"Czy miał rację Swedenborg, przypisując naturze zdolność tworzenia form 'powabnych albo przeciwnie - potwornych, po to, żeby zasilić nasz magazyn spostrzeżeń'?; czy sama natura dostarcza nam gotowego podziału na piękno i brzydotę, dobro i zło?" O to pytał
Czesław Miłosz w eseju "Jaskółka" ("Tygodnik Powszechny", 2004 nr 16). Jeśli w ludzkiej percepcji świata zaistniał pomysł na obecność zła, to trzeba znaleźć środki, aby się przed nim bronić. Rolę obrońcy często pełni czarownik, który "zaklina", a zatem oddala, przepędza lub oswaja i unieszkodliwia to, co nam z a g r a ż a. Krzysztof Boczkowski, który przenikliwie widzi dwoistość zjawisk przyrody, natury ludzkiej i wielu przejawów życia, stał się właśnie takim szamanem - zaklinaczem lęku. Jest poetą i lekarzem. Nie lubił praktyki klinicznej, dużo chętniej i z sukcesem pracował nad cytogenetyką człowieka. Do poezji doszedł na początku lat sześćdziesiątych, zadebiutował w "Twórczości" w 1969 roku. Opublikował kilkanaście zbiorów wierszy i kilka tomów przekładów wyróżnionych nagrodami Czerwonej Róży, Pegaza i Stowarzyszenia Autorów ZAiKS.
Zajmował się głównie pracą naukową, a kontakt z pacjentami i świadomość nieuchronności cierpienia były dlań zapewne traumatycznym doświadczeniem. Być może czuł na sobie dotyk cudzego bólu i to przeżycie do dziś pulsuje w strofach jego wierszy. Mówi o ludziach płynących
"w ciepłym czółnie krwi", obsesyjnie przyzywa obrazy ciała, które jawią się mu jako summa ulegających zniszczeniu tkanek: witraże sinych żył, korytarze mózgu, pergaminowe skóry, zetlałe kości, śluzowe błony, powłoki brzuszne, guzy, martwe płody i sterujące organami niewidzialne łańcuchy genów. Obiektywnym okiem lekarza dostrzega i ocenia biologiczną degradację, nędzę ciał kochanych i obojętnych:
"Dokładnie rejestruję skurcze mięśni, / szaroperłowe przyczepy powięzi i ścięgien, / ruch krwi i limfy obejmuję wzrokiem, dotykiem, / palcami chłodnymi jak powietrze". Równocześnie daje świadectwo współczucia dla wszystkiego, co żyje:
"nie umiem rozdzielić / tkanki nerwowej, bólu - gęsi, człowieka i psa". Widzi też w otoczeniu człowieka odrażający brud świata: śliskie kąty łazienek z rozdeptaną kałużą i wilgotną szmatą, tunele kanalizacji, przegniłe płoty, błoto, pleśnie, próchna, zrujnowane domy, butwiejące rośliny. Nazywa po imieniu stygmaty rzeczywistości - cierpienie, intymność, pragnienia, żądze, agresję, okrucieństwo; brutalnie pokazuje to, co bywa kamuflowane, ukrywane pod maską obyczaju, konwencji, umowy społecznej. Musi o tym powiedzieć, bo w ten sposób demistyfikuje absurdy świata i oswaja demony, odziera je z tajemnicy, ponieważ to, co nazwane, nie jest już tak groźne, staje się bardziej zwyczajne i oczywiste. Kiedy zdaje się, że dochodzi do kresu, odnajduje nową wartość, odreagowuje swoje ciernie,
"poczwarki rozpaczy", zachwytem nad Naturą - pogodną, piękną, rozkwitającą, zwycięską. Przywołuje jej "barwy ochronne", które - choćby na moment - uwalniają go od zła. Cieszy się drobiazgami: zapachem porannej kawy z mlekiem,
"ciepłą codziennością fotela",
"srebrnym wiatrem nocy",
"witrażami płatków",
"tęczą na wilgotnym, zmartwychwstałym lazurze".
Boczkowskiego fascynują zmienne rytmy przyrody, dlatego, zgodnie z radą Henriego Michaux, staje przed krajobrazem i pozwala mu działać. Wchłania w siebie i maluje słowem powidoki świateł i cieni, złota, błękitu, zieleni i brązu, błyski słońca,
"czyste ciała gwiazd" i
"fioletowe śliwki nocy". Przygląda się zwierzętom: psom, kotom, ptakom, ślimakom, pająkom i żabom, lecz nie ocenia ich zalet ni urody. Odcina się od "naturalnego podziału" Swedenborga, bo któż ma prawo rozstrzygać, czy jaskółka jest piękna, a ropucha brzydka?
