Zdzisław Najder
ŻYCIE JOSEPHA CONRADA KORZENIOWSKIEGO
W Marsylii (1874-1878)
Musiała to być radosna podróż. Przez Wiedeń, Zurych i Lyon siedemnastolatek zdążał do Marsylii, wyzwolony nareszcie spod opieki dorosłych, a z całkiem zasobną kieszenią. Obfity zapas zbawiennych przestróg i mądrych rad rodziny szybko wyparował z zajętej czym innym głowy.
[...]
Po dwóch miesiącach pobytu w Marsylii wyruszył w swoją pierwszą podróż morską jako pasażer na barku żaglowym "Mont-Blanc", należącym do firmy Delestanga. Stateczek był niemłody i mimo szumnej nazwy malutki, bo niespełna 400-tonowy. Dowodził nim kapitan Sever Ournier. Korzeniowski zaokrętował 8 grudnia. Tydzień później "Mont-Blanc" odpłynął na Martynikę; do St. Pierre zawinął po niespełna dwu miesiącach żeglugi, 6 lutego 1875 roku.
Nie wiemy, czy przez całe siedem z górą tygodni postoju statku Korzeniowski pozostał na miejscu. Możliwe, że zamiast siedzieć w małym porcie - Saint-Pierre było co prawda największym miastem wyspy, ale miało tylko paręnaście tysięcy mieszkańców - podróżował na własną rękę po Morzu Karaibskim. Najłatwiej i najtaniej mógł to zrobić na pokładzie jakiegoś żaglowego kabotażowca. Zapewne to wówczas, lub podczas następnego dłuższego postoju w Saint-Pierre, odbył rejs czy rejsy do portów Kolumbii (Cartagena) i Wenezueli (Puerto Cabello, La Guaira), o których później wspominał. "Mont-Blanc" wyruszył w rejs powrotny 31 marca i dotarł do Marsylii 23 maja. Według Claudine Lesage nie był już podczas tego rejsu pasażerem, ale członkiem załogi.
Podróż Korzeniowskiego miała zapewne służyć dwóm celom: wzmocnić zdrowie pasażera i umożliwić mu spokojne przyjrzenie się żeglarskiej robocie. Nadal pozostawał pod opieką Wiktora Chodźki, któremu Bobrowski wysłał za "trudnienie się" siostrzeńcem 60 rubli. G.J. Resink wysunął kuszącą hipotezę, że przyszły pisarz zetknął się w owym czasie z Arthurem Rimbaudem, którego twórczością żywo się później interesował. Nie jest to wykluczone - obracali się w tych samych kręgach - ale mieli na to zaledwie tydzień czasu, bo Rimbaud, odesłany z Livorno po udarze słonecznym, przybył do Marsylii (być może prosto do szpitala) 18 czerwca, zaś Korzeniowski 25 czerwca odpłynął znowu na "Mont-Blanc", tym razem jako chłopiec okrętowy (novice), pobierający pensję 35 franków miesięcznie (kapitan zarabiał 200, marynarz 90 franków).
[...]
Tadeusz Bobrowski wypłacał siostrzeńcowi "pensję" w wysokości 2000 franków rocznie, ale już w styczniu 1875 musiał mu dosłać 250 franków w miejsce skradzionych podobno pieniędzy, w listopadzie zaś tegoż roku wyekspediował na żądanie wracającego z rejsu młodziana 300 fr do Le Havre'u. Później zmuszony został do jeszcze większych wydatków. W ciągu pierwszej połowy 1876 roku Korzeniowski wydał nie tylko 1200 fr z pensji, ale 1265 fr ponadto. A nie były to małe kwoty, skoro około dwu tysięcy franków rocznie otrzymywał porucznik we francuskiej marynarce wojennej, robotnik fabryczny zarabiał 800-900, a rzemieślnik, przeciętnie, 1800 franków. Pan Tadeusz żądane sumy na pokrycie niedoborów i długów wysłał, ale dał upust zrozumiałemu gniewowi. Wyliczył skrupulatnie, że siostrzan wydatkował w ciągu dwu lat utrzymanie całego trzeciego roku.
"Oto masz fakt goły - oparty na cyfrach, którym z pewnością nie zaprzeczysz... A teraz, Kochany Panie Bracie, zastanówmy się pospołu, czy takie wydatkowanie przez Ciebie jest i było możebne, słuszne i godziwe??? Co do możebności, może Ci się zdaje, że ja takie nadzwyczajne wydatkowanie mogę dla miłości 'Najukochańszego Siostrzeńca' ponosić? Ale tak wcale nie jest! Mam dochodu około 5000 rub. - płacę podatki rb. 500 - dając Ci 2000 fr. daję Ci mniej więcej rb. 700 - a Wujowi Twemu rb. 1000 rocznie, daję więc Wam mniej więcej trzecią część mojego dochodu; gdybym więc miał Ci dawać więcej, po rb. 300 rocznie - (bo dwa lata zjadły trzeci), musiałbym sobie bielizny, butów, ubrania i osobistych wydatków w połowie odmówić, bo na to wszystko w budżecie moim mam 600 rub. rocznie, dla bardzo ważnej racji, bo więcej mieć nie mogę - na więcej nie starczy, chcąc moim obowiązkom względem Brata i Siostrzeńca odpowiedzieć. Jestże rzeczą słuszną, bym z uszczerbkiem wygód własnych, a powiem, potrzeb koniecznych, lekkomyślności Twoje naprawiał? Byłożby rzeczą godziwą, bym dla tejże lekkomyślności miał umniejszać pomocy Bratu i Synowcom, którzy jeżeli nie większe (bo ich jest 6 osób), to pewnie nie mniejsze mają do serca mego i pomocy, co Ty, prawo. Aż nadto jestem pewny, że po trzykroć odpowiesz na trzykrotne zapytanie moje: niemożebne! i niesłuszne! i niegodziwe! by tak było! To będzie odpowiedź Twego serca - ale ja pragnę odpowiedzi w Twej woli - nie słów, które już nieraz miałem, ale czynu, tj. najściślejszego zastosowania się w wydatkach do środków, jakie Ci przeznaczyłem - a jeżeli Twoim zdaniem nie wystarczające, to zapracuj, a będziesz miał. Jeżeli zaś nie możesz zapracować, to kontentuj się tym, co masz z cudzej pracy - aż do tej pory, kiedy będziesz mógł ją swą własną zastąpić i sobie dogodzić".
