[
Jarosław Iwaszkiewicz: Dzienniki 1911-1955. Pod redakcją Andrzeja Gronczewskiego. Opracowanie i przypisy Agnieszka i Robert Papiescy.
Czytelnik, Warszawa 2007, ss. 576, ilustracje.]
Tego można się było spodziewać - pierwszy tom dzienników
Jarosława Iwaszkiewicza stał się największym wydarzeniem literackim jesieni. Ale czy mogło być inaczej? Polska proza przeżywa okres wyraźnej zapaści, powstają utwory, które albo nakierowane są na sukces komercyjny i nudzą schematyzmem narracji oraz językową nijakością, albo mają ambicje artystyczne, którym nie mogą podołać, bo brak im rozmachu, nie przenika ich żadna porywająca wizja i z reguły lądują na wysypisku z niewiele znaczącymi przyczynkami. Zresztą wszystkie charakteryzują się jakąś trudną do określenia bylejakością, która zniechęca do lektury. Kiedy więc pojawiają się zapiski giganta ubiegłowiecznej literatury polskiej, wszystkim zainteresowanym nią i towarzyszącym jej z masochistyczną przyjemnością temperatura rośnie, bo z jednej strony liczą na to, że wreszcie będzie co poczytać, a z drugiej - że dochodzi tam do istotnych zwierzeń, że wreszcie będzie można zajrzeć za kulisy twórczości Iwaszkiewicza i odkryć, dlaczego był większy od innych. Jak to było możliwe, że przez kilkadziesiąt lat, w ciągu których przez Polskę przetaczała się historia, ujawniając swoją najbardziej okrutną stronę, on pisał, zachowując niezmiennie (no, prawie niezmiennie) najwyższy poziom? To wydaje się - na pierwszy rzut oka - niemożliwe, a jednak było w przypadku Iwaszkiewicza możliwe!
I rzeczywiście to w dziennikach pisarza znajdzie czytelnik. W ciągu kilkudziesięciu lat napisał on książkę o tym, jak życiowe konieczności przeplatają się ze sztuką. Swój dziennik Iwaszkiewicz pisał z krótszymi i dłuższymi przerwami od 1911 roku - miał wtedy siedemnaście lat - do roku 1980, gdy zmarł. Wydany teraz pierwszy jego tom, obejmujący lata 1911-1955, ukazuje się opracowany przez zespół historyków literatury, kierowany przez profesora Andrzeja Gronczewskiego. I jest to lektura fascynująca dlatego, że trudno znaleźć w dokumentach towarzyszących polskiej literaturze drugi dziennik tak obszerny czasowo i tak szczery. Obejmuje on przecież okres od czasu, gdy Polski jako państwa nie było, do roku, w którym wybuchła solidarnościowa rewolucja. Zawiera więc opis najważniejszych zdarzeń naszej XX-wiecznej historii, ale ten opis to zaledwie tło osobistych rozterek, bo na plan pierwszy wysuwa się to, co - zaznaczyć trzeba jeszcze raz - osobiste. Historia ma wpływ na myślenie, na oceny zdarzeń, na życie. Nic w tym dziwnego. Dziwne tylko, że pisarz z taką wytrwałością kontynuował to osobiste pisanie, które Andrzej Gronczewski słusznie nazywa we wstępie
"wielkim listem do siebie".
"Do siebie, o sobie pisząc, można pisać tylko 'źle', cokolwiek znaczy to słowo użyte przez Iwaszkiewicza - kontynuuje Gronczewski. -
'Źle', więc ze wszystkimi atrybutami pośpiechu, braku dystansu, z różnymi odcieniami pogardy i niechęci wobec dzieł, nad którymi Iwaszkiewicz pracował".
Iwaszkiewicz nie wahał się w swoim dzienniku przed ostrymi ocenami siebie i innych.
"Dla mnie dziennik jest chwilowym od czasu do czasu notowaniem dla siebie przeżyć i myśli. Nigdy dla kogoś, dla czytelnika, nie pokazuję go [...] i jeśli nawet będzie kiedyś drukowany, to nigdy o tym nie myślę, nie piszę go do druku - jedynie i wyłącznie dla siebie" - to ważny zapis z 1955 roku. Ważny, bo gdy polski czytelnik słyszy o dzienniku pisarza, natychmiast pamięć podsuwa mu Dziennik
Witolda Gombrowicza, słusznie uchodzący do dzisiaj za najbardziej interesujący efekt tego rodzaju pisarstwa. Tyle że autor Ferdydurke od początku planował dziennik jako formę publiczną, sposób opowiadania o sobie na tle świata, przeznaczoną do natychmiastowej publikacji. Jest to więc w gruncie rzeczy utwór literacki - rodzaj pisanego z miesiąca na miesiąc eseju, komentarza - który tylko wykorzystuje dziennikową formę i stwarzaną przez nią możliwość swobodnej wypowiedzi na każdy temat, nie jest jednak rzeczywistym intymnym dziennikiem. Nie umniejsza ta uwaga w niczym znaczenia przedsięwzięcia Gombrowicza ani nie podważa jego wybitności, ale to, co napisał Iwaszkiewicz, jest czymś zupełnie innym, ma inny ciężar - jest to bowiem opowieść intymna, rodzaj rozciągniętej na dziesięciolecia spowiedzi.