Wszelako wśród domowych sprzętów, martwych natur, krętych ścieżek powietrznych pejzaży i
"dzwonów w lesie" przechadza się i czai niewidzialna Śmierć. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Ludzie żyją w lęku przed niewiadomym, ich
"twarze czekają na wieczność". Zbawiennym lekarstwem na ów pierwotny strach jest uskrzydlająca Miłość, przekraczająca strefę ciemności. Wiersze Boczkowskiego, zmysłowe i cielesne, tkane są na kanwie subtelnej erotyki, lecz nie epatują seksem; one nade wszystko promieniują uczuciem - do ukochanej, rodziny i wszelkich żyjących stworzeń. Poeta zmienia grona gniewu na grona miłości i mówi:
"uczucia wylewają się ze mnie / jak światło z rąk Dnia".
Korytarze władzy - nie ciekawiły mnie
Prawa materii i świata
istniały obok
ordery i tytuły - nie były potrzebne
[...]
Węzły miłości - były mym labiryntem.
Krążyłem w nich i umieram
na starość
W twórczości Krzysztofa Boczkowskiego szczególne miejsce zajmuje figura Ojca, człowieka ważnego i niezapomnianego, którego syn często przywołuje do powtórnego życia.
"Płynę za Ojcem, oświetla rzekę domem / pochodnią płonącą w dziesiątym dniu Powstania". Zatrzymuje go w paradoksalnym "wspomnieniu z przyszłości":
"Jedziemy z Ojcem furmanką do chorego, [...] / Za dwa lata umrze na serce", a potem będzie już tylko
"milczał na Powązkach".
W snach wracasz biały
skurczony przezroczysty
[...] Tyle lat noszę ciebie -
Gdybym mógł ciało złożyć
w rowie przydrożnym chłodnym
wśród kaczeńców
albo w Duomo - w gromnicach i kaliach;
[...]
Zaduch
Ciężar kamienny na brzuchu i nogach
Od tylu lat pamiętam
że kochałem ciebie
W licznych wierszach pojawia się też postać żony Hanny, jej portret rysowany czułą kreską. Poeta
"widzi przez lodowatą wodę jej usta i oczy" i to, jak idzie ku niemu
"ponad każdym dniem / skałami i morzem".
Teraz gdy zrozumiał już
że jest stary
ceni ją bardziej niż wtedy gdy młoda wchodziła do domu
- nogi smugi księżyca na trawie
srebrne, z zielonymi sprzączkami na czarnych pantoflach [...]
jej słowa były łąką o świcie i
czerwonymi wargami nocy
Boczkowski dotyka ludzkich "rzeczy pierwszych", szuka universum, wadzi się z Bogiem, okrutnym
"dawcą życia i tortur", odbierającym nam tych, których kochamy. Istotna dla jego dzieła jest również Literatura. Schodzi do fundamentów pamięci, tropi, zbiera, gromadzi myśli i słowa umarłych poetów, buszuje po całym artystycznym dorobku ludzkości, prowadzi dialog z pisarzami, filozofami, malarzami i muzykami. Głęboko zakorzeniony w tradycji, tłumaczy utwory poetów wielbionych i wyklętych, żyjących na różnych kontynentach, tych sprzed stuleci i współczesnych - od Lao-tse, Herodota, Platona do Audena i Ginsberga. Wyławia z głębi czasu ich cienie, tak aby - choć rozdzielone czasem - mogły się spotkać: Safona z Sylwią Plath, a Hölderlin z Wilde'em, Trakiem i Rilkem. W Apokryfach i fragmentach zaprosił do dyskusji przy wspólnym stole Hercena, Tołstoja,
Chopina,
Słowackiego,
Mickiewicza,
Norwida, Wagnera,
Szymanowskiego, Nietzschego, Flauberta, Junga, Camusa i Pounda. Jego koryfeuszami są m.in. Walt Whitman, Rainer Maria Rilke i Thomas Stearns Eliot. Podziwia symbolistów francuskich: Rimbauda i Verlaine'a, których imiona przewijają się w jego wierszach. Tu od razu nasuwa się pytanie, czy nie dotyka go ów zespół objawów, który Harold Bloom nazwał lękiem przed wpływem? Krzysztof Boczkowski nie odczuwa jednakże tego syndromu. Jest samotny; to, co pisze, jest jego własnością, każdym wierszem stwarza samego siebie. Wie, że nie jest czeladnikiem w cudzym warsztacie; świadomie przyjmuje "nadane" mu inspiracje, chętnie też inkrustuje swoje utwory parafrazami i cytatami z wielkich poprzedników, którzy są dlań przyjaznymi duchami, dobroczyńcami. Wiele zawdzięcza Eliotowi. W ingenium mistrza dostrzega te same imperatywy, które i nim kierują. Jak napisał Boczkowski we "Wstępie" do swego przekładu Poezji wybranych Eliota -
"Eliot pragnął osiągnąć to, co Yeats nazwał Jednością istnienia, lecz w tym celu musiał zdobyć negatywne doświadczenie, poznać 'obrzydzenie i przerażenie, jakie wzbudza życie'; jego dojście do pozytywnego nie było odwróceniem się od negatywnego, lecz przejściem przez nie". Idzie - podobnie jak Eliot - "w poprzek" zjawisk życia, akceptując również problem nerwicy, (która w znacznej mierze cechuję współczesną kulturę) i stara się oddzielić w sobie:
"człowieka, który cierpi, od umysłu, który tworzy".