Młody utracjusz nie tylko pieniądze trwonił. "Zawsze mnie, mój Kochany, niecierpliwiłeś i niecierpliwisz Swoim nieporządkiem i lekkim potraktowaniem rzeczy - czym przypominasz rodzinę Korzeniowskich - zawsze wszystko marnujących, a nie moją Kochaną Siostrę, a Matkę Twoją - o wszystko dbałą. Straciłeś roku zeszłego kufer z rzeczami - o czymże innym w podróży miałeś do pamiętania, jak nie o Sobie i rzeczach Swoich? Czy potrzebujesz niańki i dlaczegóż ja mam być nią? Teraz znowu zgubiłeś fotografie rodzinne i książki polskie, i każesz mi jedno i drugie kompletować! Na co? Byś je znowu pogubił przy pierwszej zręczności!! Kto ceni rzecz jaką, pilnuje jej. [...] A więc jeżeli nie dbasz o pamiątki serdeczne (boć gusta są wolne, a i takie bywają), po cóż o nie się dobijać powtórnie z kłopotem dla kogoś. [...] Otóż masz burę za nieporządek w zachowaniu własności. Należałaby Ci się jeszcze druga: za nieporządne pisanie listów - o czym już po kilkakroć pisałem. Czyż nie można mieć z sobą zapasu papieru i porządnie pisać - porządnemu człowiekowi, którym by był mój Siostrzeniec, serdecznie pragnę i dlatego go łaję - co nie przeszkadza kochać Cię i pobłogosławić Cię, mój Kochany Chłopcze, co też czynię."
Najbardziej irytował Bobrowskiego brak poczucia odpowiedzialności. "Oprócz samego faktu wydatkowania, powiem Ci szczerze, nie podobał mi się sam ton, w jakim mówisz o tym, co zaszło, [...] Zapewne, nie ma co Sobie życia odbierać lub iść do Kartuzów dlatego, że się głupstwo zrobiło - chociaż dla kogoś bardzo bliskiego dotkliwe! - ale trochę więcej skruchy nie zawadziłoby - a szczególnie rozważniejszy sposób postępowania, który by dowiódł, że po chwilowej nieroztropności rozwaga i rozsądek zapanowały! Ale tych ostatnich, Kochany Panie Bracie, pomimo największej ochoty nie dostrzegłem - niestety!" O tym, że młodzieniec (który wysyłał depesze z żądaniem pieniędzy, a następnie unikał wyjaśnień) nie przejmował się zbytnio kazaniami, świadczy choćby jego dopisek na marginesie wujowego listu, obok retorycznych zapytań Bobrowskiego "czy to godziwe?": "Je vs aime!!!" [Uwielbiam!!!]
Bobrowski przebaczył, ale pod surowymi zaklęciami: "Jakiż całej tej rekapitulacji czynów naszych wniosek? Otóż ten: żeś Ty niedorzeczności nabroił - że jako młodemu, i na raz pierwszy, wybaczyć należy to wszystko - i ja, jako tych nieroztropności ofiara, całym sercem wybaczam, z warunkiem, że t o p o r a z p i e r w s z y i o s t a t n i b ę d z i e!! A ja czym tu zgoła nie winien? I owszem, winienem, żem z taką skwapliwością żądaniom Twoim zadość uczynił! I także biję się w piersi i ślubuję sobie, ż e t o p i e r w s z y i o s t a t n i podobnej powolności z mej strony wypadek! a zaręczam, że dotrzymam, a Ciebie proszę, byś o tym pamiętał - i dla siebie, i za mnie. Własnemu synowi, ostrzeganemu tylokrotnie, od razu bym odmówił - Tobie, Dziecku mej Siostry, Wnukowi mej Matki, raz jeden, ale tylko jeden, przepuszczam - ratuję - by nie powiedziano, żem był dla niego za twardy!"
Oba cytowane listy - drugi ogromnych rozmiarów - otrzymał Konrad już po powrocie z Indii Zachodnich, dokąd odpłynął nareszcie 10 lipca 1876 roku jako steward (też z pensją 35 franków) na barku "Saint-Antoine". 432-tonowy żaglowiec, czarterowany przez firmę Delestang i dowodzony przez kapitana Antoine'a Escarras, dotarł do St. Pierre 18 sierpnia. Pierwszym oficerem na statku był czterdziestodwuletni Korsykanin Dominique Cervoni, którego Conrad parokrotnie wspominał w swoich utworach i listach; stał się on m.in. pierwowzorem Nostroma. "W oczach jego czaiła się okrutna ironia, jakby zasobny był w niezmierne doświadczenia, a najlżejsze rozdęcie nozdrzy nadawało jego brązowej twarzy wyraz niezwykłej śmiałości. Do żadnej innej gry rysów nie wydawał się zdolny, bo należał do typu południowców skupionych i opanowanych." Jednym z trzech praktykantów na statku był osiemnastoletni Cesar Cervoni, również opisany - bardzo niepochlebnie - przez Conrada w Zwierciadle morza. Nie był on jednak, jak się okazuje, krewnym Dominique'a.{C}
"Saint-Antoine" stał na redzie Saint-Pierre do 25 września. Potem pożeglował najpierw do St. Thomas, gdzie wszedł do portu 27 września i zatrzymał się na dwa tygodnie, by 12 października odpłynąć z ładunkiem węgla na Haiti. W drodze spotkał ich sztorm; bark wszedł do Port-au-Prince 26 października i pozostał tam przez ponad miesiąc. 28 listopada wyruszył do Miragoâne (także na Haiti) i zawinął tam 5 grudnia. Wreszcie 23 grudnia z ładunkiem cukru i kampeszynu odpłynął do Marsylii, dokąd dotarł 15 lutego 1877 roku.
