Kennedy jest wiejskim lekarzem i mieszka w Colebrook, na wybrzeżu Eastbay. Wzgórze wznoszące się nagle za szeregiem czerwonych dachów miasteczka przyciska osobliwą ulicę High Street do muru oddzielającego miasteczko od morza. Za owym murem milami ciągnie się jałowa, kamienista plaża o kształcie regularnego zakola, ze wsią Brenzett majaczącą po drugiej stronie wody (w grupie drzew widać dach wieży); jeszcze dalej zaś pionowa kolumna latarni morskiej, nie większa z tej odległości od ołówka, wskazuje, gdzie kończy się ląd, a zaczyna morze. Za Brenzett ciągną się płaskie, nizinne tereny, jednak zatoka jest dobrze osłonięta od strony morza, toteż od czasu do czasu jakiś duży statek, z powodu przeciwnych wiatrów lub załamania pogody, staje na kotwicy o jakieś półtorej mili na północ, licząc od tylnych drzwi oberży "Pod Okrętem" w Brenzett. Pobliski rozklekotany wiatrak wznoszący swe pogruchotane skrzydła z pagórku nie większego niż sterta śmieci, oraz wieża Martello1, która rozsiadła się tuż nad wodą pół mili na południe od domów straży przybrzeżnej - są dobrze znane szyprom pomniejszych statków. Oto oficjalne znaki nawigacyjne naniesione na skrawku obszaru nadającego się na kotwicowisko. Na mapach admiralicji jest to nieregularny wykropkowany owal, na którym widnieje kilka szóstek, pomiędzy którymi narysowano małą kotwicę, całość zaś zwieńcza napis "muł i muszle".
Szczyt płaskowyżu góruje nad kwadratową wieżą kościoła w Colebrook. Wzgórze jest zielone, wije się na nim biała wstęga drogi. Idąc ową drogą zyskuje się widok na dolinę płytką i szeroką, rozległą zieloną nieckę poprzecinanych miedzami pastwisk, które w oddali zlewają się w pasmo o odcieniu purpury i zamykają horyzont rozfalowanymi liniami.
Dolina ta schodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się do Darnford, oddalonego o czternaście mil miasteczka, w którym odbywają się jarmarki. To tutaj prowadzi swą lekarską praktykę mój przyjaciel, Kennedy. Zaczynał on jako chirurg w marynarce, potem zaś, w czasach, gdy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanych obszarach, Kennedy był towarzyszem słynnego podróżnika. Jego prace na temat fauny i flory przysporzyły mu sławy w kręgach naukowych. Teraz zaś otworzył praktykę na wsi - z własnego wyboru. Sądzę, że przenikliwa moc jego umysłu, niczym żrąca ciecz, zniszczyła do cna jego ambicję. Inteligencja Kennedy'ego jest inteligencją naukowca; ma ona charakter badawczy i cechuje ją owa nienasycona ciekawość, która wierzy, że w każdej tajemnicy kryje się cząstka jakiejś prawdy ogólnej.
Wiele lat temu, gdy wróciłem z zagranicznych wojaży, Kennedy zaprosił mnie do siebie. Z ochotą przyjąłem propozycję, a ponieważ nie mógł zaniedbywać swych pacjentów, by dotrzymać mi towarzystwa, popołudniami zabierał mnie ze sobą na swoje objazdy, wynoszące nieraz i trzydzieści mil. Czekałem na niego na drodze, koń sięgał po liściaste gałęzie, ja zaś, siedząc w dwukółce, słyszałem przez uchylone drzwi którejś z chałup śmiech Kennedy'ego; śmiech gromki, serdeczny, który pasowałby do człowieka dwa razy większej postury. Kennedy był pełen energii, miał opaloną twarz oraz szare, bardzo przenikliwe oczy. Posiadał też talent sprawiania, że ludzie rozmawiali z nim bez krępacji, a także niewyczerpaną cierpliwość słuchania ich opowieści.
Pewnego dnia, kiedy wyjechawszy kłusem z pewnej dużej wsi, znaleźliśmy się na cienistym odcinku drogi, po lewej stronie ujrzałem niską, czarną chatę, z małymi szybkami w oknach, bluszczem na tylnej ścianie, z dachem krytym gontem oraz z kilkoma różami pnącymi się pośród zniszczonego okratowania werandy. Kennedy ściągnął lejce, koń przeszedł w stępa. W pełnym słońcu jakaś kobieta rozwieszała ociekający wodą koc na sznurku rozpiętym między dwiema starymi jabłoniami. I kiedy kasztan o długiej szyi i z krótko przyciętym ogonem, wyrywając się do przodu, szarpnął lewą ręką doktora obleczoną w rękawiczkę z koźlej skóry, ten zawołał ponad żywopłotem:
- Jak tam twoje dziecko, Amy?
Miałem czas przyjrzeć się jej ospałej twarzy, czerwonej jak gdyby nie z wskutek rumieńca, lecz wymierzonego siarczystego policzka; ujrzałem też przysadzistą postać o rzadkich, ciemnopopielatych włosach upiętych w kok z tyłu głowy. Wyglądała całkiem młodo. Głos miała niski i nieśmiały; wyraźnie brakowało jej tchu.
- Ma się dobrze, dziękuję panu.
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
- To pewnie jeden z pańskich młodych pacjentów - powiedziałem, zaś doktor smagnąwszy kasztana wymamrotał z roztargnieniem.
- Jej mąż był kiedyś moim pacjentem.
- Wygląda na niezbyt bystrą - zauważyłem obojętnie.
- W rzeczy samej - powiedział Kennedy. - Jest bardzo bierna. Wystarczy spojrzeć na te czerwone ręce zwieszające się z krótkich ramion, na te obojętne, wypukłe, brązowe oczy, by mieć pojęcie o ospałości jej umysłu; ospałości, która, jak można by się spodziewać, stanowić będzie znakomitą ochronę przed wszelkimi wybrykami wyobraźni. Choć z drugiej strony - komuż z nas one nie grożą? Tak czy owak, patrząc na nią miało się wrażenie, że ma wystarczającą dozę wyobraźni, żeby się zakochać. Amy jest córką niejakiego Isaaca Fostera, który będąc niegdyś właścicielem małej farmy został zwykłym pastuchem; początkiem nieszczęść była ucieczka, a potem małżeństwo, z kucharką jego owdowiałego ojca - zamożnego hodowcy bydła o inklinacjach do apopleksji, który w przypływie wściekłości wykreślił imię syna z testamentu i, jak słyszano, odgrażał się, że go zabije. Wszelako stara ta historia, wystarczająco skandaliczna, by posłużyć za motyw greckiej tragedii, wynikła z podobieństwa charakterów. Tymczasem istnieją inne tragedie, mniej skandaliczne a dojmujące w sposób bardziej subtelny, które za przyczynę mają niczym nie dające się złagodzić różnice charakterów oraz lęk przed Niepojętym, które zawisło nad głowami nas wszystkich - nas wszystkich...
Zmęczony kasztan przeszedł w stępa; podczas gdy obwódka słońca, krwistoczerwonego na niebie bez skazy, dotknęła gładko zaoranego szczytu wzgórza, koło drogi. Widok ten oglądałem niezliczoną ilość razy na horyzoncie morza. Niezmącony brąz zaoranego pola miał czerwonawy odcień, jak gdyby sproszkowane grudy ziemi wypociły drobniutkie krople krwi powstałe z trudu nieprzeliczonych oraczy. Od strony zagajnika zaprzężony w parę koni wóz toczył się łagodnie wzdłuż szczytu wzgórza. Przemieszczając się ponad naszymi głowami na tle nieba, majaczył na tle czerwonego słońca, tryumfujący, ogromny, niczym rydwan gigantów ciągniony przez dwa wolno kroczące rumaki nierzeczywistych rozmiarów. Zaś ociężała postać człowieka stąpającego ciężko tuż przy głowie konia rysowała się na tle Nieskończoności, heroiczna i nieposkromiona. Bat woźnicy śmignął wysoko na niebie. Kennedy podjął swą opowieść.
"Ona jest najstarsza z licznej rodziny. Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę na farmę New Barns. Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem dziewczynę. Pani Smith, dama o ostrym nosie, każdego popołudnia kazała jej zakładać czarną sukienkę. Nie wiem, jak to się stało, że w ogóle ją zauważyłem. Istnieją twarze, które przyciągają uwagę z powodu osobliwej nieokreśloności wyrazu, podobnie jak idąc we mgle uważnie wpatrujesz się w niewyraźny kształt, który potem może się okazać czymś nie bardziej niezwykłym i interesującym, niż drogowskaz. Jedyną osobliwością, jaką u niej zauważyłem, było lekkie zawahanie, gdy zaczynała mówić; coś w rodzaju zająknienia, które znika wraz z pierwszym wypowiedzianym słowem. Kiedy ktoś do niej ostro przemówił, od razu traciła głowę, ale serce miała z gatunku najpoczciwszych. Nigdy nie słyszano, by o kimkolwiek wyraziła się z antypatią, dla każdej żywej istoty miała tylko czułość. Przywiązana była do pani Smith, pana Smitha, ich psów, kotów, kanarków; jeśli zaś chodzi o szarą papugę pani Smith, szczególne jej zdolności budziły prawdziwą fascynację Amy. A jednak, gdy zamorskie ptaszysko, gdy napadł je kot, ludzkim głosem wzywało pomocy, dziewczyna uciekła na podwórze zatykając uszy i nie zapobiegła temu zabójstwu. Dla pani Smith był to kolejny dowód jej głupoty; z drugiej strony brak wdzięku Amy był jej wielką zaletą zważywszy ogólnie znaną frywolność pana Smitha. W jej krótkowzrocznych oczach malowało się rozczulenie na widok złapanej w pułapkę myszy; a znowu kilku chłopców widziało ją klęczącą w mokrej trawie, kiedy to pomagała ropusze wydostać się z opresji. Jeśli prawdą jest, jak powiedział pewien niemiecki uczony, że bez fosforu nie ma myśli, tym bardziej prawdą jest, że nie możliwa jest dobroć serca bez pewnej dozy wyobraźni. Więc i Amy ją miała. Miała jej nawet więcej, niż to konieczne, żeby zrozumieć czyjeś cierpienie i ulec współczuciu. Zakochała się w okolicznościach, które nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości w tej kwestii; albowiem wyobraźnia jest niezbędna, żeby w ogóle wytworzyć sobie pojęcie piękna, a tym bardziej - żeby odnaleźć swój ideał w nietypowej postaci.