Jego poezja jest mocno osadzona w rzeczywistości napiętnowanej goryczą przemijania. Swoje poetyckie obrazowania zamyka klamrami metafor dalekich od banalnych efektów, nastrojów i "sentymentów". Unika jednoznacznych, "wymownych" symboli i odrzuca stereotypy. Antropolog kultury Zbigniew Benedyktowicz w swojej książce Portrety obcego (Kraków 2000) ustalił zależności między tymi dwoma kategoriami wysuwając tezę, że stereotyp (będący w potocznym rozumieniu jednostronnym, zafałszowanym i tendencyjnym sądem czy przesądem) jest swoistą "odbitką" archetypu, "odwróconym symbolem (...) mitem o uproszczonych i odwróconych proporcjach (...), bardziej płaskim, powierzchownym obrazem, pozbawionym przestrzenności i głębi symbolu".
Boczkowski wystrzega się owej trywializacji symbolicznego znaku, nie nadużywa też pojęć transcendentalnych, nie odwołuje się do metafizyki jako źródła poznania. Tworzy własne parabole, które bezpośrednio nie nawiązują do przypowieści biblijnych ani do literackich wątków dydaktycznych, lecz rozgrywają się w materialnej i duchowej czasoprzestrzeni na zasadzie "zwrotnego sprzężenia" antynomii i zaskakujących skojarzeń. Bo wszystko może być tak i tak, na przykład gdy wspomina przyjaciela, który
"kochał mnie, tak jak ja jego / nieśmiało / bez wzajemności: bo bez konsekwencji".
Forma białych wierszy Boczkowskiego, zaświadczająca o samorództwie jego talentu, łączy paradoksalnie spontaniczność i namysł; to, co w niej błyskawicznie wybucha pod wpływem nagłego przeżycia, jest później pracowicie cyzelowane, prowadzone zwartą, oszczędną frazą, wymijającą drugorzędne szczegóły, bo "to, co nieistotne, do sztuki nie należy" (Auguste Rodin). Dukt jego strof odznacza się czystą kadencją linearną i niemal chirurgiczną precyzją zapisu, a zarazem olśniewa wyraźnym pogłosem wyobraźni muzycznej - przywołującej barwy dźwiękowe, linie melodyczne, polifoniczne kontrasty i interakcje, zwolnienia i przyspieszenia punktowane długą lub krótką frazą, a nade wszystko kontrapunkt rytmiczny, ów "drugi głos" - współtworzący poprzez dźwięki i rytm pełnię poetyckiego obrazu.
Krzysztof Boczkowski od dawna próbuje różnych form traktując je niekiedy jak żartobliwy pastisz, exercice lub wyraz hołdu składany innym poetom. W dedykowanym żonie wierszu Przedwieczerz (utrzymanym w modernistycznej aurze) zachował tradycyjne rymy i rytm trzynastozgłoskowca, pokrewny wczesnym utworom
Staffa i
Tetmajera.
W głębi twych oczu zieleń tak płynie przejrzyście,
że tatarak w nich pachnie, a wierzbowe liście
jak brwi na białym czole smużą się i złocą,
gdy odgarniam twe włosy, co chmurnieją nocą.
Jego poezja miłosna - wrażliwa, silna i czuła, przedstawia pełną prawdę i głębię przeżyć psychicznych i fizycznych i zasługuje dlatego na oddzielne omówienie.
Tom Ja - mój przyjaciel (2003) był istotnym dokonaniem w zakresie rozwoju formy poetyckiej i "wrażliwości dźwiękowej", wyróżniających Krzysztofa Boczkowskiego we współczesnej poezji polskiej. Stanowił kontynuację poezji
Jarosława Iwaszkiewicza,
Aleksandra Wata i
Czesława Miłosza. Sięgając do hinduskich Wed, Biblii i poetów starożytnych, Boczkowski stara się osiągnąć ład i akceptację, lecz nie pogodzenie. Jak pisze
Leszek Szaruga ("Świat poetycki",
"Zeszyty Literackie" 2004, nr 87, s. 169):
"Poezja Boczkowskiego w szczególny sposób łączy ze sobą dwa motywy: Księgi i śmierci. Oba wyznaczają dystans wobec tego, co doraźne, przemijające. W obu wypadkach doraźność z nieodłącznym chaosem opanowane zostają przez ład transcendencji. Ale - co ważne - ów ład zakorzeniony jest w materii, w realnym doświadczeniu".
Istotne jest również szerokie, współczesne spektrum tej poezji, obejmujące czas od okupacji niemieckiej i powstania warszawskiego, aż do współczesności. W wierszach tych słowa - samochód, telewizja, pływalnia - występują na równi z imionami bogów greckich i mitycznych bohaterów. Jest to poezja mądra i smutna, skłaniająca do refleksji poruszającej, bolesnej i wyzwalającej - dzięki pięknu.
Aleksandra Melbechowska-Luty
© by "Twórczość" 2008