W jednym z czekających nań w Marsylii listów wuja przeczytał Konrad napomnienie: "Proszę Cię, na wszystkie pytania moje wszelkiego rodzaju nie z pamięci, a z listu mego odpowiedź - boś roztargniony, kawalerze mój, i zapominasz często, o co pytam". Pytania dotyczyły zdrowia, dalszych planów, a przede wszystkim nauki. Bobrowski chciał wiedzieć, czego się siostrzeniec nauczył od kapitana Escarrasa i co studiuje sam, a także czy uczy się angielskiego lub jakiegoś innego języka. Interesował się też cenami hurtowymi likierów antylskich i cygar hawańskich: "Może byśmy ułożyli jaki handelek tymi dwoma artykułami, jeżeli się pokaże, że tout frais compris [włączając wszystkie opłaty] będą tańsze znacznie niż w tutejszych handlach?"
Ponieważ wszystkie listy Konrada do Bobrowskiego przepadły w spalonej w 1917 roku Kazimierówce, nie wiemy, co na to odpowiedział. Miał najwidoczniej zamiar wyruszyć wkrótce w następną podróż na tymże "Saint-Antoine" pod dowództwem kapitana Escarras, był nawet wpisany na listę załogi - ale kiedy 31 marca statek odpłynął znowu na Antyle, Korzeniowski musiał pozostać na lądzie z powodu choroby. Kapitan Escarras napisał nawet specjalnie do Bobrowskiego, wyrażając swój żal z tego powodu. Młodzieniec kurował się więc, a następnie podjął jakąś pracę, która przynosiła mu podobno 60 fr miesięcznie. Kwota jest tak niska, że zajęcia musiały być tylko dorywcze; być może jednak zaniżał wobec wuja wysokość zarobków, tak jak najwidoczniej przemilczał fakt pobierania pensyjki podczas rejsu na "Saint-Antoine". Dopytywał Bobrowskiego o wiadomości na temat rozpoczętej 24 IV 1877 roku wojny rosyjsko-tureckiej, ale dziedzic Kazimierówki replikował: "Otóż i ja ci nic nie powiem, bo my tu nic zgoła nie wiemy nadto, co nasze gazety, jeszcze mniej wiedzące i mówiące niż Wasze, nam powiedzieć mogą [...] Oddaleni od teatru wojny, oddaleni od wszelkiego uczestnictwa, niczego dla siebie nie spodziewając się bądź z wygranej, bądź z przegranej, chyba pour amour du roi de Prusse byśmy się polityką i wojną zabawiali!"
W lipcu Korzeniowski poróżnił się z Delestangiem. Bobrowski tak komentował zatarg w liście z 8 sierpnia:
"Mój Kochany Chłopcze!
Zapomniałeś widocznie o przysłowiu narodowym, że 'pokorne cielę dwie matki ssie'. Otóż dlatego miałeś ten wypadek, że Ci musztarda w nosie zakręciła i do zerwania z p. Delestang doprowadziła. Nie zaprzeczam wcale, jeżeli rzecz się tak miała, jak ją opisałeś, że Szanowny Épicier zbyt Cię z góry zażył, niepomny, że ma przed Sobą potomka znakomitego rodu Nałęczów - zgoda na to. Z przesłanej mi rozmowy Twojej z nim widzę, że masz la repartie facile et suffisamment acéré [łatwość w znajdywaniu dostatecznie ostrej riposty], w czym poznaję krew Nałęczów - w łatwości uniesienia się, czyli w owej musztardzie, rozpoznaję nawet kropelkę Bibersztejnowskiego soku - lecz niestety nie dopatruję się w tej sprawie owego rozsądku, którym się szczycić masz prawo po kądzieli, zaczerpnąć go mając w domu Jastrzembczyków, do którego mam zaszczyt się zaliczać. [...] Rozbierzmyż tę sprawę na zimno. Szukasz, jak piszesz, zajęcia, które by Ci coś zarobku dało. Pan Delestang, acz z wysokości swego Majestatu, Ci zajęcie proponuje. Zdrowy rozsądek nakazywał uchwycić się tej zręczności, ponieważ Ciebie, acz młodego i cudzoziemca, przekładał nad ziomków, widocznie ufał Ci - można było w odpowiedzi swej dać mu odczuć niewłaściwość tonu użytego, ale przyjąć, kładąc swoje warunki tak co do obecnego wynagrodzenia, jak co do podróży do Indyjów, by była daremną. [...] byłbyś potrójnie wygrał: bobyś nie zerwał stosunku z człowiekiem, który bądź co bądź może Ci być potrzebny, byłbyś się w jego własnej opinii podniósł, byłbyś coś zarobił, a to wszystko coś znaczy!!"
Być może był to tylko zbieg okoliczności, ale w tym samym czasie, kiedy - na tle jakiejś niezręcznie wyrażonej propozycji zatrudnienia - doszło do zatargu między Korzeniowskim a Delestangiem, Konrad poniechał planu wyruszenia w roczną podróż na Antyle jeszcze przed połową sierpnia. Chociaż później stosunki z Delestangiem zostały naprawione, 16 sierpnia pisał Korzeniowski do wuja o trwającym poróżnieniu i wspominał o jakichś nieczystych interesach eks-patrona; Bobrowski napominał siostrzeńca, by zachował dyskrecję. Tymczasem młody podróżnik wiązał swoje nadzieje na przyszłość z kapitanem Escarras, do którego poczuł wielką i najwidoczniej odwzajemnianą sympatię. Liczył na to, że popłynie z nim w następną podróż - ale dopiero w grudniu. Opiekun nie był zadowolony i radził szukać innego zajęcia: "A nuż p. d'Escarras. nie będzie mógł Cię wziąć - zresztą i cały rok na lądzie przepędzić ani dla zdrowia Twego, ani dla wprawy w rzemiośle nie może być dobrem??"
