[Piotr Mitzner: Pustosz. doM wYdawniczy tCHu, Warszawa 2004, ss. 136.]
Tom Piotra Mitznera wydaje mi się ważny z kilku względów. Po pierwsze, po części tylko nawiązuje do wcześniejszych książek poety (mam na myśli jedynie te, których domenę stanowi "mowa wiązana", wiązana - dodajmy - przemyślnie, zaskakująco; pomijam inne istotne w dorobku Mitznera teksty, chociażby te poświęcone twórczości i życiu
Jarosława Iwaszkiewicza); po drugie, porusza niebagatelne kwestie nie tylko z punktu widzenia szeroko rozumianych "powinności" liryki czy szerzej - literatury (a jej utylitarność też może być dyskusyjna); po trzecie, nie sposób te wiersze zamknąć w kilku prostych formułach, wskazując na ich zwięzłość, precyzję wykonania, obecność frazeologizmów, grę ze słowem.
Niełatwo też ustrzec się przed pokusą etymologicznych analiz, na jakie wystawia nas już tytuł książki. Tytuł intrygujący, niejasny, taki, który automatycznie wzbudza serię rozmaitych semantycznych skojarzeń. Bo cóż to jest... pustosz? Autor spieszy z wyjaśnieniem niemal natychmiast. Otwierające tomik motto ma postać cytatu. Pozornie zwalnia ono z obowiązku dalszych dociekań, bowiem oparte na słownikowej definicji słowa pustosz przytacza szereg jego znaczeń, nawet tych, które zapewne w ogóle nie przyszłyby nam na myśl. Tytuł tomiku i jego motto pełnią zresztą podobną funkcję - każdy z nich, choć może w różnym natężeniu "kieruje uwagę czytelnika na te czy inne składniki utworu, interpretuje go, wywołuje określone nastawienia i oczekiwania, a tym samym steruje odbiorem tekstu" (Henryk Markiewicz). A łacińskie muttum, od którego pochodzi wyraz motto, oznaczało wszak "chrząkanie, pomrukiwanie", dopiero później zwykliśmy uznawać je za "zgrabne powiedzonko".
Co zatem chce nam przekazać Mitzner, co chce - by choć na chwilę ulec urokowi etymologii - nam podszepnąć, jeszcze przed pierwszym wierszem, zanim wciągniemy się w wir lektury na dobre? I dlaczego używa w tym celu słowa cudzego (słownikowej definicji) i zarazem słowa wyzutego z pierwotnych znaczeń, wytartego, które dziś okazuje się już na tyle mało rozpoznawalne, że sprawia wrażenie poetyckiej kreacji? Bo pustosz to przecież nie neologizm, nie ślad twórczości dziecięcej (jak było w wypadku Myszosera, nad którym pochylał się już niejeden badacz literatury), ale słowo wywołane z przeszłości. Mitzner zdaje się nas pytać o dzieje słowa, nie o samo oderwane znaczenie, lecz o sposób trwania w czasie i kierunek jego przemian. Źródłosłów to zaledwie fundament do pogłębionej refleksji na temat nazywania, tworzenia pojęć, ich użycia. Wycyzelowanie tych wierszy do ostatecznych granic języka?, słowa?, dźwięku?, ich krystaliczność i siła brzmienia uwodzą tym bardziej, że autor podnosi tu kwestie, przy których rozważaniu trudno czasem obyć się bez nadmiaru "fachowej" terminologii, bez żonglerki pojęć, bez widma metafizyki. Spójrzmy:
Dniepr
(odcinek 2)
No chodź
mówi jedna z wiecznych
pomarszczonych rzek
czemu nie chcesz mnie
dosiąść?
Chłopcy nurtują mnie
Czemu nie skaczesz?
