Wybitnie angielskie poczucie humoru Themersona przejawia się, tak jak w innych jego dziełach, w dialogach, opisach postaci, sytuacjach. Jednak ten przepełniony poczuciem absurdu, groteski i ironii komizm występuje w "Wyspie Hobsona" mimochodem, mając na celu raczej złagodzenie wszechobecnego bólu i bezsensu, niż zabawę dla samej zabawy. W gruncie rzeczy jest to jedna z najsmutniejszych fabuł Themersona, a na pewno najbardziej pesymistyczna. Przypomina jego pierwszą powieść, "Wykład profesora Mmaa". Obie kończą się podobnie, na końcu następuje katastrofa – jednak anihilacja w "Wykładzie" była spodziewana i jakby wpisana w kolei rzeczy. Tutaj zaś mamy do czynienia z unicestwieniem utopii, małej, sielskiej wyspy, na której katastrofa następuje po pojawieniu się cywilizacji i polityki. Wymiar symboliczny jest w tym przypadku paradoksalnie silniejszy niż w "baśniowym" "Wykładzie". Oznacza śmierć marzenia o lepszym świecie.
Oznacza także kres etyki dobrych manier, będącej w założeniu programem minimum dla pokojowego współistnienia ludzi i wszelkich istot żywych. Nawet dla trzeźwej i zawsze pogodnej księżnej Zuppa przyzwoitość okazuje tymczasowym odroczeniem wyroku:
Miłość jest okrutna, a przyzwoitość łagodna. Miłość jest brzydka, a przyzwoitość piękna. Miłość jest łatwa, a przyzwoitość trudna. […] Niestety, z przyzwoitości powstaje miłość i to jest nasze ludzkie błędne koło.
Stary, naiwny Sean D’Earth dochodzi do wniosku, że ani Jezus, ani Marks, ani Lenin, ani ekonomiści się nie uśmiechali, "więc jakże on […] może brać ich na serio, skoro we wszystkich ich równaniach nie istnieje symbol na oznaczenie śmiechu?". Refleksja gorzka i niejednoznaczna tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę, że bohaterowie "Wyspy Hobsona" umarli – literalnie – ze śmiechu. Zarazili się nim od małp przeznaczonych do testowania nowej broni biologicznej.