Małgorzata Szejnert, autorka książki Czarny ogród, tym razem zabiera czytelników w daleką podróż na Ellis Island, małą wyspę u wybrzeży Nowego Jorku, która przez lata była nazywana "bramą do Ameryki". Od końca XIX wieku do lat 50. wieku XX mieściło się na niej centrum przyjmowania imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych. W tym czasie przez wyspę przewinęło się blisko 12 milionów osób.Większość przebywała na niej zaledwie kilka godzin. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, spędzali tam nawet do kilkunastu miesięcy, przechodząc długotrwałą kwarantannę i najróżniejsze badania. Inni zaś byli po prostu odsyłani z powrotem, ponieważ zgodnie z ustawami imigracyjnymi zakaz wstępu obejmował: "idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osoby, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności" oraz tych, którzy nie mieli pieniędzy na podróż w głąb kraju.
"Popłynęłam na Ellis Island parę lat temu zobaczyć muzeum" - pisze autorka. - "Już w pierwszych chwilach, przy mieście kufrów, poczułam ciekawość, która rosła z każdym następnym krokiem. Co się tutaj działo? Kim byli ludzie wyspy - strażnicy wrót? Jak wyglądało ich spotkanie z przybyszami napierającymi na te wrota, jak godzili cnoty wyniesione z domów i demokratycznych instytucji z okrucieństwem, którego wymagała nieraz ich służba? Po powrocie do Polski zaczęłam szukać książek o wyspie. Byłam przekonana, że jest ich wiele, także polskich autorów. Nie znalazłam niczego. W katalogach największych polskich bibliotek nazwy wyspy nie było w ogóle, podczas gdy w wielkich księgozbiorach Anglii i Ameryki pozycje o Ellis Island bardzo łatwo znaleźć, a trudno policzyć. Są to prace dokumentalne, naukowe, wspomnienia, albumy, filmy, wiersze, powieści. Nie trafiły one jednak do Polski ani w oryginalnych wydaniach, ani w tłumaczeniach. Tak jakbyśmy zajęci obrotami wypadków u siebie nie zwrócili uwagi na Ellis Island. Postanowiłam więc zrobić w tej sprawie coś na miarę swoich możliwości - napisać reportaż o wyspie."
Autorka nie tylko śledzi dramatyczne losy emigrantów polskich, żydowskich, niemieckich czy włoskich, ale dzięki ogromnej reporterskiej pasji i dociekliwości ożywia postaci pracowników stacji na Ellis Island - lekarzy, pielęgniarek, komisarzy, tłumaczy oraz opiekunek społecznych, a nawet przyzwoitek.
Fascynujący reportaż został bogato zilustrowany unikatowymi zdjęciami archiwalnymi.
Źródło: www.znak.com.pl, www.gazeta.pl
Książka została nominowana do Nagrody Literackiej "Nike 2010".
- Małgorzata Szejnert
Wyspa klucz
Wydawnictwo: Znak, Kraków 2009
165 x 235, ss. 352, twarda oprawa
ISBN 978-83-240-1161-2
Opowieść o wrotach Ameryki
Małgorzta Szejnert opowiada o ostatnim przystanku na długiej drodze do Ziemi Obiecanej, jaką od wieków jest Ameryka. O małej wysepce, z której dobrze widać cel podróży i skąd tak wielu odesłano z powrotem do domów. Ciekawią ją dwa pytania: co się tutaj działo? Kim byli ludzie wyspy - strażnicy wrót?
Imponujący reportaż historyczny autorki wyróżnionej Nagrodą Mediów książki Czarny ogród rozpoczyna się jak baśń:
"Wysepka Indian Lenni Lenape nazywa się Kioshk. Leży płasko na wodach zatoki, jest mała jak liść. Porasta ją słona trzcina bagienna, szary bluszcz, twarde płożące się trawy. Odkryto już Amerykę, ale wokół panuje cisza i pustka, słychać tylko wodę, wiatr i krzyk ptaków."
W języku Indian Lenni Lenape znaczy Prawdziwi Ludzie a Kioshk to Wyspa Mew. Zbierali na niej ostrygi i łapali ryby. Czas płynął tam sennie aż do 1630 roku, kiedy Prawdziwi Ludzie sprzedali wyspę Holendrom z Kompanii Zachodnioindyjskiej za "kilka paczek różnych towarów". W 1774 nabył ją Samuel Ellis, kupiec rybny z Manhattanu. To od jego nazwiska wzięła swoją obecną nazwę. W 1892 otwarto tam stację przyjmującą emigrantów ze Starego Świata. Od tej chwili stała się sceną wielu dramatów. Przybyszy poddawano starannej kontroli, albowiem Stany Zjednoczone nie życzyły sobie na swojej ziemi
"idiotów, chorych umysłowo, nędzarzy, poligamistów, osób, które mogą się stać ciężarem publicznym, cierpią na odrażające lub niebezpieczne choroby zakaźne, były skazane za zbrodnie lub inne haniebne przestępstwa, dopuściły się wykroczeń przeciw moralności".
