Niewielka doza czytelniczej determinacji jest jednak konieczna, żeby śledzić postępy detektywistycznego śledztwa. Czy zgłębianie tajników matematyki może kogokolwiek przybliżyć do rozwikłania serii zagadkowych utonięć wrocławian w 1956 roku? Przekona się o tym każdy, kto dotrze do brawurowego finału.
Ten rozgrywa się zresztą w innym, współczesnym planie czasowym. Profesor filozofii Wacław Remus postanowił wypełnić niepisany testament swego biologicznego ojca, Edwarda Popielskiego, wrocławskiego detektywa, a przed wojną lwowskiego policjanta. Byłemu komisarzowi ostateczne wyjaśnienie sprawy w 1956 roku udaremniła ekipa milicyjna, która przejęła i spartaczyła jego prywatne śledztwo. Dochodzenie Remusa, które zaczyna i kończy powieść, spina "Władcę liczb" mocną klamrą.
Zdaniem Hitchcocka sensacyjna narracja powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, po czym napięcie ma stale rosnąć. Krajewski "Władcę liczb" rozpoczął emocjonującą wyprawą nobliwego filozofa Remusa do ponurej jaskini występku, między dilerów narkotyków, po działkę LSD. Celowość tego nielegalnego zakupu wyjaśni się dopiero na końcowych stronach powieści.
Jej środkowa, zasadnicza część (90 proc.) jest retrospekcją wydarzeń z 1956 roku. Edward Popielski, zmęczony życiem siedemdziesięciolatek, pracuje w prywatnej kancelarii adwokackiej. Jako pełnomocnik procesowy zbiera poufne informacje o klientach, ale i słabych stronach przeciwników pryncypała, czyli prokuratorów.
Ta żmudna, mało wdzięczna robota odczuwalnych poruszeń skorupy ziemskiej raczej nie wywoła. Dlatego były lwowski glina podejmie się nietypowego zlecenia. Tym chętniej, że zleceniodawca, hrabia Władysław Zaranek-Plater proponuje mu dziesięć procent od olbrzymiego rodowego majątku, który przypadłby jemu w udziale po śmierci wiekowego patriarchy rodu.
Rzecz w tym, że dysponent fortuny, Apolinary Zaranek-Plater, swoim spadkobiercą uczynił nie Władysława, lecz jego kuzyna, Eugeniusza. Ten zaś pogrążony jest wciąż w dziwacznych matematycznych spekulacjach, którym podporządkował całe życie. Gdyby udało się przekonać nestora, że hołubiony przez niego Eugeniusz jest obłąkany, zapis testamentowy mógłby ulec zmianie – do tego miałoby się sprowadzać zadanie Popielskiego.
Emerytowany detektyw, mający za sobą dwa lata studiów matematycznych na uniwersytecie w Wiedniu, przeczytał bojkotowane przez świat nauki studium Eugeniusza, w którym snuje on dywagacje o żądnym ofiar z ludzi bóstwie geometrii Belmisparze (hebr. władca liczb). Autor wykazał w swojej rozprawce, że przecięcie się trzech porządków liczbowych – czasu, miejsca oraz pojawienia się tam w określonej sekwencji przypadkowych osób – powoduje, że jedna z nich popełni samobójstwo. Szalony matematyk przewidział już trzy takie przypadki, jak też datę własnego samobójstwa. Z tego powodu odizolował się w mieszkaniu na poddaszu, zamykanym z zewnątrz na stalową sztabę przez pilnujących go krewnych.
Sceptyczny Popielski nie uwierzył w udział krwiożerczego bóstwa w dziwnych utonięciach, zdaniem milicji samobójczych. Byłyby to zresztą samobójstwa podwójne, bo w wyłowionych z Odry ciałach ofiar znaleziono spore dawki arszeniku. Biorąc za punkt wyjścia dywagacje szaleńca – który mimo nienaruszonej sztaby w drzwiach i zakratowanego okna zniknął bez śladu, zgodnie z własnymi obliczeniami – starał się w nich odnaleźć racjonalne jądro. Jedno nie ulegało kwestii: ktoś morduje przypadkowe ofiary, pozorując ich samobójstwa.
Powieść Krajewskiego czyta się opornie. Nie tylko z powodu jej matematycznego sztafażu - głównym czynnikiem, który sprawia, że ten kryminał nie porywa, jest brak głównego bohatera. Bo Popielski jest, ale jakby go nie było.
Siedemdziesięcioletni lwowiak obnosi spoconą łysinę i krępą sylwetkę po podejrzanych zaułkach, melinach, spelunkach, ale i gabinetach Wrocławia, gdzie spotyka lwowskich ziomków, gotowych ryzykować własnymi karierami, żeby wydobyć potrzebne mu dowody. Jest jednak postacią skonstruowaną tak dziwacznie, że mimo iż wszędzie go pełno, czytelnik nie potrafi go rozgryźć: ani poznać, ani polubić. Detektyw musi być jakiś: uczciwy lub skorumpowany, wrażliwy lub cyniczny, lecz przede wszystkim skuteczny, jednak Popielski nawet tego warunku nie spełnia – jest doskonale nijaki.
Niech mi tu Wnukowa nie pierdoli. – Użyłem grubego słowa, by się uwiarygodnić jako funkcjonariusz nowej władzy.
Tak zwana męska odzywka to bodaj jedyna w tej książce próba ocieplenia wizerunku Popielskiego, uczynienia go bardziej swojskim. Jego rozmówcy, tworzący specyficzny koloryt lokalny miasta, są o wiele bardziej wyraziści. Choćby wspomniana Wnukowa.
Raz mój stary na bimberek go zaprosił, rozumie pan, panie władza, bimberek, jakaś rybka z puszki, no fajno, z kulturką…
Zdecydowanie lepiej niż główny bohater wyszły Krajewskiemu postacie drugoplanowe. Choćby Wacław Remus, syn Edwarda Popielskiego, który na dodatek rozwiązał po latach sprawę tajemniczych utonięć. Jego ojciec, odsunięty go od dochodzenia przez milicję, nie mógł jej , niestety, doprowadzić do końca.
"Władca liczb" jest czternastą książką w dorobku Marka Krajewskiego. Autor publikuje nieprzerwanie od 15 lat. Dotąd jego powieści sprzedano w łącznym nakładzie 250 tysięcy egzemplarzy. Zostały one przetłumaczone na 18 języków.
-
Marek Krajewski, "Władca liczb"
wydawnictwo Znak, Kraków 2014
wymiary: 136 x 205 mm
oprawy: twarda i miękka
liczba stron: 320
ISBN: 978-83-240-3218-1 (oprawa twarda)
ISBN: 978-83-240-3219-8 (oprawa miękka)
www.znak.com.pl