Jakie były źródła owego uzdolnienia, i czym się ono karmiło, tajemnicy tej przeniknąć nie sposób. Amy urodziła się na wsi; nigdy nie była dalej niż w Colebrook, czy też w Darnford. Przez cztery lata mieszkała w domu Smithów. New Barns to odosobnione gospodarstwo oddalone o milę od drogi. I codziennie wystarczał jej widok tych samych pól, dolin i pagórków; drzew i żywopłotów; twarzy czworga ludzi krzątających się na farmie; zawsze tych samych - dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nigdy nie okazała chęci rozmowy - sądzę nawet, że nie potrafiłaby się uśmiechnąć. Od czasu do czasu, w słoneczną niedzielę, wkładała swoją najlepszą sukienkę, parę grubych butów, przystrojony czarnym piórem szary kapelusz o szerokim rondzie (sam ją widziałem w tym wyszukanym stroju); brała w dłoń komicznie cienką parasolkę, przechodziła przez dwie kładki, a potem przez trzy pola i dwieście jardów drogi - lecz nigdy nie dotarła dalej. Stała tam chatka Fosterów. Amy pomagała swojej matce podać herbatę pozostałym dzieciom, myła filiżanki, całowała młodsze rodzeństwo i wracała na swoją farmę. To było wszystko. Cały odpoczynek, cała odmiana w jej życiu, całe wytchnienie. Nigdy nie sprawiała wrażenia, że pragnie czegoś więcej. A potem się zakochała. Zakochała się skrycie, z jakąś zawziętością, być może wbrew sobie. Przyszło to powoli, ale gdy już nią zawładnęło, stało się niczym potężny urok. Była to miłość taka, jak pojmowali ją starożytni: siła nieodparta i fatalna - prawdziwe opętanie! Tak, to właśnie było jej pisane: że będzie ją prześladować, że ją opęta czyjaś twarz, czyjaś obecność, że opęta ją fatalnie, jak pogańskiego czciciela kształtu pod radosnym niebem - w końcu jednak otrząsnęła się z owego tajemniczego stanu, z tego uroku, z tego uniesienia, a wtedy ogarnął ją niezrozumiały zwierzęcy strach...
W słońcu, które zwieszało się nisko na zachodnim widnokręgu, obszar pastwisk otoczonych skarpami wznoszącego się gruntu przybrał wygląd piękny i posępny. Cisza pól tchnęła dojmującym smutkiem, niczym smutek wywołany przez jakąś podniosłą melodię. Napotkani ludzie wolno mijali nas bez uśmiechu na twarzach, ze spuszczonymi oczami, jak gdyby melancholia utrudzonej ziemi przydała ciężaru ich stopom, przygięła w dół ramiona, odebrała blask spojrzeniom.
- Tak - powiedział doktor - można by pomyśleć, że nad ziemią ciąży klątwa, skoro spośród wszystkich jej dzieci, te, które są najbliżej niej, ciała mają niezgrabne, a chód tak ociężały, jakby ich serca pętał łańcuch. A jednak właśnie tutaj, na tej samej drodze, pośród tych ociężałych ludzi, można było ujrzeć istotę zwinną, prężną, o długich kończynach, prostą niczym sosna; człowiek ten, rzekłbyś, aż rwał się w górę, jakby jego serce wypełniała radość. Być może działo się tak tylko za sprawą kontrastu, ale gdy mijał któregoś z tych wieśniaków, miałem wrażenie, jakby jego stopy wcale nie dotykały przydrożnego pyłu. Przeskakiwał przez kładki, sprężystym, zamaszystym krokiem przemierzał pagórki, po którym można go było poznać z oddali, i miał czarne błyszczące oczy. Z tym swoim swobodnym obejściem, miękkim, nieco wystraszonym spojrzeniem, smagłą cerą i gracją ruchów, tak bardzo różnił się od miejscowych, że wydawał mi się jakąś leśną istotą. Przybył stamtąd.
Doktor wskazał batem; ze szczytu wzgórza, ponad rozkołysanymi wierzchołkami drzew parku, od strony drogi, daleko w dole widzieliśmy płaszczyznę morza niczym posadzkę gigantycznej budowli inkrustowaną pręgami ciemnych fałd, z nieruchomymi smugami srebra, zakończoną pasem lśniącej wody u stóp nieboskłonu. Cienka wstęga dymu z niewidocznego parowca zanikała pośród bezgranicznej jasności horyzontu niczym mgiełka oddechu na lustrze; bliżej zaś białe żagle przybrzeżnego statku, jak gdyby z wolna uwalniając się spomiędzy gałęzi, oddzielały się od liści drzew.
- Rozbił się razem z okrętem w zatoce?
- Tak, był rozbitkiem. Ubogim emigrantem z Europy Środkowej, który wyruszył do Ameryki i został wyrzucony na brzeg w czasie sztormu. Dla niego, człowieka, który nie wiedział nic o świecie, Anglia była niezbadaną krainą. Upłynęło trochę czasu, zanim nauczył się jej nazwy, i jak się zdaje, skłonny był spodziewać się spotkania z dzikimi zwierzętami albo dzikimi ludźmi, kiedy pełznąc po falochronie, spadł z drugiej strony wpadając do rowu z wodą - i znowu cud, że tym razem też się nie utopił. Ale wiedziony instynktem walczył o życie niczym złowione w sieci zwierzę, i ta szamotanina wyrzuciła go na pola. Musiał być, w rzeczy samej, ze znacznie twardszego kruszcu, niż wyglądał, skoro przeżył mimo wszystkich tych przeciwności, trudów i przerażenia. Opowiedział mi później swą łamaną angielszczyzną, tak osobliwie przypominającą mowę dziecka, że powierzył swą duszę Bogu w przekonaniu, że już opuścił ten świat. Bo i skąd - dodawał - miał wiedzieć? Przedzierał się na czworakach przez deszcz i wichurę, a w końcu się doczołgał do stada owiec przycupniętych pod płotem. Owce rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemnościach, on zaś po raz pierwszy na brzegu usłyszał znajomy dźwięk. Musiała być wtedy druga w nocy. To wszystko, co nam wiadomo na temat tego, jak wylądował, choć bynajmniej nie był pozbawiony towarzystwa. Jednak jego straszliwi kompani zaczęli pojawiać się na brzegu dopiero znacznie później w ciągu dnia..."
Doktor zebrał lejce i cmoknął. Ruszyliśmy kłusem w dół wzgórza. Następnie, niemal od razu skręciliśmy pod kątem prostym na High Street, powóz zaturkotał po kamieniach i już byliśmy w domu.
Późnym wieczorem Kennedy, odegnawszy ponury nastrój, który go ogarnął, kontynuował opowieść. Pykając z fajki, zaczął się przechadzać po swym długim pokoju. Lampa do czytania rzuciła krąg światła na leżące na biurku papiery, ja zaś, siedząc przy otwartym oknie, ujrzałem zimny majestat zamglonego morza rozpościerającego się nieruchomo pod księżycem. Żaden szept, żaden plusk, skrzypnięcie gontu, żaden krok, czy westchnienie nie dochodziły z ziemi poniżej - jedynym znakiem życia był zapach pnącego się jaśminu, i tylko dobiegający zza mych pleców głos Kennedy'ego ulatywał przez otwarte okno, by rozpłynąć się w zimnej i wspaniałej ciszy.
- ... Pochodzące z dawnych czasów relacje o katastrofach morskich mówią o licznych cierpieniach. Częstokroć rozbitkom udawało się uniknąć utonięcia tylko po to, by ponieść marną śmierć z głodu na jakimś jałowym wybrzeżu; innym przypadła w udziale gwałtowna śmierć lub niewolnictwo: latami wiedli niepewny żywot w otoczeniu ludzi, dla których obcość przybyszów była obiektem podejrzeń, niechęci i strachu. Czytamy o takich przypadkach, budzą one naszą wielką litość. Doprawdy ciężko jest człowiekowi znaleźć się w sytuacji zagubionego rozbitka, bezradnego, mówiącego niezrozumiałym językiem, i niewiadomego pochodzenia, w jakimś zagubionym zakątku świata. A jednak spośród wszystkich ofiar morskich katastrof w najdzikszych częściach świata, nikogo, jak sądzę, nie spotkał los tak tragiczny, jak człowieka, o którym mówię, najbardziej niewinnego z amatorów przygód, jakich morze wyrzuciło w tej zatoce - w miejscu niemal widocznym z tego tutaj okna.
Przybysz nie znał nazwy swego statku. W istocie, z czasem odkryliśmy, że nie wiedział nawet tego, że statki mają swe imiona - jak ochrzczeni ludzie - i kiedy pewnego dnia ze szczytu Talfourd Hill ujrzał morze rozpościerające się aż po horyzont, jego spojrzenie pobiegło w dal, a twarz wyrażała bezgraniczne zdumienie, jakby nigdy wcześniej nie oglądał podobnego widoku. I przypuszczalnie tak było. O ile mi wiadomo, został zapędzony wraz z wieloma innymi na statek z emigrantami stojący na kotwicy u ujścia Elby. Był zbyt oszołomiony, by zwrócić uwagę na otoczenie, zbyt zmęczony, żeby cokolwiek widzieć, zbyt niespokojny, żeby cokolwiek mogło go obchodzić. Zostali stłoczeni na międzypokładzie; od razu ich tam zamknięto. Było to niskie, drewniane pomieszczenie - tak opowiadał - z drewnianymi stropami, przypominające wiejskie domy w jego kraju, lecz schodziło się do niego po drabinie. Pomieszczenie było bardzo przestronne, bardzo zimne, wilgotne i ponure. Znajdowały się w nim miejsca na kształt drewnianych skrzynek, gdzie ludzie mieli spać jeden nad drugim; przez cały czas wszystko kołysało się we wszystkie strony na raz. Wpełzł do jednej z owych skrzynek i położył się tam w tym samym ubraniu, w którym wiele dni wcześniej wyruszył z domu, przyciskając do boku swój tobołek i kij wędrowca. Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała, światła zgasły, ściany skrzypiały, i wszystko się trzęsło tak, że nikt nie śmiał wytknąć głowy ze swojego kąta. On sam zgubił gdzieś jedynego towarzysza (młodego mężczyznę z tej samej doliny, jak mi opowiadał). Przez cały czas podróży rozlegał się na zewnątrz łoskot wiatru i odgłos potężnych uderzeń- bum! bum! Ogarnęły go straszliwe mdłości - do tego stopnia, że zapomniał o swych modlitwach. Poza tym nie można było stwierdzić, czy jest poranek, czy wieczór. Zdawało się, że w owym miejscu zawsze panuje noc.