We wspomnianym liście z 8 sierpnia poruszył Bobrowski po raz pierwszy dwa ważne tematy: naturalizacji Korzeniowskiego za granicą, tj. uwolnienia się od poddaństwa rosyjskiego, i projektu wstąpienia do marynarki brytyjskiej. "Nie wiem, jak dalece myśl Twoja przerzucenia się do Marynarki Angielskiej może być praktyczna? Pierwsze pytanie: czy mówisz po angielsku? a tego nie wiem, nigdy mi nawet nie odpowiedziałeś na pytanie moje, czy uczysz się tego języka. Co do naturalizacji we Francji, nigdy tego nie życzyłem właśnie z powodu obowiązkowej służby, jaką byś musiał odbyć, Bóg wie dlaczego i dla kogo. Myślałem zaś o naturalizacji w Szwajcarii i myślę też zawsze. Owóż tedy staraj się dowiedzieć, jakie warunki i jakie koszta Szwajcarska naturalizacja by za sobą pociągała?" Projekt uzyskania obywatelstwa szwajcarskiego upadł szybko, jak się dowiadujemy już z następnego listu Bobrowskiego. Podtrzymuje w nim pan Tadeusz myśl siostrzeńca o staraniu się o obywatelstwo Stanów Zjednoczonych albo "którejś znaczniejszej Resplitej Południowej".
O pomyśle przeniesienia się Konrada na służbę do brytyjskiej floty handlowej nic przez czas jakiś nie słychać. A dla dochodzącego pełnoletniości młodzieńca unormowanie własnej sytuacji prawno-życiowej stawało się pilną sprawą.
Wuj troskał się o podopiecznego i napominał: "Napisz mi też, jak się masz? co studiujesz? i co zrobisz ze sobą do Grudnia? Czy znajdziesz zajęcie i popłyniesz, czyli też zostaniesz, zawsze ucz się i pracuj nad sobą, mój Kochany Chłopaku, bo w pracy cała przyszłość Twoja". Utyskiwał na brak odpowiedzi na zadawane po kilkakroć pytania i z przekąsem komentował "dyplomatyczne" znajomości Konrada: "Kto jest p. baron Drużkowicz? może Konsul Austriacki? A ów Konsul Japoński, który Cię lubi, 'nie wiesz za co i dlaczego', co za indywiduum? Może też przez niego po zdaniu egzaminu na kapitana można by było coś w Japonii znaleźć - może zostać Admirałem w Japonii? Wszak raz puściwszy się na karierę kosmopolityczną, a taką jest Twoja w Marynarce - wszystko jedno, gdzie być? A nie widzę, byś się zbytnio do Francuzów przywiązał, i nie powiem, bym temu rad nie był - przykro by mi było wiedzieć, że Francję jako Ojczyznę uważasz".
Ówczesne poczynania Korzeniowskiego stają się coraz bardziej tajemnicze. Druga połowa roku 1877 i początek następnego to istny "okres legendarny" w życiu Conrada. Zacznijmy od zebrania niewątpliwych faktów. Mieszkał wówczas niedaleko Opery, w małym pensjonaciku przy rue Sainte pod numerem 18; właścicielem domu był Joseph Fagot. O dwa domy dalej, w lepszym pensjonacie, mieszkał znajomy Korzeniowskiego, Anglik Henry Grand, nauczyciel języka, wspomniany w korespondencji z Bobrowskim. W ostatnim kwartale 1877 roku Konrad podjął nie tylko na pół roku z góry pensję od wuja, ale dodatkowo 2000 fr z daru swojej krewnej, Katarzyny Korzeniowskiej. Miał więc do dyspozycji sporą kwotę trzech tysięcy franków. W grudniu okazało się, że jako dorosły cudzoziemiec i poddany rosyjski nie ma prawa służyć na statkach francuskich bez zezwolenia rosyjskiego konsula. Ponieważ podlegał w Rosji obowiązkowi służby wojskowej, o zgodzie konsula nie było mowy; w dodatku sprawa nabrała rozgłosu. Bobrowski nie wiedział o tych komplikacjach i był przekonany, że siostrzeniec płynie wraz z kapitanem Escarras naokoło świata. Jednakże w pierwszych dniach marca dotarło do niego w Kijowie, gdzie bawił na dorocznych kontraktach, wezwanie do zapłacenia zaciągniętego w Marsylii weksla na 1000 fr, a zaraz potem depesza z wiadomością, że Konrad jest ranny, prośbą o pieniądze i przyjazd. Telegram nadał przyjaciel Korzeniowskiego, Niemiec z Wirtembergii, Richard Fecht. Bobrowski nie mógł wyjechać natychmiast i nastąpiła wymiana depesz. Pan Tadeusz dowiedział się o poprawie stanu zdrowia siostrzeńca i wyruszył z Kijowa 8 marca. 11 marca przybył do Marsylii i stwierdził, że wychowanek usiłował popełnić samobójstwo, ale czuje się już całkiem dobrze. Popłacił długi Konrada w wysokości 3000 fr i spędził w Marsylii dwa tygodnie "studiując Indywiduum" i badając sytuację.