Małgorzata Szejnert zajmująco pisze o załodze wyspy: komisarzach, bagażowych, matronach. Portretuje ludzi oddanych swej pracy, ale także nieuczciwych urzędników i pośredników. Pierwszym komisarzem Ellis Island mianowano weterana wojny secesyjnej pułkownika Johna B. Webera. Zanim objął stanowisko, odbył podróż do Rosji, aby przekonać się czemu tak wielu tamtejszych Żydów chce trafić do Ameryki.
Jak celnie zauważa Małgorzata Szejnert, misja Webera przypomina tę podjętą wcześniej przez markiza de Custine. Rosja wprawiła obu w zdumienie, wywołała poczucie obcości. Weber pisał:
"Rządy w Rosji i w Stanach Zjednoczonych przedstawiają sobą antypody, dwa krańce ludzkiej wolności. My tutaj mamy wolność wypowiedzi, tam nie można zebrać się publicznie bez zezwolenia władz; tutaj wolność prasy, tam cenzura rządowa. (...) Entuzjazm jest na rozkaz; flagi i chorągiewki rozmieszcza się z okazji państwowych według instrukcji policji".
Podczas swojej podróży Weber dotarł do robotnic, ofiar pogromów, więźniów prowincjonalnego aresztu. Był w Moskwie, Warszawie, Wilnie. W Kownie spytał ludzi, czemu chcą jechać do Ameryki. W odpowiedzi usłyszał: "Bo to kierunek, gdzie jest nadzieja". We wnioskach sformułowanych po zakończeniu misji napisał:
"To nieludzkie z naszej strony wpychać tych ludzi z powrotem do nory, z której wypełzli. Kiedy tak czynimy, wytrącamy znicz z wyciągniętej ręki naszej Bogini Wolności w pięknej nowojorskiej zatoce".
Później, gdy pełnił już funkcję komisarza, pułkownik Weber nie znał litości dla pracowników wykorzystujących swoje stanowiska dla osiągnięcia materialnych korzyści. Zwolnił m.in. polskiego tłumacza, który polecał imigrantom nieuczciwą firmę pośrednictwa pracy. Jak pisze autorka, w tej sprawie pułkownik pozostał nieugięty. Nie pomogły wstawiennictwa i argumenty. O wiele więcej zrozumienia miał Weber dla przybyszów ze Starego Świata. Drukiem ogłosił nawet takie przemyślenia:
"Zarzuca się, że imigranci dostarczają większego procentu nędzarzy i kryminalistów niż element rodzinny. Może to prawda. Ale nie dlatego, że są cudzoziemcami, lecz dlatego, że stanowią biedniejszą część społeczeństwa i w konsekwencji są mniej zdolni do walki z niepowodzeniem lub pokusą. Gdy człowiek bogaty powstrzyma się od kradzieży kromki chleba, nie jest to tak chwalebne, jak gdy czyni to głodny".
Jeden z zaufanych pracowników Webera wyróżnia się osobliwym talentem - na podstawie krótkich oględzin bagażu potrafi z łatwością odgadnąć, z jakiego kraju pochodzi jego właściciel. Zaobserwował, że bagaże Skandynawów upchane są najbardziej. Ludzie ci biorą ze sobą więcej niż inni: materace, szuflady, krzesła kuchenne. Przedmioty są im niemal tak drogie, jak życie. Walizki Anglików i Francuzów są w lepszym stanie od pozostałych. Grecy i Arabowie taszczą toboły wielkie jak góry, "zbierają pięćset lub sześćset funtów rozmaitych rzeczy, ugniatają je razem i zawijają w dywany i chusty".
Wyspa klucz przynosi informacje o chorobach, jakich szczególnie obawiano się w Ameryce. I tak bezwzględnie deportowano cierpiących na jaglicę. Nowoprzybyłych poddawali kontroli lekarze inspekcyjni. Obrzucali imigranta szybkim spojrzeniem zwracając uwagę na skórę głowy, twarz, szyję, ręce, sposób chodzenia i ogólną kondycję - fizyczną i psychiczną. Podejrzenie mógł wzbudzić kołnierz ("Należy go rozpiąć i sprawdzić, czy nie czai się pod nim wole lub wrzód"), czapka z daszkiem nasunięta na oczy ("Może osłaniać zapalenie spojówek albo jaglicę") lub ręka schowana pod płaszczem ("Może okazać się zdeformowana, sparaliżowana, bez palców, ze strupem"). Gdy lekarz inspekcyjny coś zauważył i uznał, że potrzebna jest bardziej szczegółowa kontrola, na ubraniu osoby podejrzanej rysował kredą literę właściwą schorzeniu.
