„Swell” dosłownie rozpada się w rękach. Książka wydaje się być uszkodzona, rozerwana na dwie części. Ten zabieg, wywołujący u odbiorcy nieprzyjemne wrażenie, w sposób metaforyczny oddaje rozłam w życiu autora. Zaznacza wyraźny podział na dwie narracje. Przed i po.
W pierwszej części albumu widzimy słabo nasycone barwą kadry polaroidów, z których emanuje spokój. To pojedyncze sceny, znane każdemu, kto miał okazję zobaczyć polskie morze poza sezonem. Jakiś zahartowany mężczyzna wbiega do zimnej wody, ludzie karmią mewy, wrak statku zarasta zielenią. Bałtycki spleen.
Przerwa.
Zdjęcia są czarno-białe, ostre, ziarniste i kontrastowe. Wszystko jest tu bliższe i intensywniejsze. Sarełło idzie plażą i robi zdjęcia nieznajomym, używając lampy błyskowej. Brak tu delikatności, to raczej rodzaj ataku. Niepokojące, mocne portrety autor rytmizuje zdjęciami fal. Morze czasem jest spokojne, a czasem wręcz „wylewa” się z książki. Gdy wydaje się, że już po wszystkim, znów wracają fale i nerwowość.
Cały album to rodzaj portretu ciemnego i przytłaczającego uczucia, które dotyka nas, gdy ktoś bliski staje się najbardziej obcą osobą, jaką znamy. To nie związek, autor czy Bałtyk jest bohaterem tej pracy, a doznanie zmysłowe. Choć zdjęcia, które tworzą album, funkcjonowały jako samodzielne obrazy na konkursach, w prasie oraz w internecie, to prawdziwego sensu nabierają jako część opowieści.
To co najistotniejsze znajduje się bowiem pomiędzy zdjęciami. Tytułowe „Swell” to martwa fala. Długa, powoli gasnąca fala sztormowa, której kierunek jest niezależny od kierunku wiatru. Takie fale bywają bardziej niebezpieczne, niż wyższe, zwyczajne fale wiatrowe.
„Swell” to wydawniczy debiut Mateusza Sarełły. Projektantką książki jest Anna Nałęcka, która współpracowała m.in. z Rafałem Milachem i Adamem Pańczukiem. Kuratorem i edytorem książki jest Michał Łuczak, a przy tekstach współpracował Jakub Rubaj.
www.mateuszsarello.com