Dalszy przebieg wydarzeń znamy nieco dokładniej. Musimy się teraz cofnąć w czasie, aby uzupełnić luki, umieszczając w nich dane z relacji Conrada i Bobrowskiego. Conrad opisał dwukrotnie, w Zwierciadle morza i Złotej strzale, jak podczas pobytu w Marsylii brał udział w przemycie broni do Hiszpanii dla zwolenników Don Carlosa Borbón y de Austria-Este, pretendenta do tronu hiszpańskiego. Ogromnie to jednak wątpliwe, prawie wykluczone. Walki między zwolennikami zwycięskiego Alfonsa XII a stronnikami Don Carlosa zakończyły się 27 lutego 1876 roku; w rok później młody król ogłosił powszechną amnestię dla przeciwników politycznych. Archiwa policji marsylskiej zawierają bardzo liczne dane na temat karlistów, a także kupców i statków przemycających broń do Hiszpanii - ale dotyczą one okresu wcześniejszego. Franciszek Ziejka przebadał zarówno dokumenty policyjne, jak i doniesienia prasowe, i w latach 1877-1878 nie znalazł w nich ani jednej wzmianki wskazującej na jakąkolwiek aktywność karlistowską na tamtym terenie.
O udziale Korzeniowskiego w bardzo początkowo zyskownej kontrabandzie do Hiszpanii pisze również Bobrowski. Nie musiał to być jednak wcale przemyt broni. Podejmując w Zwierciadle morza po latach trzydziestu, a w Złotej strzale - czterdziestu, rzekomo autobiograficzne opowieści, Conrad ubrał swoje wspomnienia w królewskie blaski, zapożyczając je widocznie z dawniejszych przygód swoich marsylskich znajomych. Publiczne przyznanie się do działalności przestępczej, nawet tak ryzykownej i malowniczej, jak przemyt morski, dla zarobku, nie licowałoby z pozycją, jaką Conrad chciał zajmować w literaturze. Zawodowy oficer kawalerii, kapitan John Young Mason Key Blunt, służący do roku 1876 jako najemnik w armii Don Carlosa, istniał rzeczywiście, tak jak i jego matka, również występująca w Złotej strzale. Można też wskazać prawdopodobne pierwowzory paru innych postaci w tej książce. Jednakże z faktu, że niektórzy bohaterowie powieści wywodzą się z autentycznych pierwowzorów, nie należy wysuwać wniosku, że ich przedstawione w powieści losy, a zwłaszcza stosunki z narratorem, M. George'em (domniemanym Korzeniowskim) wiernie odzwierciedlają prawdę.
Conrad często obdarza bohaterów swoich utworów cechami, a niekiedy nazwiskami rzeczywistych ludzi - ale wyposaża ich w odmienne życiorysy; tak jest np. z Almayerem, Lingardem, Jimem czy Kurtzem. W wypadku Złotej strzały fakt, że Conrad obdarzył swojego powieściowego wroga, Blunta, dewizą "Américain, catholique et gentilhomme", która jest oczywistym echem dedykacji "Polak - katolik i szlachcic", wpisanej przez małego Konradka babce Teofili na własnej fotografii, sam w sobie zabawny, ostrzega o złożonej genezie jego powieściowych postaci.
Baczniejsze przyjrzenie się treści "Tremolina"{C} i Złotej strzały ujawnia, że cały wątek karlistowski jest tu składnikiem ubocznym, dekoracyjnym, dla przebiegu akcji obojętnym; jego jedyną funkcją zdaje się upiększenie i wyidealizowanie motywu przemytu. Nastąpiło bowiem w tych utworach nałożenie na siebie dwu elementów: wspomnień piszącego (zresztą pod wieloma względami zmienionych) z lat 1877-1878 i jego wiadomości o działaniach karlistów i ich sprzymierzeńców w latach 1874-1876; każdy z tych elementów osobno może być bardziej autentyczny niż skojarzone razem.
Dla czytelników jest to właściwie obojętne - zwłaszcza że Złota strzała to najsłabsza powieść Conrada - ale biografowie zostali wywiedzeni w bezdrożne pole. Może kiedyś odnajdziemy więcej danych dotyczących kapitana Duteila, wspólnika Korzeniowskiego w przemytniczej imprezie, co rzuci światło na ten tajemniczy okres?
Wedle powieściowych relacji Conrada broń przemycano pod pokładem żaglówki "Tremolino", której był współwłaścicielem. Określał ją jako balancelle, tartane i felukkę, ale wyposażył w dwa maszty, chociaż stateczki tych typów są jednomasztowe. Dowodził nią Dominic*{C} Cervoni, ten sam Korsykanin, który służył jako pierwszy oficer na "Saint-Antoine"; jednym z członków załogi był jego bratanek, Cesar. Wiele wypraw z Marsylii na Costa Brava odbyli z powodzeniem, ale w końcu, na skutek zdrady Cesara, zastawiła na nich zasadzkę hiszpańska straż ochrony wybrzeża. Uciekając przed jej pościgiem, Korzeniowski świadomie rozbił stateczek, wprowadzając go na skały przylądka Creus. Tak przynajmniej brzmi opowieść ze Zwierciadła morza; w Złotej strzale rozbicie żaglówki skwitowane jest paroma ogólnikowymi zdaniami. F.M. Fordowi opowiedział Conrad podobno, że katastrofę sprowadziło po prostu opilstwo umówionego oberżysty, który zapomniał wywiesić ostrzegawczy sygnał.
Historia "Tremolina", chociaż mniej nieprawdopodobna niż udział w karlistowskiej konspiracji, również budzi wątpliwości i wymaga korektur. Hans van Marle, przebadawszy dokładnie archiwa departamentu Bouches-du-Rhône, stwierdził, że w interesującym nas okresie żaden z 3500 statków, które zawinęły do marsylskiego portu, nie nazywał się "Tremolino" ani nie był dowodzony przez Dominique'a Cervoniego. Norman Sherry zaś odszukał syna Cesara Cervoniego, który potwierdził, że Dominique był świetnym przemytnikiem - ale wykazał, że jego ojciec nie był krewnym Dominique'a, nie zginął w 1878 roku i pozostawał w przyjaznych stosunkach z Korzeniowskim.