Historia Ellis Island długo nie znała przypadku, by komuś podejrzanemu udało się uniknąć oznakowania. Jednak w 1998 roku na wyspę, gdzie obecnie mieści się muzeum, przypłynęła osiemdziesięcioletnia Hiszpanka Espuga Manuela Careno. Do Ameryki wyemigrowała w 1920 z matką i bratem. Miała zaledwie sześć lat, ale zapamiętała, że inspektor oznaczył kredą płaszczyk braciszka. Matka tak szybko ściągnęła z niego ten płaszczyk, że nikt z pracowników tego nie spostrzegł. Nie wycofano chłopca z szeregu i nie rozdzielono z rodziną.
By napisać Wyspę klucz, Małgorzata Szejnert spędziła w muzeum na Ellis Island wiele godzin przeglądając dokumenty i przesłuchując archiwalne relacje. Jak czytamy, w latach 1892-1954 (wtedy zamknięto stację) do nowojorskiego portu przypłynęło ponad szesnaście milionów sześciuset imigrantów. Większość przeszła przez Ellis Island. Ponad sześciuset dziesięciu tysiącom odmówiono wstępu na teren Stanów Zjednoczonych.
Historię jednego z symboli Ameryki - wyspy, gdzie spotykali się ludzie różnych kultur, religii i narodowości, Szejnert opisuje pięknym, oszczędnym językiem. Opowieść doprowadza do czasów współczesnych.
"Na dwadzieścia lat przed powstaniem muzeum na Ellis Island otwarto World Trade Center na Manhattanie. W jedenaście lat po inauguracji muzeum w linii Manhattanu, widocznej z wyspy jak na dłoni, zabrakło dwóch wież".
Jak mówił jeden z pracowników muzeum, w chwili zamachu mewy, od których pochodziła indiańska nazwa wyspy i które zazwyczaj krążą nad kafeterią wypatrując jedzenia, usiadły na ziemi z głowami wciśniętymi w tułów.
Autor: Bartosz Marzec, kwiecień 2009
"Gazeta Wyborcza" prezentuje książki nominowane do nagrody "Nike 2010":
Ellis Island to scena życia
Małgorzata Szejnert po raz kolejny zaczyna od miejsca. W Czarnym ogrodzie były nim Giszowiec i Nikiszowiec - śląskie osiedla górnicze. W Wyspie klucz to nowojorska Ellis Island, przed wiekami w posiadaniu Indian Lenni Lenape, później - stacja emigracyjna, która w latach 1892-1954 przyjęła kilkanaście milionów przybyszów, głównie z Europy. To tu decydowała się ich przyszłość: to, czy zostaną wpuszczeni do ziemi obiecanej, czy odrzuceni - z uwagi na biedę, analfabetyzm, fizyczną bądź psychiczną chorobę, amoralność, wywrotowe poglądy polityczne.
Z książki Szejnert dowiemy się, czym był steerage (śródpokład, na którym w koszmarnych warunkach podróżowali właściciele najtańszych biletów), buttonhook (przyrząd do zapinania guzików stosowany także do wykrywania jaglicy), manifest (spis pasażerów statku zawierający podstawowe dane osobowe), kwota (liczba emigrantów danej narodowości, która w ciągu roku mogła zostać przyjęta do USA). Poznamy dzieje konkretnych emigrantów, a przede wszystkim - personelu stacji, począwszy od jej komisarzy mianowanych osobiście przez prezydenta USA, poprzez lekarzy, tłumaczy, matrony wspierające kobiety narażone na handel żywym towarem, na personelu porządkowym skończywszy.
Nie mamy złudzeń - Ellis Island była miejscem potwornym, czyśćcem, w którym w ciągu kilku sekund decydował się los przerażonych, umęczonych podróżą ludzi. Jej personel musiał dokonywać "selekcji" - wszyscy nie mogli zostać przyjęci. Jednak składał się w większości z ludzi ogarniętych misją, którzy rozumieli, że ich zadaniem jest przysparzanie Ameryce nowych, "adoptowanych" dzieci. Czynił to często wbrew naciskowi opinii publicznej skłonnej widzieć w przybyszach jedynie Obcych zagrażających porządkowi i dobrobytowi.
Optymizmem napawa rzecz tak banalna, jak elastyczność stosowanych na Ellis Island procedur. Gdy na wyspie rozpoczęto stosowanie testów na inteligencję, liczba odrzucanych emigrantów gwałtownie wzrosła, ale personel wcale nie był z tego zadowolony. Czy nie grzeszy wobec Ameryki nazbyt mechanicznymi procedurami pozbawiającymi ją przyszłych, wartościowych obywateli? Czy nie wyrządzi krzywdy ludziom, pogrążając ich w rozpaczy?