Oczywiście w stwierdzeniu Iwaszkiewicza, że nie myśli o druku, musi być odrobina kokieterii - pisarz, gdy cokolwiek pisze, zawsze robi to z myślą o publikacji. Rzecz tylko w tym, kiedy planowana jest ta publikacja: gdy na bieżąco, za życia autora - zawsze wyczuwana jest ostrożność formułowanych ocen zwłaszcza ludzi, gdy zaś moment publikacji przewidziany jest na jakąś odległą przyszłość - autor dziennika pozwala sobie na więcej, ale i wtedy nie można wykluczyć zawartych w tekście elementów autokreacji. Nie ma cudów, tak jest i nie ma sposobu, by było inaczej.
Iwaszkiewicz, gdy kończył pisać tę część swoich dzienników, które składają się na pierwszy ich tom, nie wiedział jeszcze, że na emigracji zaczął publikować (w 1953 roku) swój dziennik Gombrowicz. Dlatego punktem odniesienia dla niego jest dziennik André Gide'a.
"Gide cały czas w swoim dzienniku pozuje dla innych - notuje wrażenia z lektury. - Piękne są czasem ustępy tego dziennika [...], ale zawsze w nich chęć popisu - i ta sama pycha co u Tołstoja". Czego jak czego, ale pychy w dziennikach Iwaszkiewicza nie ma. Są za to niezwykłej literackiej urody zapiski z podróży po Polsce (Sandomierz) i Włoszech (zwłaszcza po Sycylii), są przenikliwe, a czasami bezlitosne, portrety zwykłych ludzi, których losem zawsze jakoś się interesował, i wybitnych artystów z najwyższej krajowej i światowej półki, są dramatyczne relacje przeżyć wojennych, są zachwyty nad urodą świata, jest mnóstwo refleksji o sztuce i kulturze, jest wiele przejmujących opisów własnej samotności w środku wielkiej rodziny i - przede wszystkim - nieustannego głodu życia, nowych doświadczeń.
Sześćdziesięciokilkuletni - zdawać by się mogło spełniony - pisarz notuje na przykład takie zdanie:
"Zaczyna się jakaś poważniejsza choroba, a ja wciąż mam to uczucie nieprzygotowania do końca życia, wciąż jeszcze mi się wydaje, że dopiero zaczynam pisać, kochać i żyć". Kilkunastoletni kandydat na pisarza wyznawał kilka dekad wcześniej:
"Ja jestem durny, bo marzę o sławie, wielkości i tym podobnych dyrdymałkach!". Te kilkadziesiąt lat zapisanych w dziennikach autora Sławy i chwały już nie wszystkie z nich są dla niego.
I to jest moment, w którym trzeba wspomnieć o kolejnym doświadczeniu - już pośmiertnym - Iwaszkiewicza, doświadczeniu recepcji jego dziennika. On oczywiście nie mógł wiedzieć, jak dziennik będzie odbierany, w jakiej sytuacji politycznej się ukaże i czy w ogóle, na jak ukształtowany rynek trafi ani jaka będzie sytuacja literatury w momencie publikacji. Z pewnością byłby bardzo rad zainteresowaniu, jakie wzbudził, bo przez wszystkie te zapiski sączy się myśl, że jednak jest pisarzem niedocenionym. To żaden powód do dzisiejszych kpin, bo każdy pisarz, nawet jeśli wyniesiony został na piedestał, uważa, że jednak dostatecznie doceniony nie jest. Taki już jest los artysty.
Natomiast nie rozumiałby pewnie głównej myśli, jaka przewija się przez większość tekstów prasowych dotyczących Dziennika, mianowicie że był kolaborantem i pieszczochem minionego systemu. To właśnie przede wszystkim jest mu teraz wytykane w recenzjach, omówieniach, dyskusjach prasowych. Moim zdaniem zupełnie bez sensu. Czasami mam wrażenie, że te opinie ukształtowali pisarze mniejsi od autora Sławy i chwały, którzy walczyli o uznanie innymi niż on metodami - podejrzewali, że ich talenty są niewielkie, więc wspierali się działalnością polityczną, miotali się od entuzjastycznej afirmacji marksizmu i socrealizmu do działalności opozycyjnej i negowania PRL. Daleki jestem od oceniania ich postaw i wyborów, bo każdy ma prawo do błędów i zmiany poglądów. Oni jednak określili - mniejsza o to, świadomie czy nie - sposób myślenia o pisarskich postawach w ubiegłym wieku. I teraz mało komu przychodzi do głowy, że Iwaszkiewicz był po prostu pisarzem i pewnie nie chciał być nikim innym. Robił swoje, nie zmieniał poglądów (stąd jego atak na
Ważyka za Poemat dla dorosłych, bo nie mieściło mu się w głowie, że można tak radykalnie, cynicznie i szybko zmienić poglądy i zmienić się z czołowego strażnika socrealizmu w pierwszego jego krytyka).