Jeżeli "Tremolino" istniał naprawdę (na ślad tej nazwy nie udało się dotychczas natrafić) i rzeczywiście służył jako statek przemytniczy - prawdopodobnie zawijał nie do pilnowanych przez policję wielkich portów, jak Marsylia czy Tulon, ale do którejś z licznych zatoczek poszarpanego francuskiego wybrzeża. Być może wskazówek należy szukać w Korsarzu, powieści Conrada napisanej ponad czterdzieści lat później, gdzie autor wykazuje imponująco szczegółową znajomość wybrzeża i półwyspu Giens oraz grupy Îsles d'Hyères. Opisana tam ferma Escompobar leży najwidoczniej blisko rzeczywistego cypla Pointe d'Escampo-Barriou i wiosko La Madrague, na zachodnim skraju Giens. Zatoczka podobna do tej, w której Peyrol ukrywa swoją tartane mogła dawać schronienie żaglówce przemytników, niezależnie do tego, czy nosiła nazwę Tremolino {C} czy też inną.
Następna legenda marsylska, mówiąca o wielkiej miłości Korzeniowskiego, pochodzi ze Złotej strzały, i tylko stamtąd; ani w pozostałych utworach pisarza, ani gdzie indziej nie znajdziemy nawet jej śladu. Ze względu na jawnie fikcyjny charakter tej pseudoautobiograficznej powieści, której chronologia nie da się w żaden sposób pogodzić z udokumentowanymi datami w życiu autora, nie warto by się tym zajmować - ale natura, jak wiemy, nie lubi próżni i stąd pokusa, dla większości biografów nieodparta, wypełnienia romansową treścią białych plam w Conradowym życiorysie. Nawet trzeźwy zazwyczaj Jocelyn Baines twierdzi, że "odrzucenie całej historii o Ricie jako wymysłu byłoby równoznaczne z oskarżeniem Conrada o mitomanię". Po cóż tu mówić o "oskarżeniu"? Przecież oparta na motywach wspomnieniowych powieść nie jest formalnym zeznaniem (w następnym rozdziale przekonamy się, że i w takich zeznaniach Korzeniowski potrafił dość daleko odchodzić od prawdy; zerknijmy zresztą do zamieszczonego w aneksie jego własnoręcznego życiorysu!) i autor ma w niej najzupełniejsze prawo do... mitomanii.
Czytamy więc w Złotej strzale, jak to po rocznych wahaniach i oporach piękna doña Rita, była kochanka nieżyjącego już malarza Henry'ego Allègre'a, później zaś samego Don Carlosa, oddaje wreszcie serce i ciało narratorowi książki, młodemu entuzjaście, którego zwerbowała do pomocy karlistom. Ich idylla w odludnym domku górskim trwa pół roku i kończy się ciężką raną postrzałową, odniesioną przez bohatera w pojedynku z zazdrosnym Bluntem. Następuje wielomiesięczna choroba; doña Rita odjeżdża, zanim bohater odzyskuje świadomość, ale kiedy mija już niebezpieczeństwo śmierci.
Byłoby dziwne, gdyby młody Korzeniowski, uczuciowy, żywy i zaopatrzony w gotówkę, nie miał miłosnych przygód w kraju jakby specjalnie stworzonym do romansowania. I można bez obawy założyć, że odnosił w tej dziedzinie sukcesy, ale i doznawał niepowodzeń: młodość i wrażliwość gwarantują tak jedne, jak i drugie. Nie jest może pozbawiony znaczenia fakt, że sielanka miłosna jest w Złotej strzale tylko wspomniana w kilku zdaniach, ale nie opisana - i sprawia wrażenie sztucznego, słabo umotywowanego dodatku; musimy ją przyjąć całkowicie na słowo. Wiarygodność relacji umniejsza jeszcze i to, że powieściowa Rita jest postacią mało przekonującą, ukazaną w sposób sprzeczny z zapewnieniami o jej młodzieńczej niewinności i spontaniczności.
Ostatecznie nic względnie nawet pewnego o tej całej sprawie nie wiemy.
Siostry i Złota strzała zgodnie przedstawiają Ritę jako Baskijkę; jej przybrane nazwisko, "de Lastaola", pochodzi według Jean-Aubry'ego od nazwy przełęczy w pobliżu Fuenterrabia, urodzić się miała w pobliżu Tolosy, w północno-hiszpańskiej prowincji Vascongadas. Nawet zakładając, że wątek miłosny Złotej strzały w jakiejś mierze odbija rzeczywistość (chociaż sprzeczności z "Tremolinem"{C} dodatkowo skłaniają do sceptycyzmu) - możemy zeń łatwo wydzielić składnik awantury karlistowskiej, który w rozwoju powieściowych wydarzeń nie odgrywa istotnej roli. Przypuszczenie Bainesa, że broń przemycana była dla Basków, jest absurdalne: jaki sens miałoby dostarczanie do Katalonii broni przeznaczonej na drugi kraniec Pirenejów?
Bez wahania też odrzucić należy jako bezpodstawne twierdzenie Jerry Allen, że przedmiotem miłosnych zapałów i podboju Korzeniowskiego była oficjalna kochanka Don Carlosa, Węgierka Paulina Horvath, znana jako Paula de Somogyi. Baines, a później van Marle, wykazali czasową niemożliwość takiego związku. Don Carlos spotkał Paulę dopiero w końcu 1877 roku; według hrabiego de Melgar, sekretarza pretendenta, który opisał dzieje tego romansu w pamiętnikach, znała wówczas tylko węgierski i parę słów po niemiecku.
O wiele prawdopodobniej brzmi hipoteza Franciszka Ziejki, że postać nieżyjącego przyjaciela Rity, malarza Henry'ego Allègre'a, modelował Conrad na wzór wybitnego portrecisty Louis-Gustave'a Ricarda (1823-1873), urodzonego w Marsylii i wysoko tam cenionego, ale w ostatnich latach życia pracującego w całkowitym odosobnieniu w Paryżu. Być może powieściowa Rita de Lastaola zawdzięcza część rysów kochance Ricarda, pani Didier.