Jeszcze wcześniej, przez długi, długi czas jechał drogą żelazną. Wyglądał przez okno, w które wprawiona była cudownie przejrzysta szyba: drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się umykać mu sprzed oczu, aż go rozbolała głowa. Dał mi do zrozumienia, że w trakcie swej podróży widział niezliczoną ilość ludzi - całe narody - a wszyscy oni nosili takie stroje, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wagonu; tę noc przespał na ławce w domu z cegły, z tobołkiem pod głową. Innym razem przez wiele godzin musiał siedzieć na kamiennej posadzce drzemiąc z podkulonymi kolanami i tobołkiem wciśniętym między stopy. Nad sobą miał dach, który, jak mu się wydawało, zrobiony był ze szkła, i był tak wysoki, że najwyższa górska sosna, jaką w życiu widział, miałaby dość miejsca, by się pod nim zmieścić. Maszyny parowe wjeżdżały z jednego końca owego pomieszczenia, a wyjeżdżały z drugiego. Ludzi było tutaj więcej, niż w czasie święta wokół cudownego obrazu na dziedzińcu klasztoru karmelitów, na równinach, gdzie, jeszcze przed opuszczeniem stron rodzinnych, drewnianym wozem zawiózł swoją matkę - pobożną starowinkę, która chciała pomodlić się i złożyć ślub na intencję jego bezpieczeństwa.
Nie potrafił wprost wyrazić, jak wielkie, wysokie, pełne zgiełku, dymu, mroku i szczęku żelaza było owo miejsce; ktoś powiedział mu, że nazywało się "Berlin". Następnie zabrzmiały dzwony, nadjechała kolejna maszyna parowa, i znów ruszył w drogę. Jechał przez krainę, której płaskość zmęczyła jego oczy; nigdzie nie było widać ani jednego wzgórza. Jeszcze jedną noc spędził zamknięty w budynku przypominającym dobrą stajnię, ze słomianą wyściółką na podłodze, pilnując swego tobołka pośród mnóstwa ludzi, z których żaden nie mógł zrozumieć ani jednego wypowiedzianego przezeń słowa. Rankiem zaprowadzono ich wszystkich na kamienisty brzeg bardzo szerokiej zamulonej rzeki, przepływającej nie pomiędzy dwoma wzgórzami, lecz między dwoma domami, które wydawały się gigantyczne. Była tam maszyna parowa, która płynęła po wodzie, wszyscy oni stali na niej zbici w tłum, tym razem jednak było z nimi wiele kobiet i dzieci, które robiły wiele hałasu. Spadł lodowaty deszcz, wiatr omiatał mu twarz, przemókł do suchej nitki i szczękał zębami. On i jeszcze jeden młody człowiek z tej samej doliny wzięli się za ręce.
Myśleli, że jadą prosto do Ameryki, nagle jednak maszyna parowa uderzyła o ścianę czegoś, co wyglądało jak dom na wodzie. Ściany tego czegoś były gładkie i czarne, z dachu zaś wyrastały jak gdyby pozbawione gałęzi drzewa o kształcie krzyży, niezwykle wysokie. Tak właśnie postrzegał to on, gdyż nigdy wcześniej nie widział statku. A był to statek, który miał przepłynąć całą drogę do Ameryki. Rozbrzmiewały głosy, wszystko się kołysało, drabina latała w górę i w dół. Wyszedł po tej drabinie na czworakach śmiertelnie przerażony, że spadnie do morza, które ryczało poniżej. Rozdzielił się ze swym towarzyszem, i kiedy zszedł na dno tego statku, serce jak gdyby nagle w nim zamarło.
Również wtedy, jak mi opowiadał, raz na zawsze stracił kontakt z jednym z owych trzech mężczyzn, którzy poprzedniego lata obchodzili wszystkie małe miasteczka u stóp gór w jego okolicy. Pojawiali się w dni targowe przyjeżdżając na chłopskim wozie, i urządzali swoje biuro w jakiejś stodole, czy w innym domu żydowskim. Było ich trzech. Ten z długą brodą wyglądał czcigodnie; nosili kołnierzyki z czerwonego sukna, a na rękawach mieli złote galony, jak urzędnicy państwowi. Siedzieli dumnie za długim stołem, a w następnym pomieszczeniu, tak żeby zwykli ludzie nie mogli tego słyszeć, trzymali chytrą maszynę telegraficzną, przez którą mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie kręcili się pod drzwiami, ale młodzi górale stłoczeni byli przy stole zadając wiele pytań, gdyż w Ameryce przez cały okrągły rok można było dostać pracę za trzy dolary dziennie, nie było też służby wojskowej.
Jednak amerykański Kaiser nie każdego chciał zabrać. O, nie! On sam przyjęty został z wielkimi oporami, zaś czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z pokoju, żeby telegrafować w jego sprawie. W końcu jednak, ponieważ był młody i silny, amerykański Kaiser zatrudnił go za trzy dolary. Ale niejeden zdolny młodzieniec sam rezygnował bojąc się wielkiej odległości dzielącej ich od Ameryki. Poza tym jechać mogli tylko ci, którzy mieli jakieś pieniądze. Byli tacy, którzy sprzedali swoje chaty i ziemię, ponieważ owa podróż była bardzo droga; ale gdy już się tam człowiek znajdzie, zarabia trzy dolary dziennie, a jeśli jest sprytny, może znaleźć takie miejsca, że tylko szczere złoto z ziemi podnosić! W domu jego ojca zaczynało być ciasno. Dwaj bracia rozbitka byli żonaci i mieli dzieci. Obiecał więc, że dwa razy do roku będzie im przesyłał pocztą pieniądze. Starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu i kawałek pięknego pastwiska na słonecznym zboczu przełęczy porośniętym sosnami jego ojciec sprzedał żydowskiemu oberżyście, żeby zapłacić ludziom ze statku, który przewoził do Ameryki ludzi chcących się w krótkim czasie wzbogacić.
Doprawdy, musiał być w głębi serca urodzonym podróżnikiem - iluż to bowiem największym wyczynom w historii podbojów dało początek przehandlowanie ojcowskiej krowy za miraż szczerego złota gdzieś za oceanem! Własnymi słowami opowiedziałem panu z grubsza to, czego stopniowo dowiedziałem się w ciągu dwóch czy trzech lat, w czasie których rzadko marnowaliśmy sposobność przyjacielskiej pogawędki. Błyskając białymi zębami i rzucając żywe spojrzenia czarnych oczu, przybysz opowiadał mi tę historię swoich przygód językiem przypominającym niespokojne gaworzenie, potem zaś, gdy opanował angielszczyznę, już z wielką biegłością, choć zawsze z tą melodyjną, miękką, a równocześnie wibrującą intonacją nadającą dziwnie przejmującej mocy najbardziej pospolitym angielskim słowom, jakby to były słowa jakiegoś nieziemskiego języka. Zawsze też potrząsał ekspresyjnie głową przy końcu opowieści, kiedy mówił o owym przerażającym wrażeniu, jakby mu serce zamarło, zaledwie postawił stopę na pokładzie tego statku. Wydaje się, że potem stracił poczucie rzeczywistości, w każdym razie, jeśli chodzi o fakty. Bez wątpienia musiał strasznie cierpieć z powodu choroby morskiej, musiał być też strasznie nieszczęśliwy - ten wrażliwy, nagle pozbawiony kontaktu z otoczeniem, pełen pasji podróżnik, który leżąc w swej koi, z całą mocą odczuł nagle swą kompletną samotność - ponieważ była to wysoce subtelna natura. Następną rzeczą, jaką wiemy o nim na pewno, jest to, że ukrywał się w chlewie Hammonda, przy drodze do Norton oddalonej o sześć mil od brzegu morza w linii prostej. O doświadczeniach tych opowiadał niechętnie: najwyraźniej napełniały jego duszę posępnym zdumieniem i grozą. Z plotek krążących po okolicy jeszcze przez szereg dni po jego przybyciu wiadomo, że rybaków z West Colebrook zaniepokoiło i przestraszyło łomotanie w ściany drewnianych chałup oraz czyjś głos, który wykrzykiwał przeraźliwie w środku nocy słowa w obcym języku. Kilku z nich wyszło nawet na dwór, jednak przybysz bez wątpienia uciekł zaalarmowany ich gniewnymi głosami nawołującymi się w ciemnościach. Coś na kształt paniki musiało mu pomóc wdrapać się na strome wzgórze w Norton. Bez wątpienia to właśnie jego, leżącego na trawie przy drodze (zdaje się, że w omdleniu) widział następnym rankiem woźnica z Brenzett, który nawet zszedł z kozła, żeby mu się przyjrzeć, ale zaraz się cofnął onieśmielony całkowitym bezruchem leżącego i czymś dziwnym w wyglądzie tego włóczęgi śpiącego tak głęboko mimo deszczu. Nieco później tego samego dnia kilkoro dzieci przybiegło do szkoły w Norton w takim strachu, że nauczycielka poszła na miejsce i zrobiła awanturę "strasznie wyglądającemu człowiekowi na drodze". Ten cofnął się o kilka kroków ze zwieszoną głową, po czym nagle rzucił się do ucieczki z chyżością strzały. Rozwoziciel mleka od pana Bradleya nie robił tajemnicy z faktu, że smagnął batem pewnego włochatego Cygana, który wyskoczywszy na drogę, na zakręcie koło Vents, chwycił za uzdę jego kucyka. Trafił go prosto w twarz, jak potem opowiadał, wskutek czego tamten rzucił się w przydrożne błoto o wiele prędzej niż z niego wyskoczył, ale sam woźnica przejechał dobre pół mili zanim udało mu się zatrzymać kucyka. Być może biedak usiłował zatrzymać wózek, desperacko usiłując uzyskać pomoc i nawiązać z kimś kontakt. Również trzej chłopcy przyznali się później, że rzucali kamieniami w śmiesznego włóczęgę, który przemoknięty i zabłocony, a także, jak się zdaje, zupełnie pijany, kręcił się na wąskiej dróżce koło wapniarni. Przez szereg dni mówiono o tym w trzech wsiach, mamy jednak niepodważalne świadectwo pani Smith (żony woźnicy pana Smitha), która widziała, jak przybysz przeszedł przez niski murek chlewu pana Hammonda i chwiejnym krokiem ruszył prosto na nią, głośno coś mamrocząc takim głosem, że już to mogłoby człowieka zabić. Mając akurat dziecko w wózku, pani Finn zawołała do przybysza, żeby sobie poszedł, ponieważ jednak ten ani myślał słuchać, odważnie zdzieliła go parasolką po głowie, po czym, nie oglądając się za siebie, pomknęła z wózkiem jak wiatr do pierwszego domu we wsi. Dopiero wtedy się zatrzymała, zupełnie bez tchu w płucach, i zawołała starego Lewisa, który tłukł młotem przydrożne kamienie. Staruszek zdjął ogromne czarne okulary ochronne, podniósł się na swych drżących nogach i spojrzał w kierunku, w którym wskazała pani Smith. Wzrok obojga powędrował ku postaci człowieka biegnącego przez pole; widzieli, jak upadł, podniósł się i znów zaczął biec, słaniając się i machając nad głową długimi rękami, w kierunku New Barns Farm. Od tej chwili przybysz jest już wyraźnie w sidłach swego ciemnego i poruszającego losu. Od owego momentu wiadomo też z całą pewnością, co się z nim działo. Wszystko teraz jest pewne: przerażenie pani Smith, niewzruszone przekonanie Amy Foster, uporczywie podtrzymywane mimo nerwowego ataku tamtej, że mianowicie człowiek nie "chciał nikogo skrzywdzić"; wściekłość Smitha, który wróciwszy z jarmarku w Darnford, zastał ujadającego szaleńczo psa, zamknięte na rygiel tylne drzwi od domu oraz żonę w napadzie histerii, a wszystko to przez nieszczęsnego, obdartego włóczęgę, który przypuszczalnie ukrył się wtedy w stogach siana. Czy rzeczywiście? Jeśli tak, to Smith już da mu nauczkę.
