Dosłowne powtórzenie Męki Pańskiej nastąpiło na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w niemieckim mieście Halle (dawna NRD). Rolę Golgoty spełnił strych w opuszczonym domu na dalekim przedmieściu. Ponieważ obyło się bez śledztwa i procesu, w tej sytuacji nawet Piłat nie musiał umywać rąk. Rysy Chrystusa z Nazaretu przyjął tego dnia pewien bezdomny mężczyzna. Ustalenie jego tożsamości sprawiło policji sporo kłopotu. Bardzo długo nie wiedziano, skąd przybył ani jak się nazywał. W tej sytuacji prawdziwy okazał się tylko krzyż, odnaleziony przez policjantów i przybite do niego wymizerowane ciało nędzarza, który jak stwierdził potem wstrząśnięty do głębi lekarz sądowy - choć w swojej praktyce zawodowej oglądał niejedno - umierał powoli, co najmniej kilka godzin w straszliwych męczarniach.
Współczesne kroniki kryminalne mogły odnotować ukrzyżowanie jako sposób popełnienia zbrodni. W rubryce "narzędzie mordu" wpisano tylko jedno słowo: krzyż. Sprawców, którzy w całej tej historii zastąpili sanhedryn, Piłata i żołnierzy rzymskich, schwytano po pewnym czasie i postawiono przed sądem w Halle. Mieli po siedemnaście lat i byli powiązani z organizacją neonazistów. Wcześniej wystarczały im bójki z policją i zadymy podczas meczów piłkarskich. Ale któregoś dnia zapragnęli zrobić coś wyjątkowego. Jeden wpadł na pomysł, aby sparodiować to, co wydarzyło się w Jerozolimie blisko dwa tysiące lat temu.
Zaczęli od znalezienia opuszczonego domu. Najbardziej przydatny wydał się im zrujnowany budynek, gdyż stał na uboczu i miał obszerny strych. Na pobliskiej budowie znaleźli dwie sosnowe żerdzie, z których zbili pokaźnych rozmiarów krzyż. Narzędzia kaźni: zapas gwoździ, dwa młotki i linę, przynieśli z domu. Następnie udali się do miasta w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby w ich przedstawieniu odtworzyć rolę Chrystusa. Bezdomnego mężczyznę upatrzyli sobie w pobliżu rzeki Saale. Mieszkał w domu-namiocie skleconym w płyt paździerzowych. Potwornie wychudzony był w nieokreślonym wieku; równie dobrze mógł mieć czterdzieści, co sześćdziesiąt lat, a ponieważ nosił brodę, więc doszli do wniosku, że to właściwy kandydat na odtwórcę głównej roli w przedstawieniu, jakie przygotowywali.
Na początek pobili go, choć niezbyt mocno, i sterroryzowanego nożem wiedli przez miasto do opuszczonego domu. Nie bronił się ani nie wyrywał, lecz gdy szli przez ulice pełne przechodniów, próbował wzywać pomocy: "Ludzie! - wołał. - Ratujcie! Ludzie!". Przechodnie udawali, że niczego nie słyszą. Niektórzy nawet przyspieszali kroku, aby jak najszybciej wyminąć ten dziwny orszak, składający się z zaniedbanego mężczyzny pomiędzy dwoma osiłkami z ogolonymi głowami. Dobrze wiedziano, że takim typom lepiej nie wchodzić w drogę.
Wszystko, co nastąpiło na strychu opuszczonego domu, odtworzono w trakcie przewodu sądowego, choć sprawcy gubili się w szczegółach, zaprzeczali sobie nawzajem lub podawali zupełnie nową wersję. Obserwatorów zdumiewał ich spokój, właściwie rzeczowa obojętność, z jaką relacjonowali przebieg wypadków. Czasami sprawiali wrażenie, jakby opowiadali treść oglądanego niedawno filmu fabularnego, którego tematyka nie ma żadnego związku z ich przerażającym postępowaniem. W tych młodych ludziach dawno temu obumarła ludzka sfera emocji. Nie byli opóźnieni umysłowo. Poziom ich inteligencji mieścił się w granicach przeciętności. Sami także pochodzili z przeciętnych rodzin robotniczych osiadłych w dużym ośrodku przemysłowym, których kłopoty zaczęły się zaraz po zjednoczeniu Niemiec, gdy wiele socjalistycznych kombinatów, odziedziczonych w spadku po NRD, zbankrutowało. Utrzymując się z zasiłków socjalnych, podobnie jak ich zgorzkniali rodzice, pilnie szukali winnych sytuacji, w jakiej się znaleźli. Najłatwiej było znaleźć ich pośród tych, którzy znajdowali się na wyciągnięcie ręki i zdawali się całkowicie bezbronni. Taka nienawiść nic nie kosztuje i nie niesie ze sobą zbyt wielkiego ryzyka.
Uznawszy, że bezdomny nie ma prawa do życia, zdarli z niego łachmany, a potem biczowali, używając do tego brzozowych gałęzi. Następnie przywiązali do jego pleców krzyż i rozkazali chodzić z nim wokół strychu, lżąc przy tym nieszczęśnika, kopiąc go i bijąc. W ten sposób sparodiowali drogę krzyżową. Przewodniczący składu chciał ustalić, jak długo trwała ta udręka. Nie potrafili precyzyjnie odpowiedzieć. Byli tak zajęci zabawą, że nie patrzyli na zegarek. Ale według nich trzy, cztery godziny. A potem przybili jego ręce i nogi do drzewa, oparli krzyż o ścianę i wrócili do centrum miasta. To popołudnie i ten wieczór spędzili z kumplami w piwiarni, jakby się nic nie stało. Następnie do rana bawili się w dyskotece o nazwie "Piekło".
To, co zdarzyło się tego dnia na strychu pewnego domu w pewnym mieście we wschodnich Niemczech, mówi prawie wszystko o naszych czasach. W tej sytuacji każdy komentarz jest zbędny. I niech już tak pozostanie.
Włodzimierz Paźniewski © by "Twórczość" 2006 | |