Pierwsze zdania powieści Chodźcie, idziemy, filozoficzne, profetyczne i z lekka przewrotne, są dla czytelników obeznanych z prozą Janusza Rudnickiego obietnicą mądrej zabawy i zabawnej, pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji, podróży językowo-poznawczej.
"Fascynujące - stwierdza autor -
jak to przypadki, zbiegi okoliczności i sytuacje plotą warkocz naszego losu". I zapowiada:
"Wkrótce zabrzmi dzwonek u moich drzwi, wyjdę w kapciach przez próg i nigdy już do swego nowo wynajętego mieszkania nie wrócę. A zdania, które tego dnia wypowiem, będą ostatnimi".
Tak zaczyna się niewiarygodna, lecz prawdziwa - uściślijmy: pozornie niewiarygodna, lecz z gruntu i na wskroś prawdziwa - historia o tym, jak nieobliczalny los igra sobie z człowiekiem, jak bawi się jego życiem, płatając mu iście psie figle, i o tym, jak nieobliczalny człowiek prowokuje ów los, czyniąc z siebie igraszkę - wdzięczny cel dla psich figli.
Oto główny protagonista i narrator powieści Chodźcie, idziemy, człowiek o podwójnej, polsko-niemieckiej tożsamości, a ściślej, o podwójnym, polsko-niemieckim obywatelstwie i dwóch miejscach zamieszkania (polskim Kędzierzynie-Koźlu i niemieckim Hamburgu), przybywa do rodzinnego miasta, by pobyć z matką, z przeszłością, z polskością. Pierwszy figiel losu dotyka go w momencie próby otwarcia drzwi do nowo wynajętego lokum, klucz bowiem okazuje się
"nie ten, a tamten", czyli nie do mieszkania t u (w Polsce), lecz do mieszkania t a m (w Niemczech). Wezwany na pomoc ślusarz, przestrzegając roztargnionego kędzierzynianina-hamburczyka przed ewentualnymi przyszłymi skutkami mylenia kluczy, z właściwą prostemu człowiekowi dosadnością porównuje jego podwójne życie do dwóch guzów na jednej głowie. I słusznie,
"życie w szpagacie" bowiem - żeby posłużyć się nader plastycznym określeniem narratora - okazuje się wkrótce bardzo, ale to bardzo niewygodne. Bo cóż ma do roboty w kraju ten obcy-swój, ten niby-swój, bo przecież mocno już obcy, skoro - wedle starożytnej mądrości - nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?! A jeśli się na przekór przestrodze wejdzie do rzeki dzieciństwa, to niechybnie wyjdzie się na sentymentalnego głupka. Odra, niegdyś głęboka, dziś sięgająca po łydki, upodabnia stojącego w niej kędzierzynianina-hamburczyka do
"pomnika jakiejś zamyślonej czapli". Nie ma już dlań nic,
"wszystko porwały wiry czasu". Życie w prowincjonalnym, polskim, ściślej, opolskim, mieście staje się więc dla przybysza z Niemiec czymś w rodzaju brodzenia po płyciźnie.
Jednakże dzięki nagłym ingerencjom losu brodzenie owo staje się z chwili na chwilę coraz bardziej frapujące. Oto sfrustrowany samotnością i znudzony brakiem sensownych zajęć bohater (narrator) smaruje sobie twarz czarną pastą do butów (żeby dowiedzieć się, "jak idzie tam" jego nogom w butach) i taki wysmarowany staje przed listonoszką, która akurat zadzwoniła do drzwi. Pokrętne próby wyjaśnienia osłupiałej kobiecie nagłej przemiany w Murzyna wprawiają jego samego w zdumienie... sobą.
"Zdania w jedną, ja w drugą -
konstatuje zaskoczony własnymi wymysłami. - Niedrożność przełyku, korek, tama. Jej oczy wybałuszone na mnie, a moje na nią, bo się tak samo sobą, jak ona mną, dziwiłem".
Jeszcze większe zdziwienie staje się udziałem Sąsiada z lewej, który na widok ciemnotwarzego wprost w znak zapytania się zamienia i wypuszcza z ręki siatkę wypełnioną pustymi butelkami. Dialog, który się między nimi wywiązuje, połączony ze wspólnym zamiataniem rozbitego szkła, jest arcyzabawną parodią dobrosąsiedzkiego, blokowego savoir-vivre'u. Ledwo Sąsiad z lewej znika z pola widzenia, los-figlarz przypomina o sobie naszemu pechowcowi kolejnym psikusem: zatrzaśnięciem mu przed nosem drzwi do otwartego niedawno przez ślusarza mieszkania.
A potem, wraz z pojawieniem się na klatce schodowej innego sąsiada, zwanego Słupnikiem, towarzysza chłopięcych zabaw, rozpoczyna się nowa seria arcyzabawnych sąsiedzkich dialogów połączonych z nie mniej zabawnymi próbami dostania się do zamkniętego mieszkania. "Zakręcone" - żeby użyć malowniczej mowy młodzieżowej - dialogi to specjalność Janusza Rudnickiego, mistrza żonglerki absurdami i paradoksami, zarówno sytuacyjnymi, jak i językowymi. One są wspornikami konstrukcji powieściowej i stymulatorami akcji, poprzez nie określają się bohaterowie i ujawniają relacje międzyludzkie, w nich znajdują odbicie stosunki społeczno-obyczajowe. Konwersacyjny ping-pong między bohaterem (narratorem) a Słupnikiem wprowadza element groteski, poparta nader wymownym gestem (opuszczeniem spodni i wypięciem gołego tyłka) przemowa malowanego "Murzyna" do "przeklętych bachorów" jest reakcją na szowinizm i ksenofobię Polaków, a wszystkie razem, krótsze czy dłuższe, wymiany słów czy zdań z mieszkańcami bloku są wyrazistym przyczynkiem do charakterystyki blokowej mentalności i obyczajowości.