Smith znany jest z porywczości, lecz na widok istoty o nieokreślonym wyglądzie, całej utytłanej błotem, siedzącej po turecku pomiędzy stertami słomy i kołyszącej się w tył i w przód niczym niedźwiedź w klatce - stanął jak wryty. Następnie włóczęga bezgłośnie znalazł się przed nim; od stóp do głów był jedną bryłą błota i nieczystości. Smith, sam na sam z widmem pośród stogów, w deszczowym zmierzchu rozbrzmiewającym wściekłym ujadaniem psa, poczuł nagle strach przed czymś niewytłumaczalnie obcym. Ale kiedy stwór rozgarniając czarnymi rękami długie splątane kudły, które zasłaniały mu twarz, tak jak się rozsuwa dwie połowy zasłony, spojrzał na niego błyszczącymi białkami dzikich oczu - upiorność tej bezgłośnej konfrontacji sprawiła, że pod Smithem nogi się ugięły. Zawsze potem przyznawał (gdyż opowieść od lat jest w okolicy popularnym tematem rozmów), że cofnął się o co najmniej dwa kroki. Nagła erupcja bezsensownych słów od razu uświadomiła mu, że ma do czynienia ze zbiegłym szaleńcem. W istocie, to jego wrażenie nigdy się do końca nie zatarło. W głębi duszy Smith do dzisiaj nie wyrzekł się owego żywionego w sekrecie przekonania, że człowiek ten jest niespełna rozumu.
Gdy nieznajomy się zbliżył, wydając z siebie niemiły dla ucha szwargot, Smith (nieświadom tego, że przybysz nazywał go "szlachetnym panem" i w imię Boże prosił o strawę i dach nad głową) przemawiał do niego głosem stanowczym, lecz miłym, wycofując się przez cały czas do sąsiedniego pomieszczenia. W końcu, korzystając ze sposobności, przyskoczywszy doń wepchnął go do komórki z drewnem i natychmiast zasunął rygiel. Otarł pot z czoła, chociaż dzień był zimny. Spełnił wszak swój obowiązek wobec społeczności, odizolowując kręcącego się po okolicy zapewne niebezpiecznego wariata. Smith wcale nie jest człowiekiem bezwzględnym, ale w owej chwili idea szaleńca przesłoniła w jego umyśle wszystkie inne. Przy czym zabrakło mu wyobraźni, żeby zastanowić się nad tym, czy nieznajomy nie umrze z zimna i głodu. Tymczasem wariat straszliwie hałasował w komórce. Pani Smith wrzeszczała na piętrze, gdzie zamknęła się w sypialni, zaś Amy Foster żałośnie łkała u drzwi od kuchni, załamując ręce i mamrocząc: "Zostawcie go, zostawcie!" Zdaje się, że Smithowi, osaczonemu przez krzyki z góry i z dołu, nie było tego wieczora lekko; poruszający głos szaleńca, który niezmordowanie wydzierał się za drzwiami wzmógł tylko jego irytację. Przypuszczalnie nie mógł on skojarzyć osoby tego uciążliwego maniaka z zatonięciem statku w Eastbay, o czym głośno było na jarmarku w Darnford. Przypuszczalnie też zamknięty w drewutni człowiek był owej nocy bardzo bliski obłędu. Zanim jego podniecenie minęło, a on sam stracił przytomność, szaleńczo ciskał się w ciemnościach, rzucał się na brudne worki, gryzł palce z gniewu, zimna, głodu, zdumienia i rozpaczy.
Był góralem ze wschodniego pasma Karpat, zaś jednostką, która noc wcześniej zatonęła w Eastbay, był przewożący emigrantów statek z Hamburga o nazwie "Herzogin Sophia-Dorothea", przerażającej pamięci.
Kilka miesięcy później mogliśmy przeczytać w gazetach o fałszywych "Agencjach dla emigrantów" działających wśród słowiańskich chłopów w bardziej odległych prowincjach Austrii. Celem owych łajdaków było przejmowanie gospodarstw nieświadomych niczego prostych ludzi; byli oni w zmowie z lokalnymi lichwiarzami. Przewozili swe ofiary głównie przez Hamburg. Co się zaś tyczy statku, to obserwowałem go z tego oto okna, jak w owego mrocznego, złowrogiego popołudnia pod nastawionymi na wiatr skróconymi żaglami wpływał do zatoki. Stanął na kotwicy ściśle wedle zaleceń mapy, koło bazy straży przybrzeżnej w Brenzett. Pamiętam, że przed zapadnięciem nocy jeszcze raz spojrzałem na zarys masztów, które majacząc w ciemnościach wskazywały postrzępione, ciemnopopielate chmury niczym druga, węższa iglica, na lewo od iglicy kościelnej wieży w Brenzett. Pod wieczór wzmógł się wiatr. Leżąc w łóżku słyszałem o północy potężne podmuchy i odgłosy nadciągającej nawałnicy.
Mniej więcej w tym czasie pracownicy straży przybrzeżnej odnieśli wrażenie, że nad kotwicowiskiem widzą światła parowca. Po chwili światła znikły, jest jednak jasne, że jakiś inny statek próbując schronić się w zatoce podczas owej strasznej, otchłannej nocy, staranował niemiecki statek uderzając go w sam środek kadłuba ("przez powstałą dziurę", jak mi potem opowiadał jeden z nurków, "mogłaby przepłynąć barka z Tamizy"), po czym odpłynął - nietknięty czy też uszkodzony - któż to może wiedzieć? - w każdym razie odpłynął, nieznany, nie zauważony przez nikogo, złowrogi, by przepaść tajemniczo na pełnym morzu. Nigdy o nim już nie usłyszano, a przecież wśród zgiełku, jaki rozległ się potem na całym świecie, na pewno by go odnaleziono, gdyby tylko gdzieś istniał na powierzchni wód.
Nieobecność jakichkolwiek śladów, ukradkowość wprawnie popełnionej zbrodni, cechują tę morderczą katastrofę, która, jak może pamiętasz, zyskała już ponurą sławę. Z powodu wiatru najgłośniejszych nawet krzyków nie usłyszano na brzegu; z pewnością nie było czasu na to, by dać sygnał alarmowy. Była to śmierć natychmiastowa. Hamburski statek, od razu nabrawszy wody, tonąc odwrócił się do góry dnem, a o świcie nie wystawał z wody ani jeden maszt. Statku, rzecz jasna, nie odnaleziono; z początku pracownicy straży przybrzeżnej sądzili, że w pewnej chwili powlókł się na kotwicy, albo zerwał się z łańcucha, i wiatry zagnały go na pełne morze. Następnie, gdy pływ się zmienił, wrak musiał się nieco przesunąć uwalniając część zatopionych ciał, ponieważ morze wyrzuciło na brzeg, na wysokości wieży Martello, zwłoki dziecka - jasnowłosego dziecka w czerwonej sukience. Tego samego popołudnia na liczącym trzy mile odcinku plaży można było zobaczyć ciemne bosonogie ciała wynurzające się i ginące w rozszalałej pianie. Mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie, kobiety o zaciętych twarzach, dzieci, głównie jasnowłose - zesztywniałych i ociekających wodą układano na noszach, plecionkach, drabinach; długa procesja mijała drzwi oberży "Pod okrętem", by złożyć zwłoki w rzędzie pod północną ścianą kościoła w Brenzett.