Nie angażował się bezpośrednio w politykę, nie interesował się nią tak jak inni - w dzienniku wspomina dwa czy trzy razy o swojej naiwności politycznej. Kiedy trzeba było (czas okupacji), ryzykował, ale nie z powodów politycznych, tylko czysto ludzkich - mógł pomagać innym, to pomagał i nie robił z tego wielkiej sprawy. Rozumiał, że zajmując się sztuką, nie ma wpływu na politykę i wielkie procesy historyczne i społeczne, więc starał się zorganizować swój świat po swojemu, mały świat, w którym ważny był człowiek i ważna był sztuka. Stąd kilka zapisów z czasu okupacji, które świadczą o próbach budowania normalnego świata wokół siebie, w którym jest miejsce na koncerty, wycieczki do Kazimierza, odwiedziny u literackich przyjaciół i rozmowy o sztuce. Stąd na przykład jego ocena akcji poetów "Sztuki i Narodu" z maja 1943 roku, którzy złożyli kwiaty pod pomnikiem Kopernika, a potem wdali się w strzelaninę z policją.
"Czyn złożenia wieńca pod pomnikiem Kopernika, przy którym traci się dwóch tak wartościowych ludzi - notuje Iwaszkiewicz po rozmowie ze Zdzisławem Stroińskim -
wydaje mi się czynem wątpliwej wartości". Nie rozumiał siły takich gestów, ale przecież nie musiał, był przekonany, że nie mają one sensu, a bolał nad śmiercią Wacława Bojarskiego, którego uważał za zdolnego i dobrze się zapowiadającego poetę.
Nie był jednak pewien swojego sądu i po cytowanym zdaniu zastanawia się:
"Może to jednak należy oceniać inaczej? Tak jak ja nie umiem?". A nie umiał, bo ciążyło na jego myśleniu o narodowych zrywach i podobnych patriotycznych gestach wspomnienie młodości spędzonej w niedostatku (finansowe kłopoty to jeden z głównych tematów dziennika), za który obwiniał ojca. Udział Bolesława Iwaszkiewicza w powstaniu styczniowym sprawił, że ojciec nie miał szans na dobrą pracę i zarobki. To pewnie oduczyło syna na całe życie ulegania porywom patriotycznym i poddawaniu się jakimkolwiek ideologicznym zadurzeniom. Ten niby pieszczoch ustroju trzymał się od wszystkiego z daleka, nie pisał więc także wierszy o Stalinie, co - jak wiadomo - mają na swoim koncie rozmaici późniejsi opozycjoniści i moraliści. W sierpniu 1955 roku, gdy już nastała odwilż i można było sobie pozwolić na więcej, więc i aktywiści realizmu socjalistycznego zmieniali front, by ugrać coś na zmianie (
"Młodzi drwili z orderów. 'Na ciuchach już można je kupić' - powiedział Ścibor-Rylski") zanotował:
"Ale najdziwniejsze jest to, że nagle znalazłem się na lewym flanku. Ja pozycji nie zmieniam - to oni wszyscy przeszli". No bo jak miał zmienić? Pisał, a ponieważ jego pisanie było wartościowe i znajdowało uznanie także za granicą, władza go tolerowała, a nawet wyróżniała, bo przy całej swojej głupocie i ideologicznych szaleństwach miała jednak szacunek dla sztuki wybitnej. Gdyby więc spróbować doprowadzić myślenie tych, którzy oskarżają Iwaszkiewicza o kolaborację, do skrajności, należałoby mieć do niego pretensje, że w ogóle pisał albo chociaż że pisał tak dobrze, bo to była właśnie ta kolaboracja. Albo że nie pisał socrealistycznych głupstw (poza bodaj jednym). Rozumiem różnice między pracą pisarza i robotnika, ale - dalej posuwając się w stronę absurdu - górnik, który robił swoje, też był wówczas kolaborantem, a taki, który się wykazywał jako przodownik pracy, to już bez najmniejszych wątpliwości.
Dzienniki potwierdzają to, co się wie o
Iwaszkiewiczu, jeśli się wiedzieć chce: że był pisarzem, który przede wszystkim chciał
"zanurzyć się bez reszty w moim przyrodzonym żywiole - w literaturze" tak bardzo, że nawet rodzinę uznał za
"element mniej istotny". Jak więc można oczekiwać, że innymi sprawami będzie sobie zawracał głowę i wchodził w politykę i jej pochodne? Że był pisarzem, który na dobre i złe związał się z Polską i nie wyobrażał sobie życia poza nią - o tym też wielokrotnie wspomina w dzienniku i o tym także, że jego twórczość ("głos") miesza się ze zgiełkiem kraju. (A przecież pewnie poradziłby sobie świetnie na emigracji). Że wreszcie był człowiekiem, którego męczyły rozmaite rozterki i wątpliwości, jak każdego człowieka myślącego, który miotał się, by podołać zobowiązaniom, jakie na siebie wziął, by wspinać się na artystyczne wyżyny i jednocześnie nie tracić gruntu pod nogami.
Leszek Bugajski
© by "Twórczość" 2008