja", które jest projekcją - pisarską, egzystencjalną, sensotwórczą.
"Nie jestem pewien, czy być sobą w ogóle coś oznacza" - tak się zastanawia bohater Monizy Clavier, opowiadania przywoływanego w Baltazarze, co więcej, dopełnianego przez Mrożka autobiograficznym, egzystencjalnym szczegółem. I nie szkodzi, że autor nie cytuje tego akurat zdania, bo tak czy inaczej wyrywa się ono z sytuacyjnego kontekstu.
Jeśli zatem "ja" przeszłe nie istnieje, i jeśli znaczenie "ja" ("bycie sobą") jest co najwyżej potencjalne - to może i "moje ja teraz" jest momentalnym, dystansującym namysłem? Wielością możliwych perspektyw? I raz jeszcze, żeby nie było za łatwo, Moniza Clavier, tym razem cytat kontrastowy. Dosłownie kilka linijek pod domniemywanym brakiem znaczenia "ja", bohater przyznaje: "Udawanie, że cokolwiek mnie poza mną samym obchodzi, przychodzi mi z męką i bez zadowalających wyników". Jasne, co innego by to znaczyło, gdyby poprzestać na charakterystyce postaci literackiej. Wynotowuję jednak to zdanie, uznając je za metaforę egzystencjalnego skupienia na sobie, czyli rozpoznania niezbywalnej, jednostkowej ograniczoności. Pojedyncze "ja" w ostatecznym rozrachunku samotnie podejmuje działalność usensowniającą, indywidualnie też skazane jest na nieuchronny koniec.
Mrożek-Baltazar. Mrożek rekonstruowany przez wspominającego Mrożka. Podwójność także wizyjna. Rzecz powtarza się (do czasu) po powrocie z Meksyku: "przechodząc koło kościoła Mariackiego, widzę, że naprzeciwko idzie młody człowiek. Zbliżamy się do siebie i nagle orientuję się, że ten młody człowiek - to ja. Tylko że dzieli nas różnica wieku - pięćdziesiąt lat. Młody człowiek znika, zanim zdążę się do niego odezwać". Scena to ciut gombrowiczowska: w Dzienniku powracający przez Atlantyk bohater-narrartor "widzi" statek z młodym Gombrowiczem płynącym w przeciwną stronę. Doświadczony Gombrowicz chciałby siebie młodszego pouczyć. Młody Mrożek zaś, by tak rzec, umacnia dojrzałego w niepewności. I jeszcze niesamowita scena ze szpitala, po udarze, kiedy świadomość postrzega przedmioty jako nietrwałe, kiedy zdaje sobie sprawę z możliwości osunięcia się w nicość, aż wreszcie wraca do siebie, z tym że przez uprzednią podwójność postaci. Bohater postrzega drugiego siebie, dochodzącego do łóżka, w którym leży.
Sporo sztuk Mrożka, jak wskazywał Błoński, zbudowanych jest na antagonistycznym zderzeniu dwóch postaci, chama i mędrka. Binarność, podwójność w Autobiografii służy czemuś innemu. Powtarzanie pytania "co ja właściwie tu robię?" odsyła, owszem, "tu", czyli do socjologii i historii, ale przede wszystkim "tu", to znaczy do egzystencji. Czyli: dokąd? Niezłe pytanie, tylko zbyt wskazuje na cel. Więc lepiej: gdzie? Ano tu, więc z sobą samym (?), a na pewno z innymi. A w takich, społecznych, wypadkach - nie da rady bez dystansu.
Trauma dziecięca połączyła się u Mrożka z wydarzeniem historycznym, to znaczy z wybuchem drugiej wojny i jej skutkami. "Zapłaciłem za to szczególną chorobą, która nie mija, pomimo że od tego czasu upłynęło już sześćdziesiąt pięć lat. Ta choroba nazywa się nieprzystosowaniem ogólnym." Wspominając natomiast lata studenckie, konstatuje Mrożek: "Jeszcze nie docierało do mnie, że nie nadaję się do życia w zbiorowości". I to jest najprawdopodobniej zaczyn całego jego pisarstwa. "Ja" nie do końca pewne własnej tożsamości nie zgodzi się na przyjęcie rozwiązań uspołeczniających. "Ja" a inni, a zbiorowości zwłaszcza, oznaczać musi sytuacje konfliktowe. Stąd właśnie biorą się Mrożkowskie krytyki, nie tylko z bystrości i celności satyrycznego obserwatora.
Znamiennym przykładem będzie opisanie socrealistycznej młodości. W gruncie rzeczy bowiem zarówno akces, jak i wyzwolenie zaczynają się i kończą w przestrzeni jak najbardziej pojedynczej. Ideologia odgrywa mniejszą rolę niż mentalne dyspozycje młodych buntowników pozwalających się wynająć komunistom w powojennej Polsce lub, gdyby owi młodzieńcy urodzili się wcześniej, hitlerowcom. Obraz z filmu Leni Riefenstahl, gdzie młodzi ludzie uroczyście maszerują z łopatami na ramionach, skojarzy Mrożek ze wspomnieniem Nowej Huty. Tertium comparationis nie polega wyłącznie na totalitarnej masowości. "Nieznośna dętość tego wszystkiego była śmieszna i odrażająca." Owszem, to porównanie odkrywa Mrożek po latach, a siła tego zestawienia wzmocniona jest pamięcią niegdysiejszego własnego udziału. Mrożek pisze o sobie nader krytycznie; nie usprawiedliwia się, niemniej (jak sugerowałem przed chwilą) swój socrealizm i partyjność pokazuje jako splot różnych czynników, przypadkowych i (wydawałoby się) niekoherentnych. "Zdradzony przez kobietę, postanowiłem poświęcić się dla partii i zginąć, najchętniej z rąk reakcji." Pisanie reportażu o Nowej Hucie wiąże z grą ambicji. Cały epizod jest więc właściwie determinowany przez "ja", skomplikowane w sobie i w swoim teatrze z innymi.