Według wersji oficjalnej, ciało dziewczynki w czerwonej sukience jest pierwszym pochodzącym ze statku obiektem, który pojawił się na brzegu. Mam jednak pacjentów wśród żeglarzy z West Colebrook i z nieoficjalnych źródeł wiem, że owego dnia, z samego rana, dwaj bracia, którzy zeszli, żeby sprawdzić, co się dzieje z ich wyciągniętą na plażę łodzią, w znacznej odległości od Brenzett znaleźli na wybrzeżu okrętową koję z jedenastoma utopionymi kaczkami w środku. Rodziny żeglarzy zjadły ptaki, zaś koje porąbano toporem na opał. Możliwe, że również jakiś człowiek (przy założeniu, że był w czasie katastrofy na pokładzie) byłby w stanie w tym kojcu dopłynąć do brzegu. Kto wie? Przyznaję, że jest to mało prawdopodobne - choć istniał wszak ten rozbitek, i przez ileś tam dni, a nawet tygodni nie przyszło nam do głowy, że przebywa wśród nas jedyna żywa istota, która ocalała z katastrofy. On sam, nawet wtedy, gdy już władał zrozumiałą angielszczyzną, mógł nam o niej bardzo niewiele powiedzieć. Pamiętał, że poczuł się lepiej (zapewne wtedy, gdy statek stanął na kotwicy), i że ciemność, wiatr i deszcz utrudniały mu złapanie tchu. Wygląda na to, że przez część owej nocy przebywał na pokładzie. Nie możemy jednak zapominać, że znalazł się w nieznanym otoczeniu, że miał chorobę morską, że przez cztery dni przebywał pod pokładem, że nie miał większego pojęcia na temat statku i morza, a zatem nie miał też żadnego konkretnego wyobrażenia na temat tego, co mu się przydarzyło. Deszcz, wiatr i ciemność były mu znane, rozumiał beczenie owiec, pamiętał bolesną świadomość własnego nieszczęścia i opuszczenia, swoją pełną zdumienia rozpacz, że tego nieszczęścia nie widziano, ani nie rozumiano; pamiętał swoje przerażenie odkryciem, że wszyscy mężczyźni są źli, a kobiety pozbawione litości. To prawda, że przyszedł do nich jako żebrak, ale w jego kraju, dodawał, nawet jeśli żebrakom niczego nie dawano, to mogli oni liczyć przynajmniej na dobre słowo. W jego kraju nie uczono dzieci rzucać kamieniami w tych, którzy prosili o litość. Strategia Smitha zupełnie go złamała. Komórka z drewnem swym strasznym wyglądem przypominała loch. Co stanie się z nim teraz?... Nic dziwnego, że Amy Foster ukazała się jego oczom w aureoli świetlistego anioła. Rozmyślając o nieszczęśniku dziewczyna oka nie zmrużyła owej nocy, a nad ranem, zanim jeszcze państwo Smith wstali z łóżka, wymknęła się przez podwórze. Uchyliwszy drzwi komórki, zajrzała do wewnątrz i podała obcemu pół bochenka białego chleba, "takiego, jaki w moim kraju jedzą bogaci", opowiadał potem obdarowany.
Widząc ten gest dźwignął się ze sterty rozmaitego śmiecia zesztywniały, głodny, drżący, wynędzniały i pełen wątpliwości. "Może to zjecie?", zapytała swym miękkim i nieśmiałym głosem. Musiał ją wziąć za jakąś "wielmożną panią". Łapczywie pochłonął bochenek, łzy popłynęły na kromkę. Nagle odrzucił chleb, chwycił ją za dłoń i wycisnął na niej pocałunek. Nie bała się. Zauważyła, że mimo całej swej nędzy był przystojny. Zamknęła drzwi komórki i powoli wróciła do kuchni. Znacznie później opowiedziała o tym pani Smith, która wzdrygała się na samą myśl o tym, że przybysz mógłby ją dotknąć.
Ten akt spontanicznego współczucia przywrócił rozbitka do świata relacji międzyludzkich w nowym otoczeniu. Nigdy tego Amy nie zapomniał.
Tego samego poranka przyszedł do Smitha staruszek Swaffer (jego najbliższy sąsiad), żeby coś mu doradzić, odszedł zaś zabierając przybysza ze sobą. Ten stał niepewnie na nogach, potulny i oblepiony na wpół zaschniętym błotem, podczas gdy dwaj mężczyźni prowadzili rozmowę w niezrozumiałym języku. Pani Smith odmówiła zejścia na dół, dopóki szaleniec nie opuści domu; Amy Foster z głębi ciemnej kuchni śledziła wszystko przez uchylone drzwi; on zaś starał się stosować jak umiał najlepiej do dawanych mu znaków. Jednak Smith był nieufny. "Proszę mieć na niego oko, sir! To może być wybieg z jego strony", zawołał kilkakrotnie tonem ostrzeżenia. Kiedy pan Swaffer zaciął batem swoją klacz, potulnie siedzący koło niego nieszczęśnik wskutek osłabienia o mało nie zleciał przez tylne oparcie wysokiej dwukółki. Swaffer zawiózł go prosto do domu. To właśnie wtedy pojawiłem się na scenie.
Zostałem wezwany przez staruszka po prostu w ten sposób, że pokiwał na mnie palcem stojąc u bramy swego domu, gdy właśnie tamtędy przejeżdżałem. Rzecz jasna, zatrzymałem się.
"Mam coś ciekawego", mruknął pan Swaffer prowadząc mnie do przybudówki znajdującej się w pewnym oddaleniu od pozostałych budynków na jego farmie.
To właśnie tam ujrzałem go po raz pierwszy, w długim niskim pomieszczeniu będącym częścią czegoś w rodzaju wozowni. Miało gołe pobielane ściany; na przeciwległym końcu widniał kwadratowy otwór, w którym połyskiwała pęknięta, zakurzona szyba. Przybysz leżał na wznak na słomianym sienniku; dano mu kilka końskich derek. Wydawało się, że resztkę sił, jakie mu zostały, zużył na oczyszczenie się z błota. Prawie nie mógł mówić; jego krótki, urywany oddech dobywający się spod koców, które nasunął pod brodę oraz błyszczące niespokojne czarne oczy, nasunęły mi na myśl schwytanego w sidła dzikiego ptaka. Gdy mu się przyglądałem, stary Swaffer stał w milczeniu przy drzwiach, przesuwając koniuszkami palców po swej wygolonej górnej wardze. Udzieliłem kilku rad, obiecałem przysłać lek w buteleczce, rzecz jasna, zadałem też kilka pytań.
"Smith złapał go między stogami siana w New Barns - odparł staruszek, jak to miał w zwyczaju, z namysłem i zupełnie beznamiętnie, jak gdyby tamten naprawdę był dzikim zwierzęciem. - Tak się na niego natknąłem. Osobliwość, nieprawdaż? Niech pan mi powie doktorze - przecież objechał pan cały świat - czy nie wydaje się panu, że mamy tutaj coś w rodzaju Hindusa?"
Cała ta sprawa bardzo mnie zdumiała. Długie czarne włosy przybysza rozrzucone na słomianej poduszce kontrastowały z oliwkową bladością twarzy. Przyszło mi na myśl, że może to Bask. Niekoniecznie z tego wynikało, że będzie rozumiał po hiszpańsku, jednak rzuciłem kilka znanych mi słów w tym języku, próbowałem go też zagadnąć po francusku. Szept, który usłyszałem przybliżywszy ucho do jego warg, zupełnie zbił mnie z tropu. Tego samego popołudnia młode panie z probostwa (jedna czytała Goethego ze słownikiem, druga przez lata zmagała się z Dantem), które przyszły odwiedzić panią Swaffer, stojąc na progu pokoju próbowały dogadać się z nim po niemiecku i włosku. Wycofały się jednak, a nawet nieco przelękły, gdy przybysz, odwróciwszy się na posłaniu, wyrzucił z siebie bezładny potok słów. Przyznały, że dźwięki te były miłe dla ucha, miękkie i melodyjne. Jednakże, zapewne w połączeniu z wyglądem mówiącego, wzbudziły przerażenie - tak bardzo były żywiołowe i tak niepodobne do niczego, co kiedykolwiek słyszały. Chłopcy ze wsi wspinali się na brzeg, żeby przez mały kwadratowy twór zajrzeć do wnętrza izby. Każdy się zastanawiał, co też pan Swaffer zrobi ze znajdą.
A on po prostu zatrzymał go u siebie.
Swaffera nazywano by dziwakiem, gdyby go tak bardzo nie szanowano. Wszyscy panu powiedzą, że starzec aż do dziesiątej wieczór przesiaduje z książką, albo że wypisze czek na dwieście funtów, kiedy się go raz o to poprosi. On sam poinformuje pana, że ród Swafferów jest w posiadaniu ziemi stąd do Darnford już od trzystu lat. Pan Swaffer musi mieć jakieś osiemdziesiąt pięć lat, ale nie wygląda ani trochę starzej niż wtedy, gdy po raz pierwszy przybyłem w te strony. Jest to zamiłowany hodowca owiec oraz znany handlarz bydłem. W dni targowe jeździ na jarmarki oddalone o całe mile, bez względu na pogodę. Powozi w postawie nieco zgarbionej, jego proste szare włosy wiją się nad kołnierzem ciepłego palta, zaś nogi otula zielony pled. Jego obejście emanuje spokojem podeszłego wieku; jest gładko ogolony, ma cienkie i wrażliwe usta; pewna sztywność i królewskość rysów nadaje całej jego twarzy nieco wyniosłego charakteru. Wiadomo, że może przejechać całe mile w deszczu, chcąc obejrzeć w czyimś ogrodzie nową odmianę róży, albo gigantyczną główkę kapusty wyhodowaną przez któregoś z wieśniaków. Uwielbia słuchać i oglądać coś, co sam nazywa "osobliwym". Być może to właśnie owa osobliwość przybysza tak na starego Swaffera podziałała. A może był to tylko jego kaprys. Tak czy owak, po upływie trzech tygodni przejeżdżając tamtędy zobaczyłem, jak człowiek, którego Smith uznał za szaleńca, kopie w ogródku warzywnym Swaffera. Okazało się, że umie posługiwać się łopatą. Pracował boso.
Czarne włosy opadały mu na ramiona. Przypuszczam, że to Swaffer dał mu starą bawełnianą koszule w pasy; wciąż jednak nosił swoje stare brązowe płócienne spodnie (miał je na sobie, gdy morze wyrzuciło go na brzeg), które przylegały mu do nóg niczym trykoty, przepasany był szerokim skórzanym pasem nabijanym małymi mosiężnymi dyskami; nie zebrał się też jeszcze na odwagę, żeby pojawić się we wsi. Rozpościerające się przed nim zagony wydały mu się dobrze utrzymane, niczym grunty wokół domu gospodarza; rozmiary koni pociągowych budziły jego zdumienie; drogi przypominały ogrodowe alejki; zaś ubiory ludzi, zwłaszcza w niedziele, świadczyły o zamożności. Zastanawiał się, dlaczego mają takie twarde serca - i tak zuchwałe dzieci. Jedzenie dostawał pod drzwiami na tyłach domu, ostrożnie przenosił je w obu rękach do swojej przybudówki i siedząc samotnie na sienniku, przed rozpoczęciem posiłku, robił znak krzyża. Klęcząc obok tego samego siennika w zapadającym wcześnie zmroku, przed snem, odmawiał na głos modlitwę Ojcze Nasz. Ilekroć widział starego Swaffera, kłaniał mu się w pas i stawał w bezruchu, podczas gdy tamten, trzymając palce na swej górnej wardze, przypatrywał mu się w milczeniu. Kłaniał się również pannie Swaffer, która oszczędnie prowadziła gospodarstwo ojca. Była to szeroka w ramionach, masywna, czterdziestopięcioletnia kobieta o szarych, spokojnych oczach i z pękiem kluczy w kieszeni fartucha. Należała do kościoła anglikańskiego - jak mówili ludzie (podczas gdy jej ojciec był jednym z kuratorów kaplicy baptystów) - i u pasa nosiła mały stalowy krzyż. Ubierała się skromnie, w czerń, przez pamięć jednego z niezliczonych Bradleyów z sąsiedztwa, z którym była zaręczona jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej - był to młody farmer, który złamał kark na polowaniu w przeddzień ślubu. Miała nieporuszoną twarz osoby głuchej, mówiła bardzo rzadko, zaś jej usta, cienkie jak usta ojca, zaskakiwały czasem patrzącego przybierając tajemniczy ironiczny grymas.