Omówiwszy te wszystkie legendy, plotki i hipotezy, możemy wreszcie spojrzeć bez fantastycznych osłonek na próbę samobójstwa Korzeniowskiego. O próbie tej dowiedział się Bobrowski po przybyciu do Marsylii od siostrzeńca i jego przyjaciela Fechta. Zwolennicy teorii pojedynkowej twierdzą, że Korzeniowski skłamał wówczas i ukrył przed wujem fakt pojedynku, o którym parokrotnie później wspominał i który opisał w Złotej strzale. Któż jednak znający ówczesne postawy moralne uwierzy, że młody szlachcic (a Korzeniowski bardzo się ze swoim szlachectwem obnosił, co skądinąd mogło być wyrazem nie tyle dumy, co młodzieńczego braku pewności siebie, zwłaszcza na obcym terenie) zakamuflował pojedynek samobójstwem? Sam fakt, że Bobrowski rozpowszechniał wiadomość o ranie poniesionej w pojedynku, jest dostatecznie wymowny. I czy pan Tadeusz, nie w ciemię bity, który z wieloma znajomymi siostrzeńca w Marsylii konferował, nie doszedłby szybko prawdy? Pojedynek - to nie akt prywatny, jednoosobowy; to impreza, w której biorą udział co najmniej cztery osoby.
Łatwo zrozumieć, dlaczego Conrad tak niechętnie wspominał próbę pozbawienia się życia i starał się zatrzeć ten tragiczny epizod. Opowieść o zatargu honorowym nasuwała się w sposób oczywisty: wyjaśniała ranę, zamieniała fakt wstydliwy na romantyczny, rzucała blask w miejsce cienia. Nie widać jednak powodu, dla którego miałby kłamać wujowi w marcu 1878 roku.
Oddajmy teraz głos Bobrowskiemu, który pisząc do Stefana Buszczyńskiego, przyjaciela zmarłego Apollona i własnego przeciwnika ideowego, musiał szczególnie starannie ważyć słowa: "...raptem w Kijowie, wśród kontraktowych zajęć w 1878, otrzymuję depeszę - 'Conrad blessé envoyez argent - arrivez' [Konrad ranny przysłać pieniądze - przyjechać]. Rzecz jasna wylecieć jak ptaszek nie mogłem, po załatwieniu kontraktów i otrzymaniu odpowiedzi, że już lepiej - 24 lutego st. st. wyruszyłem wprost z Kijowa i 27 stanąłem w Marsylii. Zastałem Konrada już chodzącego, a po uprzedniej rozmowie z jego przyjacielem, p. Richardem Fecht, bardzo rozważnym i przyzwoitym młodym człowiekiem, zobaczyłem się z delikwentem. Otóż pokazało się, że po powrocie p. Escarras, kapitana, Konrad był najpewniejszy, iż z nim popłynie - tymczasem Biuro de l'Inscription wzbroniło mu tego jako cudzoziemcowi mającemu 21 lat i obowiązanemu służbą w kraju - a doszukawszy się, że on nigdy pozwolenia od swego Konsula nie miał - zawezwano b. Inspektora Portu Marsylskiego, który w spisach zaznaczył, że pozwolenie było - zmyto mu głowę i omal że miejsca nie stracił - co ma się rozumieć Konradowi bardzo była{C} bolesnym. Ma się rozumieć, rzecz stała się zbyt rozgłośna - wszelkie starania kapitana i armatora były daremne (co wszystko sam armator, p. Delestang, mi opowiadał) i Konrad zostać musiał - straciwszy nadzieję pływania na statkach francuskich jako marynarz. Nim jednak to nastąpiło, wypadła mu jeszcze inna katastrofa, z pieniędzmi. Mając owe 3000 fr na podróż przysłane, spotkał się z dawnym swoim kapitanem, Mr Duteil - który namówił go na jakąś aferę na brzegach Hiszpanii - po prostu gatunek kontrabandy. Zaangażowawszy 1000 fr zyskał z górą 400 - to Im się bardzo podobało - w drugą zaangażował wszystko - wszystko też stracili. Ów P. Duteil na pocieszenie dał mu buziaka i odjechał do Buenos-Aires - a on został, nie mogąc zaciągnąć się do służby - goły jak święty turecki i do tego zadłużony - bo spekulując mieszkał na kredyt, obstalunki rzeczy potrzebnych do podróży porobił, i co za tym idzie. W takim położeniu pożycza od swego przyjaciela, p. Fecht, 800 fr i jedzie do Villa-Franca, gdzie stała eskadra amerykańska, z zamiarem zaciągnięcia się do służby Amerykańskiej. Tam nic nie wskórawszy - pragnąc poprawić swe finanse próbuje szczęścia w Monte Carlo i przegrywa owe pożyczone 800 fr. Urządziwszy się tak świetnie, wraca do Marsylii i jednego pięknego wieczora - zaprosiwszy do siebie owego przyjaciela na herbatę, na określoną godzinę, przed tym wystrzałem z rewolweru stara się życie sobie odebrać. (Ten szczegół niech między nami zostanie, bo ja mówiłem wszystkim, że w pojedynku był raniony. Przed Sz. Panem w tej materii sekretu mieć nie chcę i nie powinienem.) Kula przechodzi durch und durch koło serca, nie uszkodziwszy żadnego poważnego organu. Szczęściem, że wszystkie adresa zostawił na wierzchu - więc ów poczciwy p. Fecht mógł mnie bezzwłocznie zawiadomić, a nawet i mego brata, który znowu od siebie mnie zbombardował. Oto cała historia.
