Język, z jakim mamy do czynienia w "Szopce" – debiucie powieściowym Zośki Papużanki, nauczycielki polskiego i doktorantki literaturoznawstwa – jest w budowaniu nastroju tak sugestywny, że aż zadziwia potoczystością sformułowań.
Można powiedzieć, że autorka w pierwszej książce dokonała tego, na co w swoich filmach odważył się Marek Koterski. Ale w "Szopce" więcej się przemilcza, niż uzewnętrznia w rzadkich rozmowach, najczęściej zresztą zmierzających ku połajankom. Tym bardziej fascynuje nieskrępowana dezynwoltura pióra, z jaką Papużanka opisuje koleje losu swoich bohaterów. Z pozoru zwyczajni, cierpią jednak z racji własnego nieprzystosowania – zwłaszcza w kontaktach z najbliższymi.
Narracja "Szopki" wciąga od pierwszej strony. Warto jednak choć na chwilę od niej się oderwać, żeby skierować uwagę na warsztat autorki. W sekwencji kilku ciętych, poniekąd dosadnych zdań, kreśli pisarka wyrazistą sylwetkę jednej z głównych bohaterek – krzepkiej wiejskiej wdowy z dzieckiem, wkrótce niespodziewanie poślubionej przez kawalera z Krakowa.
Każdemu zawsze mówiła prawdę, i to od razu, nawet taką, której nie chciał usłyszeć. Że ten za chudy, ten pryszczaty, a ta to se nigdy chłopa nie znajdzie, a już na pewno nie za dnia. Każdy ją szanował. Nikt jej nie lubił. I tego właśnie chciała. Kiedy wybierała z kosza sadzeniaki, pochylała się nad równym zagonem i umieszczała na stabilnym rusztowaniu nóg swój duży, twardy tyłek, wszyscy wiedzieli, że tam właśnie ich ma.
Trzeba przyznać, że pisarka wykazuje się wprost nieznośną lekkością pióra, mimo ciężaru materii. Czytelnikom pozostaje śledzenie poczynań bezkompromisowo portretowanych bohaterów, czemu towarzyszy uzależniający jak narkotyk, osobliwy dreszcz emocji.
Matka darła się od chwili, gdy ojciec stawał w progu i pochylał się, żeby rozwiązać buty. Wandzia biegła w jego kierunku, chcąc się przywitać, i przystawała w pół drogi, bo wyprzedzała ją supersprawna maszyna do awantur, nieposkromiona złośnica z 10 dokładnie opracowanymi w ciągu dnia tematami do kłótni, z których każdy był doskonały. Jak wielka, ciężka chmura, ciskała w człowieczka kłującymi pociskami gradu, świeciła mu w oczy żarówką wyzwisk, pretensji, rozgoryczeń, za późnych żalów, potępieńczych swarów.
Zaatakowany człowieczek kulił się wtedy jak "nieudolny ślimak winniczek, co nigdy nie może się całkiem schować, bo ma za małą skorupę". Przełykał kolejne upokorzenia, a ze swoimi skargami całymi latami nie otwierał się przed nikim. Może kiedyś, wyjątkowo, przed lekarzem:
przecież na nikogo ręki nigdy nie podniosłem, pieniądze jej całe oddaję, zostawiam sobie tylko na papierosy, i tylko kieliszek wieczorem wypijam i zaraz idę spać. To na trawienie, mówię. Jak na trawienie, to daj mi też, bo ja ciebie strawić nie mogę, twojego widoku nie trawię, pijaku jeden, ścierpieć cię nie mogę, słyszysz?
Słyszę, słyszę, chociaż na jedno ucho coraz gorzej, chwała Bogu.
W życiu tak bezpardonowo tłamszonego bohatera zdarzały się i miłe momenty. Jak choćby spacer po zaułkach Krakowa z dorosłą już, studiującą wnuczką. To właśnie z jej relacji odnotujmy istotny fragment.
Przespacerowaliśmy się po śliskich, umytych nocnym deszczem kocich łbach. Podobały mu się kolorowe, wyłaniające się spod blaszanych ubrań witryny sklepów, chociaż pamiętał, że tu i tam można się było napić życzliwej wódeczki, zostawić stojący w miejscu czas u zegarmistrza, a u szewca odebrać na nowo chodzące buty.
Poetycka strona duszy powieściopisarki ujawnia się nawet w tak banalnych okolicznościach, jak zejście do piwnicznego boksu.
Otwierało się przed nami cotygodniowe królestwo wiecznej szczęśliwości, arkadyjskie łąki o powierzchni czterech metrów kwadratowych. Na półkach piętrzyły się skarby za szkłem, blade gruszki w syropie, wesoło wymykające się widelcowi opieńki, stłoczone ciasno ogórki, wiśnie w bordowej kąpieli, wreszcie mój ulubiony, połyskujący czernią dżem agrestowy. Na drugiej ścianie męskie królestwo; poukładane w pudełkach spały miliony gwoździ, śrub, nakrętek, małe–większe–największe człowieczki kluczy francuskich, kombinerki do kombinowania, pilniki, nożyki, scyzoryki, […] arkusze papieru ściernego, słoje z bejcą.
Poezja poezją, przeważa jednak stricte ironiczna ocena rzeczywistości. Znajdzie się w niej nawet miejsce na bunt starszego pana, kategorycznie odmawiającego swojej małżonce przyjęcia do domu wałkoniącego się pasierba:
Dziecko jest najważniejsze ona tak mówi, dziecko najważniejsze. Dziecko ma ponad pięćdziesiątkę. Dziecko pracować nie chce, wódkę tylko pije i wymyśliło sobie, że u mamy zamieszka. Ciężko na to mieszkanie pracowałem, odkładałem pieniądze, nie chcę go tam, po moim trupie.
Staruszek wspomni jeszcze czasy, kiedy po wojnie trafił do Szkocji. Gospodarz, u którego pracował, chciał go zatrzymać. Zaproponował mu nawet sfinansowanie studiów rolniczych.
A ja mówię, że jestem mu wdzięczny, że propozycja świetna, że chciałbym się kształcić, że mi tu dobrze jak nigdzie na świecie, a gdy tak mówiłem, ojciec mi się przypomniał, jak pochylony za koniem idzie, i ziemia mi zapachniała, i powiedziałem, że nie. Że muszę wracać.
Do "Szopki", jestem o tym przekonany, również będzie się wracać.
Zośka Papużanka, urodzona w 1978 r., z wykształcenia teatrolożka, pracuje jako nauczycielka języka polskiego. Robi doktorat z literaturoznawstwa. Jest autorką tekstów piosenek wykonywanych w krakowskich kabaretach i spektaklach Teatru Lalki i Aktora Parawan. Mieszka w Krakowie, ma dwóch synów, tańczy flamenco, czyta po nocach i bardzo jej w życiu dobrze.
Zośka Papużanka
"Szopka"
Wydawnictwo Świat Książki / Grupa Wydawnicza Weltbild, Warszawa 2012
seria Nowa Proza Polska
format: 135 x 215 mm
oprawa: twarda z obwolutą
liczba stron: 208
ISBN: 978-83-7799-824-3
www.swiatksiazki.pl