Tym właśnie ludziom przybysz winien był posłuszeństwo. Nieprzeparta samotność zdawała się spływać z ołowianego nieba tej bezsłonecznej zimy. Wszystkie twarze były smutne. Przybysz nie miał z kim rozmawiać, nie miał też nadziei na to, że kiedykolwiek kogoś zrozumie. Wydawało mu się, że otaczające go twarze należały do ludzi z tamtego świata - do zmarłych - jak powiedział mi kilka lat później. Słowo daję, zdumiewa mnie, że nie zwariował. Nie wiedział, gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swoich gór - gdzieś nad wodą. Zastanawiał się, czy to już Ameryka...
Wyznał mi, że gdyby nie stalowy krzyżyk u pasa panny Swaffer, nie wiedziałby nawet, czy w ogóle jest w kraju katolickim. Zwykł na ów krzyżyk popatrywać ukradkiem; to mu dawało pociechę. Nic tu nie było takie samo, jak w jego rodzinnym kraju! Woda i ziemia były inne; nigdzie na poboczu drogi nie widniała podobizna Odkupiciela. Zupełnie inna była trawa i drzewa z wyjątkiem sosen norweskich rosnących na skrawku trawnika przed domem Swaffera, które przypominały mu o jego kraju. Kiedyś, po zapadnięciu zmroku, widziano go, jak stał oparty czołem o pień jednej z nich, szlochając i mówiąc do siebie. Podkreślał, że w owym czasie drzewa te były mu braćmi. Wszystko inne rodziło poczucie obcości. Proszę sobie wyobrazić egzystencję, którą fakty świata materialnego przytłaczają, na którą rzucają cień, jak wizje z koszmaru. W nocy, gdy nie mógł spać, myślał o dziewczynie, która dała mu pierwszy kawałek chleba, jaki zjadł w tym obcym kraju. Nie była ani bezlitosna, ani zła, ani przestraszona. Jej twarz zapamiętał jako jedyną zrozumiałą dlań twarz spośród wszystkich tych, co go otaczały - twarzy tak nieprzeniknionych, tajemniczych i niemych, jak oblicza zmarłych, którzy posiedli wiedzę niedostępną dla rozumu żyjących. Zastanawia mnie, czy to wspomnienie jej współczucia nie pozwoliło mu poderżnąć sobie gardła. Ale co tam! Pewnie jestem starym sentymentalistą, zapominając o instynktownej miłości życia, którą przezwyciężyć może tylko cała moc bezgranicznej rozpaczy.
Przybysz wykonywał powierzone mu prace z inteligencją, która zaskoczyła starego Swaffera. Stopniowo odkrywano, że potrafi pomóc przy orce, umie doić krowy, karmić woły w zagrodzie dla bydła, pomóc przy owcach.. Bardzo szybko też zaczął uczyć się słów; zaś któregoś pięknego wiosennego poranka ocalił od niechybnej śmierci wnuczkę starego Swaffera.
Młodsza córka Swaffera jest żoną Willcoxa, radcy prawnego i urzędnika rady miejskiej Colebrook. Regularnie dwa razy w roku Willcoxowie przyjeżdżają na kilka dni do staruszka. Ich jedyna córka, mała dziewczynka, nie mająca podówczas trzech lat, wybiegła z domu w swym małym fartuszku i niepewnym krokiem przeszła przez trawnik tarasowatego ogrodu, po czym, przeleciawszy przez niski murek, wpadła, głową naprzód, do stawu gospodarskiego znajdującego się na dziedzińcu poniżej.
Przybysz był właśnie w polu, razem z woźnicą orał zagon w pobliżu domu, i kiedy wracali, by zacząć świeżą bruzdę, przez uchyloną bramę ujrzał coś, co dla każdego innego człowieka byłoby jedynie mignięciem bieli. On jednak miał bystre, przytomne, dalekosiężne oczy, które jedynie w obliczu bezmiaru morza zdawały się cofać tracąc swą niesłychaną moc. Był boso i wyglądał tak osobliwie, jak tylko mogłoby zapragnąć serce Swaffera. Zostawiwszy konie w pół skrętu, ku bezgranicznemu niezadowoleniu woźnicy rzucił wszystko, wielkimi susami popędził przez zaorane pole, nieoczekiwanie pojawił się przed matką, wetknął jej dziecko w ramiona, po czym oddalił się zamaszystym krokiem.
Staw nie był zbyt głęboki, ale gdyby przybysz nie miał tak dobrych oczu, dziecko musiałoby zginąć - dusząc się mulistą mazią, której gruba warstwa, około jednej stopy, zalegała dno. Stary Swaffer wyszedł wolno na pole, zaczekał aż oracze się zbliżą, posłał przybyszowi długie spojrzenie, i bez słowa wrócił do domu. Ale od tego czasu posiłki zostawiano mu na stole w kuchni. Z początku też panna Swaffer, cała w czerni, z nieprzeniknioną twarzą stawała w progu salonu, żeby widzieć, jak przybysz żegna się znakiem krzyża nim zacznie jeść. Sądzę, że również od tego czasu Swaffer zaczął mu płacić regularną pensję.
Nie mogę tutaj dokładnie prześledzić dziejów przybysza. Ściął na krótko włosy, widywano go we wsi i na drodze, kiedy, tak jak wszyscy inni, szedł do pracy, a potem wracał do domu. Dzieci już za nim nie wołały. Zaczął być świadom różnic pozycji społecznej, ale jeszcze długo nie przestało go dziwić ubóstwo kościołów pośród takiego bogactwa. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego kościoły są zamknięte w dni powszednie. Wszak nie było w nich nic, co można by ukraść. Czy więc zamykano je po to, żeby ludzie zbyt często się nie modlili? Mniej więcej w tym czasie bardzo zainteresowano się nim w probostwie, podejrzewam też, że młode panie próbowały przygotować grunt pod jego nawrócenie. Nie mogły jednak wyperswadować mu nawyku żegnania się, choć osiągnęły tyle, że rozstał się z łańcuszkiem, na którym widniały dwa mosiężne medaliki rozmiarów sześciopensówki, z małym metalowym krzyżykiem, i czymś na kształt kwadratowego szkaplerza, który nosił na szyi. Zawiesił je na ścianie przy łóżku, i nadal każdego wieczoru słyszano, jak odmawia na głos Modlitwę Pańską w niezrozumiałym języku, powoli i z żarem, jak czynił to jego stary ojciec, który klęcząc na czele całej rodziny, dorosłych i dzieci, modlił się co wieczór przez całe jego dotychczasowe życie. I chociaż w pracy nosił sztruksy, a w niedzielę zakładał ubranie z cętkowanego płótna, obcy oglądali się za nim na ulicy. Jego cudzoziemskość wycisnęła na nim osobliwe, nie dające się wymazać piętno. W końcu ludzie przywykli do jego widoku. Ale nigdy nie przywykli do jego osoby. Jego szybki, zamaszysty krok; jego smagła cera; przekrzywiony na lewe ucho kapelusz; fakt, że w ciepłe wieczory nosił przerzucony przez ramię płaszcz, niczym huzarski dolman; albo że przeskakiwał przez kładki, i to nie żeby się popisać, ale ot tak, mimochodem - wszystkie te drobne dziwactwa były, jak można sądzić, obiektem złośliwości i kamieniem obrazy dla mieszkańców wioski. Nie mieli oni zwyczaju wylegiwać się na trawie w porze obiadu i gapić się w niebo. Nie włóczyli się też po polach wyśpiewując dzikie melodie. Tyle razy ja sam słyszałem jego wysoki głos dobiegający zza grzbietu jakiegoś pochyłego pastwiska; głos wesoły i mocny, niczym głos skowronka, jednak z nutą ludzkiej melancholii, co pobrzmiewała ponad naszymi łąkami, które słyszą tylko śpiewy ptaków. I ja również bywałem poruszony. Tak! Był inny: miał niewinne serce i mnóstwo dobrej woli, której nikt nie potrzebował. Jak człowieka przeniesionego na inną planetę, od przeszłości oddzielał naszego rozbitka bezmiar przestrzeni, zaś od przyszłości - bezmiar niewiedzy. Jego żywa, gwałtowna mowa wręcz szokowała wszystkich. Nazywali go: "zapalczywym diabłem".
Siedząc któregoś wieczora w barze oberży "Dyliżans" (podpiwszy sobie whisky), rozgniewał obecnych śpiewając jakąś miłosną piosenkę ze swych stron rodzinnych. Gwizdami zmusili go do milczenia, czym sprawili mu ból; ale cóż, skoro Preble, kulawy kołodziej, Vincent, tłusty kowal i jeszcze inni notable, chcieli wypić w spokoju swoje wieczorne piwo. Innym razem chciał im pokazać, jak się tańczy. Z pokrytej warstwą piachu posadzki wzbiły się kłęby pyłu; przybysz skakał w górę między stołami, trzaskał piętami, na jednej nodze przysiadł przed starym Preble, drugą wyrzucając z przytupem, wydawał dzikie, radosne okrzyki, podskakiwał i kręcił się na jednej nodze, strzelając nad głową palcami - w końcu jakiś obcy, woźnica, który też tam popijał, zaczął przeklinać i przeniósł się ze swym półkwaterkiem do baru. Gdy jednak nasz bohater nagle wskoczył na stół i zaczął tańczyć między szklankami, do akcji wkroczył oberżysta. Powiedział, że nie życzy sobie w swoim szynku "żadnych cyrkowych sztuczek". Lokatora pana Swaffera próbowano powstrzymać. Gdy ten, wypiwszy już kilka szklanek piwa, próbował protestować, siłą wyrzucono go z knajpy: podbito mu też oko.