Z testów na inteligencję zrezygnowano, procedury ulepszono. U źródeł tej empatii leżał fakt, że wielu pracujących na Ellis Island ludzi zaledwie kilka lat wcześniej pokonało tę samą drogę do Ameryki. Wyspa klucz - jak nazywano wyspę - okazuje się rodzajem społecznego laboratorium. Empatia i elastyczność prawa stworzonego po to, by służyć człowiekowi, a nie podporządkować go sobie, zabezpieczają wolność i demokrację. Zapobiegają wykwitom banalnego zła rozrastającego się wszędzie tam, gdzie człowiek zostaje zamieniony w anonimowy obiekt.
Książka Małgorzaty Szejnert opowiada o dziejach społecznego organizmu, stawia pytania o historię, politykę, moralność, o sens życia zbiorowego. Jednocześnie u jej źródła leży pierwotne zdziwienie miejscem jako sceną życia zaludnianą i opuszczaną przez ludzi, przedmioty, zwierzęta. Czułość, z jaką Szejnert rekonstruuje w swej miarowo oddychającej prozie każdą minioną chwilę, stała się firmową pieczęcią pisarki. Że reportaż jest częścią literatury pięknej - o tym wiemy od dawna. Ale że jednocześnie bywa także odmianą poezji?
Rozmowa z Małgorzatą Szejnert:
Juliusz Kurkiewicz: Wbrew tradycjom polskiej anarchii pokazuje pani w pozytywnym świetle ludzi władzy - komisarzy i członków personelu wyspy, którym udaje się uniknąć arogancji i pogardy wobec imigrantów. Dlaczego im się to udało?
Małgorzata Szejnert: Na Ellis Island były także i pogarda, i okrucieństwo, to nie do uniknięcia. Ale rzeczywiście przeważał przyzwoity stosunek do imigrantów. Pewnie dlatego, że ówczesna Ameryka była wciąż młodym krajem, pełnym pionierskiego entuzjazmu i dumy ze swej demokracji, a załoga wyspy zdawała sobie sprawę, że współtworzy historię. Poza tym wielu członków tej załogi - nawet potężni komisarze - przeszło w dzieciństwie lub młodości przez Ellis Island. Przypłynęli z nędznymi tobołkami i Ameryka dała im szansę; a oni w miarę możności przekazywali ją innym, uczestniczyli w tej sztafecie.
JK: Co w trakcie pracy nad książką było największym zaskoczeniem?
- Dramat deportacji. To, że rozdzielano najbliższych, że o losie całej rodziny mógł zadecydować przypadek jaglicy u jednego z dzieci. Zaskoczyło mnie też ciągłe oddziaływanie tego dramatu widoczne w napięciu ludzi, którzy dziś zwiedzają muzeum na Ellis Island. W końcu także to, że Stany Zjednoczone tak długo nie mogły się zdecydować na to muzeum. Tak długo do tego dojrzewały.
JK: Stację zamknięto w latach 50., muzeum otwarto na początku 90.
- Na Ellis Island - w świadomości większości Amerykanów - załatwiano sprawy praktyczne. Jej historyczne i psychologiczne znaczenie nie od razu było oczywiste, a stworzenie muzeum - wielkie przedsięwzięcie organizacyjne i finansowe - wymagało społecznego zainteresowania i zgody. Badacze emigracji mówią, że drugie pokolenie odwraca się od swoich korzeni, trzecie i następne powracają, bo już są umocnione. I powróciły. Inna przyczyna opóźnienia - na wyspę tak cudownie położoną miało apetyt wiele różnych instytucji, nieraz bardzo wpływowych, na szczęście żadna nie była w stanie udźwignąć realizacji swych pomysłów. A poza tym Ellis była nie tylko wyspą nadziei, ale i rozpaczy i powstanie muzeum musiało być poprzedzone rachunkiem sumienia.
JK: Kolejny raz punktem wyjścia dla pani książki jest miejsce. To przypadek? Część pisarskiej strategii?
- Rzeczywiście, wybieram miejsce. Ale nigdy nie wynikało to z jakiegoś założenia, raczej z intuicji. Zabierałam się do jakiegoś tematu i okazywało się, że to temat miejsca. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może dlatego, że ograniczona przestrzeń jest intensywna, że taka koncentracja zaostrza widzenie, że skupienie się na miejscu pozwala spojrzeć na to, co dzieje się poza miejscem z wyraźnej perspektywy. Miejsce jest sceną, z której można widzieć widownię i kulisy, i kanał orkiestry. Ale dramat rozgrywa się na scenie. A, mówiąc po prostu, każdy z nas potrzebuje miejsca, najpierw to jest dom rodzinny, potem to się rozszerza i rozszerza, ale zawsze potrzebujemy domu.
Autor: Juliusz Kurkiewicz - wyborcza.pl, 5 czerwca 2010