Analogicznie rzecz się ma w pewnej scenie, jednej z najlepszych w całej literaturze traktującej o komunistycznym (czy szerzej - totalitarnym) zniewoleniu. Rok 1955, w Warszawie odbywa się Festiwal Młodzieży. Mrożek uczestniczy w występach krajowej delegacji. "Jak dziś widzę we wspomnieniach sale pałacu, a w nich jakąś setkę ubranych jednakowo Polek i Polaków, trzymających się za ręce i śpiewających nieśmiertelną pieśń 'Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego...' Nie kwapiłem się do trzymania za ręce, a jeszcze mniej do śpiewania tej pieśni. Ale olśniła mnie całość tej sytuacji. Oto ja - zdziecinniały stary kretyn - bo już mi szło dwadzieścia pięć lat - trzymałem za ręce równie zdziecinniałego Polaka i Polkę i tańczyłem posuwiście, śpiewając: '...do zielonego, cha, cha, cha, do zielonego, cha, cha, cha, do zielonego'. [...] Wrażenie, że ktoś robi ze mnie durnia, było tak silne, że ogarnięty furią, usiłowałem dowiedzieć się, kto to jest, żeby go zabić. [...] Męczyłem się, bo ta myśl, której poszukiwałem wtedy w Pałacu Kultury i Nauki, była o krok od sformułowania. Myśl, że ktoś robi ze mnie durnia i że ten ktoś to ja sam."
Dość zastanawiająco wygląda deklaracja, jak to Mrożek określa, "przynależności do Polski". "Cokolwiek jeszcze napiszę, nie będzie wątpliwości, że przynależę do Polski. A jeszcze niedawno bywało różnie. [...] teraz mogę mówić i pisać tylko po polsku i odczuwam ulgę jak ktoś, kto po długiej wędrówce zawitał do domu rodzinnego." Dziwne to, zwłaszcza pod piórem Mrożka. Nie brałbym jednak tej konstatacji zbyt afirmatywnie. Po pierwsze, wynika ona z utraty możliwości władania innymi językami, sporo więc w niej rezygnacji. Po drugie, w tej samej książce autor gotów jest "zaryzykować twierdzenie", że Polska, niezależnie od ustroju, jest ograniczona. Po trzecie wreszcie, dość zwodnicze jest sięgnięcie do motywu wędrowca wracającego do rodzinnego domu, skoro sporo w całej Autobiografii uwag o wyzwalaniu się także z więzi rodzinnych. Powściągliwie, choć z piękną złośliwością, opowiada Mrożek o swoim ojcu. Zgoda, pełna istotnych napięć relacja kończy się jakimś rodzajem porozumienia, jest to jednak bardziej świadomie przyjęta przez pisarza odpowiedzialność wobec i za ojca aniżeli podjęcie typowej roli synowskiej. Ba! Nawet zupełnie inny związek z matką, poważnie, z wdzięcznością portretowaną, domknięty zostaje znamienną sceną. Parę godzin po pogrzebie matki Mrożek (z niesmakiem opisujący odprawiany przez ojca funeralny teatr) samotnie idzie na cmentarz. "Bez żadnych przeszkód odbyłem najważniejszy, być może, rachunek sumienia w ciągu całego życia. Był to klucz do dalszego ciągu postępowania, które zapewne w innych okolicznościach wyglądałoby inaczej." Zaraz przecież autor uzupełnia: "Jednocześnie było to pożegnanie z moją matką. Gdy umarła, p o c z u ł e m s i ę w o l n y [spacja AP]. Zrozumiałem, że poświęciła się dla mnie. Odeszła w tej samej chwili, w której ja osiągnąłem dojrzałość". Śmierć matki i swój stosunek do niej umieszcza tu Mrożek w porządku znaczącym. Nie cofa się przed zestawieniem śmierci czyjejś z własnym odczuciem wolności. Ale nie chodzi tu bynajmniej o wyzwolenie się z relacji opresywnej, w żadnym bowiem wypadku matka nie jest w ten sposób w Autobiografii przedstawiana. Śmierć i wolność nie są tu też - a na pewno nie wyłącznie - związkiem przyczynowo-skutkowym. Ta zinterpretowana przez autora zbieżność wydarzenia i reakcji mentalnej jest jeszcze jednym uszczegółowieniem nader istotnej różnicy między związkiem z kimś a pojedynczością "ja".
Autobiograficzny bohater opisany w "Śmierci matki" przypomina Camusowskiego Mersaulta, który również zakwestionował społeczną formę żałoby. W innym miejscu książki Mrożek, przedstawiający abuliczny okres młodości, pozwala na skojarzenie z Perekiem i jego Człowiekiem, który śpi. Otwieram te interteksty, bo z całą pewnością Mrożek należy do literatury tak czy inaczej egzystencjalnej.
Adam Poprawa © by "Twórczość" 2006 | |