Myślę, że czuł wrogość otaczających go ludzi. Był jednak mocny - zarówno ciałem, jak i duchem. Jedynie wspomnienie morza napawało go lękiem, owym nieokreślonym lękiem, który pozostaje po przebudzeniu ze złego snu. Jego dom był daleko; on zaś nie chciał już płynąć do Ameryki. Często mu wyjaśniałem, że nie istnieje na ziemi takie miejsce, w którym złoto leży na ulicy i żeby je zdobyć wystarczy się po nie schylić. Jak w takim razie - zapytywał - kiedykolwiek będzie mógł wrócić do domu - z pustymi rękami - skoro sprzedano krowę, dwa kucyki i kawałek ziemi, żeby zapłacić za jego podróż? Jego oczy wypełniały się łzami; odwróciwszy je od rozmigotanego bezmiaru morza, rzucał się twarzą na trawę. Czasem jednak, przekrzywiając kapelusz z miną nieco zawadiacką, próbował zadać kłam mojej mądrości. Wszak znalazł już swój kawałek szczerego złota. Było nim serce Amy Foster; "złote serce, wrażliwe na ludzkie nieszczęście", dodawał z głębokim przekonaniem.
Nazywał się Janko. Wyjaśnił mi, że znaczy to tyle co mały John, ponieważ jednak równie często powtarzał, że jest mieszkańcem gór (słowo to w języku jego kraju brzmiało "góral"), taki też zyskał przydomek. I jest to jedyny ślad, jaki w parafialnym rejestrze małżeństw znajdą po nim następne stulecia: "Yanko Goorall", wypisane ręką proboszcza. Przekrzywiony krzyżyk wypisany ręką rozbitka; krzyżyk, którego wykreślenie on sam bez wątpienia uznał za najpoważniejszą część całej ceremonii, jest wszystkim, co pozostało, by uwiecznić pamięć jego imienia.
Jego zaloty trwały jakiś czas - począwszy od chwili, w której znalazł niepewny punkt oparcia w naszej społeczności. Zaczęło się od kupienia Amy Foster zielonej satynowej wstążki na targu w Darnford. Tak właśnie postępowano w jego kraju. Kupowało się wstążkę na żydowskim straganie w jakiś dzień jarmarczny. Nie przypuszczam, żeby Amy wiedziała, co ma z nią zrobić, jednak Janko zdawał się sądzić, że jego uczciwe intencje nie mogą być źle zrozumiane.
Dopiero kiedy oświadczył, że zamierza się żenić, w pełni zrozumiałem, do jakiego stopnia - czy mam powiedzieć: nienawistny? - i to z tysiąca jak najbłahszych i pozbawionych znaczenia powodów, a zatem: do jakiego stopnia był Janko nienawistny dla całej okolicy. Wszystkie staruchy we wsi sprzymierzyły się przeciwko niemu. Smith, natknąwszy się na niego koło farmy, zapowiedział, że rozwali mu łeb, jeśli jeszcze raz go tam zobaczy. Ale Janko podkręcił małego czarnego wąsa z miną tak wojowniczą, i tak spojrzał na Smitha czarnymi dzikimi oczami, że ta groźba wydała się śmieszna. W każdym razie Smith oświadczył Amy, że chyba musi być szalona, skoro zadaje się z mężczyzną, który z pewnością ma źle w głowie. A mimo to, gdy Amy w zapadającym zmroku słyszała dobiegający spoza sadu głos Janka, który pogwizdywał w takt dziwnej i posępnej melodii, rzucała wszystko, co miała w ręce, przerywała rozmowę z panią Smith w pół zdania - i biegła na wezwanie tego głosu. Pani Smith nazywała ją bezwstydnicą. Amy nic na to nie odpowiadała. W ogóle nic nikomu nie mówiła i postępowała po swojemu, jakby była głucha. Wydaje mi się, że w całej okolicy tylko ja i ona potrafiliśmy docenić jego urok. Był bardzo przystojny i o wdzięcznym obejściu; w jego wyglądzie było coś dzikiego, jak gdyby był leśną istotą. Matka Amy czyniła jej gorzkie wyrzuty ilekroć dziewczyna odwiedzała ją mając wychodne. Ojciec był opryskliwy, ale udawał, że o niczym nie wie; zaś pani Finn kiedyś powiedziała jej wprost: "Ten człowiek, moja droga, jeszcze cię kiedyś skrzywdzi". I tak to się toczyło. Widywano ich na drogach: ją kroczącą statecznie w swoim wyjściowym stroju - szarej sukience, kapeluszu z czarnym piórem, mocnych butach, jaskrawobiałych bawełnianych rękawiczkach, które rzucały się w oczy z odległości stu jardów - i jego: z płaszczem malowniczo zarzuconym na ramię idącego u jej boku galanta, który posyłał powłóczyste spojrzenia dziewczynie o złotym sercu. Zastanawiam się, czy zdawał sobie sprawę, jak bardzo była prosta. Być może, znalazłszy wśród ludzkich typów tak różnych od tych, które widywał wcześniej, nie umiał tego ocenić, być może też rzuciła nań czar jej boska cecha litości.
Tymczasem Janko miał wielki kłopot. W jego kraju, starając się o pannę, trzeba mieć swata, jakiegoś starszego mężczyznę. Janko nie wiedział, co ma zrobić. Jednakże któregoś dnia, gdy razem paśli na łące owce (był teraz u Swaffera młodszym owczarzem przy Fosterze), z kapeluszem w dłoni pokornie poprosił ojca Amy o jej rękę. "Zdaje mi się, że jest na tyle głupia, że za ciebie wyjdzie", brzmiała odpowiedź Fostera. "A potem", opowiadał Janko "włożył na głowę kapelusz i popatrzył na mnie tak, jakby chciał mi poderżnąć gardło, gwizdnął na psa, i poszedł sobie, zostawiając mnie przy robocie". Fosterowie nie chcieli, rzecz jasna, stracić dochodów Amy: wszystkie swoje pieniądze dziewczyna oddawała matce. Jednak Foster miał autentyczną awersję do tego małżeństwa. Przyznawał, że przybysz bardzo dobrze radzi sobie z owcami, ale nie nadawał się na męża dla żadnej dziewczyny. Po pierwsze zwykł chodzić wzdłuż płotów mamrocząc do siebie jak jakiś cholerny głupiec, poza tym ci cudzoziemcy czasami bardzo dziwacznie postępują z kobietami. Może nawet zechce ją gdzieś wywieźć - albo sam ucieknie. Słowem, nie było to bezpieczne. Foster wygłosił córce całe kazanie o tym, że facet może ją skrzywdzić. Nic na to nie odpowiedziała. Wyglądało na to, że, jak mówiono we wsi, przybysz dziewczynę omotał. Wszyscy rozprawiali o tym w atmosferze ogólnego podniecenia, zaś zakochana para "chodziła ze sobą" ostentacyjnie lekceważąc wszelki sprzeciw. A wtedy zaszło coś nieoczekiwanego.
Nie wiem, czy stary Swaffer kiedykolwiek pojął, jak dalece jego cudzoziemski domownik traktował go jako ojca. Tak czy owak ich relacja była osobliwie feudalna. Gdy więc Janko formalnie poprosił Swaffera o rozmowę - "panienkę też" (surową, głuchą pannę Swaffer nazywał po prostu "panienką") - uczynił to w tym celu, żeby uzyskać ich pozwolenie na to małżeństwo. Swaffer wysłuchał go z kamienną twarzą, odprawił skinieniem głowy, po czym wykrzyczał wszystkie wieści w mniej głuche ucho panny Swaffer. Ta nie okazała zdziwienia i tylko beznamiętnym głosem cierpko zauważyła: "Zapewne żadna inna by za niego nie wyszła".
Po kilku dniach okazało się, że pan Swaffer podarował Jankowi chatę (tę samą, którą widział pan dziś rano) i około akra gruntu - ustanawiając go jedynym właścicielem. Cała zasługa tej szczodrości przypada w udziale pannie Swaffer. Willcox sporządził stosowny akt, i dobrze pamiętam, jak mówił mi, że sprawiło mu to wielką przyjemność. Akt ów głosił: "Na okoliczność uratowania życia mojej ukochanej wnuczce, Bertha Willcox".
Potem, rzecz jasna, już żadna siła nie mogłaby zapobiec ich małżeństwu.
Zauroczenie Amy trwało. Ludzie widzieli, jak wychodzi na wieczorne spotkania z Jankiem. Zafascynowanym spojrzeniem szeroko otwartych oczu wpatrywała się w dal, skąd miał nadejść Janko swym swobodnym krokiem, kołysząc biodrami i nucąc jedną z piosenek miłosnych swego kraju. Kiedy urodził im się chłopiec, Janko podchmielił sobie w "Dyliżansie"; jeszcze raz próbował śpiewać i tańczyć, i również tym razem został wyrzucony. Ludzie wyrażali współczucie kobiecie, która poślubiła takiego pajaca. Jankowi było to obojętne. Albowiem istniał już człowiek (powiedział mi tonem przechwałki), któremu mógł śpiewać i do którego mógł mówić językiem swojego kraju, a przy okazji też nauczyć, jak się tańczy.
Choć... sam już nie wiem. Zacząłem odnosić wrażenie, że jego chód stał się mniej sprężysty, bardziej ociężały, a spojrzenie się nieco zamgliło. Zapewne była to tylko moja wyobraźnia, teraz jednak sądzę, że sieć losu zaczęła zacieśniać się wokół niego.
Pewnego dnia spotkałem go na ścieżce na Talfourd Hill. Oświadczył mi, że "kobiety są śmieszne". Już wcześniej słyszałem o jego domowych nieporozumieniach. Ludzie mówili, że Amy Foster zaczęła się przekonywać, jakiego człowieka poślubiła. Janko spoglądał na morze obojętnym, niewidzącym wzrokiem. Pewnego dnia żona wyrwała mu z objęć dziecko, kiedy siedział na progu chaty nucąc piosenkę, jak mają w zwyczaju matki w jego rodzimych górach. Najwyraźniej pomyślała, że robi małemu jakąś krzywdę. Kobiety są śmieszne. Nie pozwoliła mu też odmawiać na głos cowieczornej modlitwy. Dlaczego? Liczył na to, że z czasem chłopiec będzie powtarzał za nim jej słowa, tak jak będąc dzieckiem powtarzał je on sam za swym starym ojcem. Odkryłem też, że tęsknił do chwili, kiedy chłopiec dorośnie na tyle, że Janko będzie miał z kim porozmawiać w języku, który dla naszych uszu brzmiał tak niepokojąco, namiętnie i tak dziwacznie. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego jego żonie nie spodobała się ta myśl. Ale to minie, oświadczył. I pochyliwszy ze zrozumieniem głowę, uderzył się w pierś na znak, że ma ona dobre serce: ani twarde, ani okrutne, zdolne do współczucia, miłosierne dla biedaków!