Bawiłem w Marsylii dwa tygodnie studiując najprzód sprawę całą, następnie Indywiduum. Oprócz owych straconych 3000 fr drugie tyle długów zapłacić musiałem. Gdyby chodziło o mego syna, nie zrobiłbym tego - dla syna mej Siostry Kochanej - wyznaję, miałem tę słabość postąpić wbrew zasadom wyznawanym dotąd. Niemniej zaprzysięgłem, że choćbym wiedział, że drugi raz trafi w siebie - na powtórzenie tej słabości niech nie liczy. Chodziło mi też trochę i o honor narodowy - by nie było mowy, że ktoś z nas wyexploitował sympatię, a tę niezawodnie Konrad miał u wszystkich, którzy mieli z nim stosunki. Ma szczęście do ludzi.
Studia nad Indywiduum przekonały mnie, że nie jest zły chłopiec - tylko niezmiernie wrażliwy, zarozumiały - zamknięty, a razem egzaltowany. Jednym słowem znalazłem w nim wszystkie wady domu Nałęczów. Zdolny jest i wymowny - po polsku nic nie zapomniał, chociaż od wyjazdu z Krakowa pierwszy raz ze mną mówił po polsku. Swoją rzecz zdaje się zna dobrze i bardzo ją lubi. Proponowałem mu wrócić do kraju - odmówił stanowczo; proponowałem wrócić do Galicji i tam się naturalizować i szukać kariery, i tego odmówił - twierdząc, że stan swój kocha, zmieniać nie chce i nie zmieni. Złych przyzwyczajeń, zwykłych marynarzom, nie dostrzegłem, chociaż ściśle obserwowałem - nie pije prawie nic oprócz czerwonego wina - nie gra (i sam mi to mówił, i p. Fecht też poświadczył, że go nigdy grającego nie widział - a owa nieszczęsna próba w Monte-Carlo była właśnie oparta na myśli, że pierwszy raz się uda). Maniery ma bardzo dobre, jak gdyby z salonu nigdy nie wychodził - bardzo lubiony był u kapitanów swoich i przez majtków, bo nieraz byłem świadkiem kordialnych spotkań z majtkami{C} którzy go nazywają Mr Georges. W czasie mojej bytności w Marsylii dwa razy był wzywany do wprowadzania statków do portu, za co mu płacono po 100 fr. Muszą więc Go mieć za znającego swoją rzecz. Po wystudiowaniu Indywiduum nie straciłem nadziei, że mogą zeń jeszcze 'być ludzie' - jak się dawniej wyrażano - to pewna, że w nim temperament Nałęczów, i bodajbym źle widział, niestety nie Ojca, a Stryja przemaga. Powierzchownie podobny więcej do Matki z twarzy i wcale ładny chłopiec - z budowy do Ojca i wcale słuszny. W wyobrażeniach swoich i dyskusjach gorący i oryginalny. My, Polacy, a szczególnie młodzi, mamy przyrodzoną sympatię do Francuzów i Rzplitej - tymczasem on ich nie lubi zgoła i jest imperialistą. De gustibus non est disputandum - aleć parę razy wytrzymać nie mogłem i zburczałem go.
Koniec końców stanęło na tym, że wstąpi do Marynarki Angielskiej, w której tych wszystkich formalności we Francji wymaganych nie mają..."
Zapewne było więc tak: niepowodzenia finansowe, nagłe i nieprzezwyciężalne przeszkody w pracy zawodowej, a może i zawód miłosny wywołały, na podatnym gruncie skłonnego do melancholii młodzieńczego wieku, ostry kryzys wiary w siebie, wybuch rozpaczy. Kiedy cztery lata wcześniej zły stan zdrowia spowodował przerwę w nauce Conrada - Pulman napominał: "Tylko nie upadaj na duchu i broń Boże nie poddawaj się rozpaczającej, składającej ręce apatii".1{C} w późniejszym wieku Korzeniowski przeżywał wielokrotnie podobne, choć nie tak dramatycznie wyrażane, okresy psychicznego załamania. Wówczas, w Marsylii, musiało go przytłoczyć poczucie zupełnej bezradności - tym dotkliwsze, że obnażające wątłość podstaw paroletniej buńczucznej swobody. Wiemy, że targnięcie się na własne życie jest często przede wszystkim wołaniem o pomoc. I wiadomo również, że samobójstwo lub jego próba bywają często pierwszym objawem depresji.
Jeszcze jedno zmusza tu do zastanowienia. Bobrowski przybył do Marsylii nie później niż dziesięć dni po wypadku - i zastał siostrzeńca chodzącego. Wyklucza to możliwość przestrzelenia przez Korzeniowskiego klatki piersiowej na wylot, pociągnęłoby to bowiem za sobą wielotygodniową kurację w łóżku. Zwrot "durch und durch koło serca" należy więc rozumieć nie jako "na wskroś przez pierś", ale raczej "na wskroś przez mięsień piersiowy", ewentualnie nawet między żebrami, ale nie głęboko, poza komorą sercową i nie prostopadle, ale ukosem, tak że kula wyszła pod ramieniem. Można by to tłumaczyć dwojako: albo że Korzeniowski źle ustawił rewolwer i strzelił prawie równolegle do własnego ciała, albo że samobójstwo było pozorowane, że naprawdę nie miał zamiaru się zabić. Wydawać by się mogło, że staranne przygotowanie aktu (zaproszenie Fechta, pozostawienie adresów) przemawia za tą drugą ewentualnością - ale samobójstwa popełniane w stanie depresji są zwykle dokładnie zaplanowane. Przede wszystkim zaś różnica między poważną próbą a demonstracyjnym udaniem bywa zupełnie płynna. Samobójca może pragnąć śmierci, ale w nią podświadomie nie wierzyć - i półświadomie uchylić jej narzędzie. Nawet sam Konrad Korzeniowski mógł więc nie znać całej prawdy o swoim czynie.
Wyprawa do Francji i pierwszy etap morskiej kariery zakończyły się klęską.
Fragment książki prof. Zdzisława Najdera Życie Josepha Conrada Korzeniowskiego, tom I, strona 84-108, Wydawnictwo Gaudium 2007 | |