Kisielewski, nie na darmo nazywany pierwszym felietonistą Rzeczypospolitej, odważnie kpił z absurdów peerelowskiej rzeczywistości, z którymi on – reprezentant trzeźwo myślącej przedwojennej inteligencji – nie mógł się pogodzić. Dawał im systematyczny odpór w słowie, a bywało, że i w czynie, kiedy w latach 1957–1965 zasiadł w ławach Sejmu PRL z ramienia koła poselskiego Znak.
Żywiołem Kisielewskiego było zawsze słowo, jakkolwiek formułowane przez muzyka – o czułym, kompozytorskim uchu. Aż dziw bierze, że jego niepomiernie rozbudowane okresy zdaniowe nie schodzą nigdy z wytyczonego szlaku, utrzymując się zawsze w doskonale zrytmizowanym tempie.
Kolejne teksty, choć z założenia świąteczne, są poświęcone różnym problemom i zgoła odmiennym okolicznościom. Świadczą o niespożytej wyobraźni autora, jego nieprzeciętnej spostrzegawczości, ale i matematycznej – jak to u muzyka – zdolności kojarzenia faktów. W epoce ideologicznego zacietrzewienia dogmatyków materializmu, jedno z cicha pęk rzucone zdanie Kisiela, potrafiło ich naukowe wywody wywrócić na nice.
Dałbym redaktorowi pisma "Wychowanie" pewną radę: oto, aby uczynić naukę ciekawszą, wystarczy powiedzieć uczniom, iż dzisiaj, po Einsteinie i Heisenbergu, bardzo trudno zdefiniować, co to właściwie jest materia. Trudniej nawet niż określić, co to jest dusza – zresztą, jeśli ktoś się upiera, że jej nie posiada, to Bóg z nim, może ma rację.
Po stronie sensu
Nieprzeciętne poczucie humoru autora, podbarwione inteligentną złośliwością, sprawiło, że jego teksty nadal czyta się z satysfakcją obcowania z gorącą, zaangażowaną publicystyką. Przede wszystkim zaś ze świadomością zdecydowanego opowiedzenia się po jasnej stronie – sensu.
Jeśli to, co stale piszę w felietonach, nie osiąga celów, które zamierzyłem, jeśli ani ze mnie polityk, ani ideolog czy myśliciel, ani mędrzec czy prorok, ani pisarz wreszcie – po prostu bajdurzę i bełkoczę co tydzień klituś-bajduś na ostatniej stronie "Tygodnika" – to jednak jeden cel osiągam: buduję narodową szopkę. W szopce przecież następuje prawdziwe zjednoczenie narodu – w szopce wszyscy są równi i zbratani, w szopce spotkać się może cała Polska w przyjemnym, nieobowiązującym śnie, przy dźwiękach chocholich skrzypeczek.
Bożonarodzeniowe felietony Kisiela, obok pewnych stale powracających tematów – jak rozważania nad fenomenem "nikłość akcesoriów" Wigilii "w stosunku do obszarów duchowych, jakie otwiera" – bywają dobrą okazją do podsumowania wydarzeń mijającego roku. Niekiedy odbija się w nich euforia nadziei, jaką w ludzkich sercach zaszczepiały rozmaite społeczno-polityczne odwilże, przesilenia i przełomy. Najdobitniej widać to w tekście popaździernikowym z 1956 roku.
Ludzie kochane, co też to się dzieje?! Znowu wydajemy "Tygodnik Powszechny" i to ten stary, reakcyjny, czyli po nowemu postępowy, a nie ten drugi, postępowy, czyli właśnie reakcyjny. Bo świat się przekręcił, to, co stało na głowie, stanęło na nogach, a głowy wraz z nosami poszły do góry. Wszystko się w Polsce zmieniło i pomieszało, posłuchajcie tylko: ci, co siedzieli w ciupie, siedzą w ministerstwie, ci, co siedzieli w ministerstwie (bezpieczeństwa), siedzą w ciupie, komar został dowódcą, a dowódcy odlecieli jak komary, w szkołach uczą religii, a w akademiach teologicznych marksizmu […] świat na opak, jak Boga kocham!
Kończył felieton apelem: "tylko nie ględźcie ku chwale Ojczyzny i kultury, czego i sobie życzę". Owe kazania "heretyka na ambonie", jak sam Kisiel zwykł się określać, spotykało rozmaite przyjęcie. Opowieść o tym, że ojciec duchowy "Tygodnika Powszechnego", ksiądz Jan Piwowarczyk skarcił autora za powieść "Sprzysiężenie" (1947) słowami: "jak pan pisze pornografię, to rozumiem, ale że pan pisze nudną pornografię – tego panu nie daruję", redakcja oprotestowała uwagą, że nie ma pewności, czy duchowny podpisałby się pod cytowanym zdaniem, a przy okazji odradza kupowanie wznowionego po dekadzie "Sprzysiężenia".
Do cytowania w nieskończoność
Stefan Kisielewski był pisarzem, który na bieżąco komentował życie polityczne. Bronił choćby idei Października, kiedy z wolna zaczynały zmierzchać. Jako zdobycz nadal żywą, konkretną i aktualną wymieniał naszą suwerenność.
Oczywiście w formie i postaci takiej, jaka możliwa jest w tej epoce i w tej sytuacji, kiedy siłą rzeczy konkurencja dwóch scementowanych bloków bardzo uwarunkowuje politykę narodów mniejszych. Dzisiejszą suwerenność polską rozumiem w ten sposób, że realna decyzja jest w rękach komunistów polskich (jeśli ktoś zapyta, dlaczego decyzja jest w ogóle w rękach komunistów, to mu odpowiem, żeby miał pretensje nie do mnie, lecz do historii).
Świadomość uwarunkowań, że nikt na Zachodzie "o nas i w ogóle o wschodniej Europie nie myśli", bo "odpisali nas na straty", otwierała przed Stefanem Kisielewskim szerokie pole do istotnych argumentacyjnych manewrów.
Idee polityczne muszą mieć związek z geopolityką, podobnie, jak idee dotyczące gry na fortepianie muszą mieć związek z klawiszami. A jeśli chodzi o idee nadrzędne, to "panowie" z "Tygodnika Powszechnego" mają taką jedną, legitymującą się stażem dwóch tysięcy lat. Ona jeszcze zupełnie wystarczy, o ideolodzy!
Kisiela można cytować w nieskończoność, co nie znaczy, że zawsze ma rację. Nie ma jej, kiedy autorstwo bajki "Dzieci i żaby" biskupa Ignacego Krasickiego ("Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie") przypisuje Stanisławowi Jachowiczowi. Również warowna wyspa Alcatraz z dawnym więzieniem, nie może nam być znana z filmu "Bullitt", bo jedynie na mgnienie oka przeciera się w oddali w sekwencji słynnego pościgu samochodowego.
I konstatacja na deser:
Ja jednak tłukąc się jako wędrowny kaznodzieja po przeróżnych miejscach, stwierdzam, że serce Polski bije gorąco i wszędzie jednakowo, mimo gołoledzi, śnieżyć, mgieł i wichrów, mimo iż Polakom dzieje przebiegają dziwnie: od Mieszka Pierwszego do mieszka pustego. Hi!