Tymczasem kolejny złośliwy figiel losu niweczy plan przedostania się pechowca do mieszkania poprzez balkony, sąsiedzki i własny. Pełen najlepszej woli Sąsiad z prawej zatrzasnął się oto od środka i ani rusz nie może otworzyć drzwi. Szturm na zatrzaśnięte drzwi, cucenie ugodzonego wyważonymi z zawiasów drzwiami Sąsiada pośród przeraźliwego miauku kota i skrzeku papugi to jedna z najbardziej zwariowanych scen powieści. Efektem przydługiego z konieczności - z powodu jeszcze jednego psikusa losu: zamkniętych od wewnątrz drzwi balkonowych - pobytu bohatera na balkonie jest imponujący rzut oka z góry na życie sąsiadów. Oka - trzeba podkreślić - wyczulonego na najosobliwsze elementy dookolnego ludzkiego (i zwierzęcego: kociego, papuziego i kruczego) krajobrazu. Ale nie tylko oka. Także ucha. Bo i ucho, niczym sonar, nastawia nasz balkonowy obserwator na wszelkie dookolne dźwięki, poddźwięki i naddźwięki. Dzięki temu arcyczułemu aparatowi rejestruje i przekazuje, między innymi, wielogłosowy dialog międzysąsiedzki na temat swego podwójnego życia.
Wywołany nim wybuch chóralnego śmiechu poprzedza o ułamek sekundy... wybuch gazu. Skończyły się psie figle, uderzenie LOSU jest mordercze. Jedenastopiętrowy blok wbija się na trzy piętra w ziemię, mieszkańcy znikają, zdmuchnięci z jej powierzchni jak paprochy.
Janusz Rudnicki, jeden z najuważniejszych obserwatorów powszedniego życia w Polsce, oparł swoją relację na doniesieniach prasowych, jakie obiegły świat w okresie czarnej serii eksplozji gazowych w Polsce. Nieszczęście, które dotknęło mieszkańców bloku wybranego przezeń na miejsce zamieszkania jego powieściowego alter ego, stało się pretekstem do tragigroteskowej opowieści o człowieku, który w świecie pełnym zagrożeń jest zabawką losu, lecz jednocześnie jest cząstką solidarnej wspólnoty, która potrafi zagrać losowi na nosie i stawić mu czoło. Jest niczym i jest CZYMŚ, jest czyimś żartem, ale i współstwórcą. Niełatwo go pokonać nawet potężną eksplozją.
Farciarze, którzy przeżyli katastrofę domu: Niemowa (przedtem bezimienny bohater), Dyrygent (sąsiad z prawej), Pinkerton (sąsiad z lewej) i jego żona (Madame Butterfly), uciekają ze szpitala i wyruszają, z powodu braku dachu nad głową, do Niemiec, dokąd wiedzie ich ze sobą Dyrygent, zaproszony przez niemieckiego przyjaciela z lat okupacji, który pragnie go wynagrodzić za pracę przymusową u ojca. Dołączają zresztą w tej podróży do PRZYMUSOWYCH, którzy pod przewodem Mleczarza jadą do Hamburga, by walczyć o należyte rekompensaty za swoją dawną krzywdę. Powieść, dotąd obyczajowa, o Polsce, staje się utworem przygodowo-podróżniczym, o Polsce i o Niemczech, na pozór niefrasobliwym i żartobliwym, w istocie głęboko dramatycznym - zwłaszcza w części ostatniej, niefabularnej, faktograficznej - dotykającym spraw przeszłych, które do dziś jątrzą się jak zgangrenowana rana. W scenie, rozgrywającej się na hamburskim cmentarzu, Słupnik, wieczny buntownik, a w tym akurat przypadku pospolita hiena cmentarna, wypowiada, niczym Hamlet, ważkie słowa nad wydobytą z ziemi czaszką polskiego żołnierza:
"Widzisz? Medalion z Matką Boską i orzełek! Nie wiem, skąd oni tu, z Armią Radziecką przecież nie, z aliantami? Nie denerwuj się, na początku też mi się ręce trzęsły, ale potem pomyślałem sobie tak, ze sobą walczyli, ze sobą leżą, i co? O co chodzi? Wyciągać ich i kłaść do osobnego grobu? Leżą tu pod mogiłami Wehrmachtu, bo polski rząd nie ma forsy, czytałem. Ale po co? Leżą razem, jakby się pogodzili, nie? Pojednali".
Słupnik, mądry, niepokorny, niezawisły wyrzutek społeczny, ma rację: pogodzenie się i pojednanie śmiertelnych wrogów jest możliwe tylko w śmierci. ONA jedna bowiem zna właściwą (ostateczną) miarę rzeczy. Była wszędzie, w hitlerowskim obozie śmierci Auschwitz i w polskim obozie jenieckim w Łambinowicach (Dwa "Obóz"), zbierała krwawe żniwo w bombardowanej Warszawie i w rozpadającym się od milionów bomb Hamburgu (Cztery "Bomba").
A może nie tylko w śmierci, lecz także w poznaniu jest ta jedyna miara rzeczy, która pozwala nie tylko leżeć wspólnie na cmentarzu, lecz także żyć razem? Janusz Rudnicki o tym chyba mówi tytułem swej książki: Chodźcie, idziemy.
Maria Jentys
© by "Twórczość" 2008
Książka
Chodźcie, idziemy była nominowana do
Nagrody NIKE 2008.