Czyż jest to wiersz, który tak od razu, ad hoc da się przełożyć na zrozumiałą dla wszystkich opowieść? Niebagatelną rolę odgrywa tu kontekst i przyjęty sposób lektury (wiersz stanowi część rozsnutego po całym tomie cyklu liryków "naddnieprzańskich", można czytać go zarówno w oderwaniu, jak i w obrębie ciągu tematycznego, sygnalizowanego każdorazowo przez powtarzający się tytuł). Można też wyodrębnić i nazwać poszczególne elementy liryku, odnosząc się przy tym do ogólnie znanych pojęć poetyki, zapytać o ich funkcje... Ale czy to wystarczy? Dla mnie - choć nie twierdzę, że jest to rozwiązanie jedyne ani tym bardziej jedynie słuszne - tajemnica tego wiersza skrywa się tak naprawdę w jednym słowie: nurtować. Przechodzenie od mowy zależnej do niezależnej, rzeka, która zaprasza w swój nurt (tu przychodzi na myśl cały obszar wierzeń ludowych, z takimi postaciami, jak Brzeginie włącznie), wreszcie zaskakujące w całej wypowiedzi słowo, które nakazuje zapytać o swoje własne znaczenie. Współcześnie nurtować to: "przenikać coś na wskroś, do głębi; tkwić w ukryciu, nie ujawniając się na zewnątrz; dręczyć, gnębić"; w tym sensie możemy powiedzieć, że nurtują nas wątpliwości, nurtuje nas jakiś problem, a nawet... choroba. W tym ostatnim przypadku zbliżamy się już nieco do pierwotnego znaczenia wyrazu nurtować, czyli... "przedzierać się w głąb czegoś, drążyć, toczyć, żłobić". Jeszcze dawniej nurtować znaczyło po prostu dawać nura, nurkować (por. Doroszewski). Niewypowiedziana aliteracja nurkować-nurtować, pozorne odkształcenie, prowadzi nas jednak zdecydowanie dalej, niż wzajemne zależności znaczenia i dźwięku, oczywiste nie tylko w poezji. Źródłosłów, etymon odsłania przed nami zatarty sens słowa i jego pierwotnie zmysłowy charakter. I tak Mitzner, w króciutkim wierszu, który - dzięki umiejętnie dobranej frazeologii - mówi też o bezpośrednim, cielesnym doznaniu, snuje jednocześnie refleksję nad naturą metafory. Uświadamia nam, że nawet te sformułowania, których zwykliśmy używać w tzw. naukowym dyskursie (a cóż to takiego, można by przekornie zapytać), które obdarzyliśmy zaufaniem, do których uciekamy się w nadziei bardziej precyzyjnego wyrażania, są w istocie bardziej zanurzone w zmysłowości, niż mogłoby się nam wydawać. Bo nawet takie słowa, jak "ujmować, pojmować, czy inne czasowniki odnoszące się do wiedzy posiadają, jeśli chodzi o ich właściwe znaczenie, treść całkowicie zmysłową, która zostaje jednak później porzucona i zastąpiona przez znaczenie duchowe. Jeżeli mamy np. użyć wyrazu ujmować, to nie przychodzi nam raczej na myśl jakiś zmysłowy chwyt ręką" (G.W. Hegel).
Mitzner właśnie ten sens, ten zmysł obnaża. I to przy pomocy najprostszych, ale zarazem niezwykle nośnych zabiegów poetyckich. Pojedyncza przenośnia, zaburzenie składni (wszak na straży abstrakcyjnego znaczenia słowa nurtować stoją czysto gramatyczne wymogi jego użycia - "tylko w 3. os., imiesłowie przymiotnikowym czynnym i biernym i bezokoliczniku") wystarczą, by skłonić do refleksji nad tym, co się dzieje, gdy nagle próbujemy wydobyć ze słowa sens. W liryku Dniepr
(odcinek 3), który może być czytany również jako refleksja na temat tworzenia (a rzecz jasna nie jest to jedyna droga interpretacji), znajduje się takie oto ostrzeżenie:
nie wszystko płynie
bo nie wszystko umie
pływać
nie wszystko chce płynąć
w tej mowie
ona potrafi
zamienić cię
w dno
Wydaje mi się, że najlepszym komentarzem i uzupełnieniem będzie kolejny utwór. Czyż nie jest tak, że dobre wiersze doskonale bronią się same?
Rozglądam się czy nikt nie nadchodzi.
Rozbieram się. Rozebrany rozglądam się.
Patrzę na lewo i na prawo i jeszcze raz na lewo.
Stoję do pępka w wodzie. Powoli
Otwieram usta i wysuwam język.
Język, który wiercił się stawał dęba
Stukał w podniebienie.
Górną połowę zajmuje niebo
Dolną połowę zajmuje morze.
A ja odświeżam język.
I chyba nie trzeba już dłużej przekonywać o sile tej liryki, choć wiele jeszcze można by pisać o poczuciu humoru (vide chociażby takie teksty jak Instrukcja obsługi czasu, Do karty kredytowej zgubionej w wielkim mieście, w których Mitzner udowadnia swoje wyczulenie na rytmy współczesności i osłuchanie z językiem potocznym), o głębokiej autoironii (Nie pisałem), niebywałej wrażliwości, o umiejętnym czytaniu zawirowań historii wpisanych w losy pojedynczej osoby, o przeszłości wpisanej w przedmioty, wreszcie o wielowarstwowej lekturze własnej biografii. Pustosz? Zmysł, sens, smak.
Małgorzata Rygielska © by "Twórczość" 2006 | |