Odszedłem zamyślony. Zastanawiałem się, czy jego inność, jego obcość, nie zaczynają napawać niechęcią owej ospałej natury, którą wcześniej tak nieodparcie pociągały. Zastanawiałem się nad tym..."
Kennedy podszedł do okna. Rozpościerał się przed nim lodowaty majestat morza; którego zamglony bezmiar zdawał się ogarniać całą ziemię i wszystkie serca zagubione pośród żywiołów miłości i strachu.
- Z punktu widzenia fizjologii - powiedział, nagle się odwracając - było to możliwe. Było możliwe.
Na chwilę zamilkł. Po czym ciągnął dalej.
- W każdym razie, kiedy spotkałem go następnym razem, był chory - problemy z płucami. Był twardy, ale, jak sądzę, nie zaaklimatyzował się tak dobrze, jak wcześniej sądziłem. Zima była ostra; no i, rzecz jasna, ci mieszkańcy gór miewają napady tęsknoty za rodzinnymi stronami; depresja znacznie go osłabiła. Na w pół ubrany leżał na łóżku, w pokoju na dole.
Okryty ciemną ceratą stół zajmował cały środek małego pokoju. Na podłodze stała wiklinowa kołyska, w schowku na kominku stał czajnik, z którego leciała para, na kracie kominka suszyła się dziecięca bielizna. W pokoju było ciepło, chociaż, jak może pan zapamiętał, drzwi otwierają się wprost na ogród.
Janko miał wysoką gorączkę i coś tam do siebie mamrotał. Amy siedziała na krześle, za stołem, wpatrując się weń nieruchomo swymi brązowymi oczami bez wyrazu.
- Dlaczego nie umieścisz go na górze? - zapytałem.
Drgnęła i niewyraźnym szeptem odparła.
- Na górze nie mogłabym przy nim wysiedzieć, panie doktorze.
Udzieliłem jej konkretnych wskazówek; na odchodnym jeszcze raz powiedziałem, że powinien leżeć w pokoju na piętrze. Amy załamała ręce.
- Nie mogłabym tam wysiedzieć. Nie dałabym rady. On ciągle coś mówi - a ja nie wiem, co.
Mając w pamięci wszystko to, co wmawiano jej na temat tego człowieka, spojrzałem na nią krzywo. Zajrzałem w jej krótkowzroczne oczy, w te oczy bez wyrazu, które tylko raz ujrzały kształt piękna, lecz teraz, gapiąc się na mnie, zdały się nie dostrzegać niczego. Jednak było widać, że Amy jest niespokojna.
- Co się z nim dzieje? - zapytała z czymś w rodzaju bezmyślnego strachu. - Nie wygląda na bardzo chorego. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak wyglądał.
- Myślisz, że udaje? - spytałem z gniewem.
- Nic na to nie poradzę, panie doktorze - odparła obojętnie z flegmą i splatając dłonie rozejrzała się w prawo i lewo. - I jeszcze to dziecko. Tak się boję. Przed chwilą chciał, żebym dała mu dziecko. Nie rozumiem, co do niego mówi.
- Nie możesz poprosić jakiegoś sąsiada, żeby przyszedł na noc? - zapytałem.
- Panie doktorze, zdaje mi się, że żaden by nie przyszedł - wymamrotała, a w jej głosie zabrzmiała nagle tępa rezygnacja.
Uzmysłowiłem jej, że musi Janka otoczyć troskliwszą opieką, po czym ruszyłem do wyjścia. Tej zimy było wielu chorych.
- Mam nadzieję, że nie będzie mówił! - wykrzyknęła stłumionym głosem, kiedy już odchodziłem.
Nie wiem, jak to możliwe, że tego nie widziałem... ale nie widziałem. A przecież, odwróciwszy się w mej dwukółce, ujrzałem, jak stoi przed drzwiami domu, nieruchoma, jakby rozważała w duchu możliwość ucieczki po błotnistej drodze.
Przed nocą gorączka Janka wzrosła.
Przewracał się na posłaniu, jęczał, co jakiś mamrocząc jakąś skargę. A ona siedziała, ze stołem oddzielającym ją od łóżka, każdy ruch Janka, każdy wydany przez niego dźwięk obserwując z rosnącym przerażeniem, irracjonalnym przerażeniem, które budził w niej ten niepojęty dla niej człowiek. Wiklinową kołyskę przysunęła blisko do swych stóp. Nic już w niej teraz nie było oprócz instynktu macierzyńskiego i tego niewytłumaczalnego strachu.
Odzyskując przytomność, spragniony, zażądał wody. Nie poruszyła się. Nie zrozumiała, choć jemu mogło się wydawać, że mówi po angielsku. Czekał, wpatrując się w nią, rozpalony gorączką, zdumiony jej milczeniem i bezruchem, i nagle zawołał, już z niecierpliwością: "Wody! Daj mi wody!"
Skoczyła na równe nogi, porwała dziecko i - stanęła w bezruchu. Przemówił do niej, lecz jego gniewne wyrzuty tylko wzmogły jej strach przed tym obcym. Sądzę, że przemawiał bardzo długo, tonem błagalnym, napominającym, nakazującym, pełnym zdumienia. Powiedziała mi, że znosiła to, dopóki była w stanie. Ale wtedy Janka ogarnęła fala wściekłości.
Usiadł na łóżku i wykrzyczał tylko jedno słowo - jakieś jedno słowo. Opowiadała mi, że potem wstał, jakby wcale nie był chory. I kiedy ze zdumionym przestrachem, rozpalony gorączką i wściekły, próbował obejść stół, żeby się do niej zbliżyć, po prostu otwarła drzwi i wybiegła z domu, z dzieckiem w ramionach. Gdy była już na drodze, usłyszała, że dwa razy zawołał za nią przeraźliwym głosem - i uciekła... Ach! Gdyby pan widział czające się w mętnym, zamglonym spojrzeniu jej oczu widmo tego strachu, który ścigał ją owej nocy, przez trzy i pół mili, aż do drzwi chaty Fostera! Ja je widziałem nazajutrz.
To ja byłem tym, który znalazł Janka, jak leżał twarzą do ziemi, w kałuży, tuż za bramą.
Tej nocy wezwano mnie do wsi, do nagłego przypadku, i wracając o świcie do domu właśnie tamtędy przejeżdżałem. Drzwi chaty były otwarte. Mój pomocnik pomógł mi wnieść Janka do środka. Ułożyliśmy go na łóżku. Lampa kopciła, ogień w kominku zgasł, chłód burzliwej nocy przenikał przez ponurą żółtą tapetę na ścianach chaty.
- Amy! - zawołałem, a mój głos zdawał się gubić w pustce tego małego domu, jakby krzyczał na pustyni. Janko otworzył oczy.
- Odeszła! - powiedział dobitnie. - Poprosiłem ją tylko o wodę...o trochę wody...!
Cały pokryty był błotem. Okryłem go i stałem w milczącym oczekiwaniu chwytając sporadyczne słowa, wypowiedziane pełnym wysiłku szeptem. Nie mówił już swoim językiem. Gorączka go opuściła, zabierając ze sobą cały żar życia. Jego dysząca pierś i błyszczące oczy znów nasunęły mi na myśl dzikie zwierzę w sieci; albo ptaka złowionego w sidła. A ona odeszła. Odeszła zostawiając go chorego, bezradnego, spragnionego. Włócznia łowcy przeszyła na wylot jego duszę.
- Dlaczego?! - zawołał przejmującym, rozżalonym głosem człowieka, który wzywa Stwórcę. Odpowiedziały mu zawodzenie wichru i chlupot deszczu.
Kiedy się odwróciłem, żeby zamknąć drzwi, wypowiedział jedno słowo:
- Miłosierny - i wyzionął ducha.
Ostatecznie stwierdziłem, że bezpośrednią przyczyną zgonu była niewydolność serca. W rzeczy samej, serce musiało go zawieść, w innym razie mógłby przeżyć tę deszczową noc, podczas której go porzucono. Zamknąłem mu oczy i odjechałem. Nieopodal chaty natknąłem się na Fostera, który z owczarkiem przy nodze kroczył energicznie pomiędzy ociekającymi deszczem dachami.
- Wie pan może, gdzie jest pańska córka? - zapytałem.
- Naturalnie! - zawołał - Mam zamiar się z nim rozmówić. Żeby tak nastraszyć biedną kobietę!
- Już nigdy więcej jej nie nastraszy - powiedziałem. - Nie żyje.
Foster uderzył kijem w błoto.
- I jeszcze to dziecko... Może zresztą tak jest lepiej - dodał po chwili głębokiej zadumy.
Tak właśnie powiedział. Zaś Amy nie wyrzekła ani słowa. Ani słowa na jego temat. Nigdy. Czyżby jego obraz zniknął z jej umysłu z nieodwracalnością równą tej, z jaką jego gibka postać, jego śpiewny głos znikły z naszych pól? Nie ma go już przed jej oczami; już nie rozpłomienia jej wyobraźni w namiętność miłości czy gniewu; zaś pamięć o nim, najwyraźniej ulotniła się z jej ospałego mózgu, niczym cień, który przemknął po białym ekranie. Amy mieszka teraz w tej samej chatce i pracuje dla panny Swaffer. Dla wszystkich jest po prostu "Amy Foster", a jej dziecko to "chłopiec Amy Foster". Ona sama nazywa go Johnny, czyli "mały John".
Nie sposób powiedzieć, czy to imię wiąże się dla niej z jakimkolwiek wspomnieniem. Czy w ogóle myśli o swojej przeszłości? Raz ją widziałem, jak pochylała się nad łóżeczkiem dziecka z namiętną matczyną czułością. Mały leżał na wznak, lekko przestraszony moim widokiem, lecz bardzo cichy, ze swymi wielkimi czarnymi oczami, i wyglądem płochliwego ptaka w sidłach. I kiedy tak na niego patrzyłem, wydało mi się, że znów widzę jego ojca - którego morze wyrzuciło na brzeg w tak tajemniczych okolicznościach, i którego czekał marny koniec wśród samotności i rozpaczy.
Przełożył Michał Filipczuk 2007 | |
Przypisy:
1. Jest to rodzaj fortyfikacji budowanych na terenach Imperium Brytyjskiego począwszy od czasów wojen napoleońskich (przyp. tłum.).