Podczas gdy młodzi filmowcy dyskutują o poszerzaniu granic języka kina, Maciej Pieprzyca pokazuje, jak wiele można osiągnąć, jeśli dobrze pozna się ów język i umiejętnie wykorzysta jego narzędzia. Twórca "Drzazg" szanuje reguły filmowego warsztatu, a dzięki swojej pokorze i samoświadomości tworzy sztukę naprawdę wysokiej próby.
Wampir z Zagłębia powraca
W "Jestem mordercą" Pieprzyca opowiada historię inspirowaną przypadkiem Zdzisława Marchwickiego, domniemanego seryjnego mordercy, który w 1975 roku został skazany na karę śmierci przez sąd PRL. Oskarżony o zabójstwo 14 kobiet, był największym postrachem swoich czasów. Stał się też największym wrogiem władzy ludowej, która nie mogła pozwolić, by na idealnym wizerunku polskiej demokracji ludowej pojawiła się krwawa rysa. PRL-owskich władz nie interesowało, że w śledztwie dotyczącym Marchwickiego wiele było nieścisłości i białych plam, a część dowodów została sfabrykowana. Jego śmierć miała uspokoić społeczne emocje.
Maciej Pieprzyca opowiada tę historię z perspektywy Janusza (Mirosław Haniszewski), młodego milicjanta kierującego grupą rozpracowującą Wampira z Zagłębia. Wrzucony na głęboką wodę, naciskany przez swoich przełożonych, robi wszystko, by pojmać i skazać śląskiego zabójcę. Problem w tym, że z czasem będzie musiał przekroczyć moralne granice.
I właśnie ta część historii okazuje się najciekawsza w filmie Pieprzycy. Autor "Jestem mordercą" pokazuje człowieka zmuszonego do wybierania między tym, co moralnie słuszne, ale szkodliwe dla jego kariery, a ludzką krzywdą, która stanie się przepustką do lepszego życia dla niego i jego rodziny. Klasyczny kryminał, w którym stawką jest zatrzymanie groźnego przestępcy, nagle przeobraża się w przypowieść o cenie, jaką jesteśmy w stanie zapłacić za własne spełnienie.
Na granicy stylów
Reżyser "Chce się żyć" bezbłędnie balansuje pomiędzy różnymi filmowymi gatunkami – wzorem "Bogów" Łukasza Palkowskiego, w "Jestem mordercą" znajdziemy sporo komediowych scen, dynamiczne milicyjne śledztwo i prywatny portret młodego mężczyzny idącego na kompromis ze światem. Pieprzycy udaje się przy tym duża sztuka – jego film zachowuje tempo i lekkość nawet wtedy, kiedy reżyser porzuca schematy kina popularnego na rzecz pogłębionej psychologii.
Podczas 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni "Jestem mordercą" otrzymało Srebrne Lwy oraz nagrodę za scenariusz. Zwłaszcza ta ostatnia nie mogła być zaskoczeniem. Bo u Pieprzycy historia młodego milicjanta została skrojona z pokorą wobec scenariopisarskiego dekalogu: jest tu wyrazisty bohater, który na oczach widza odbywa drogę zmieniającą jego życie, jest skomplikowana sieć zależności, punkty zwrotne, napięcie i stawka, która jest czytelna i wystarczająco duża, by utrzymać zainteresowanie widza.
Skrzypce pierwsze i drugie
Wybierając odtwórcę pierwszoplanowej roli w swym filmie, Maciej Pieprzyca udowodnił, że nie boi się ryzyka. Mirosław Haniszewski, który w "Jestem mordercą" wciela się w postać młodego milicjanta na dorobku, dotąd w kinie nie otrzymywał zbyt wielu dużych ról. A szkoda – bo u Pieprzycy pokazuje, że jest aktorem wrażliwym i zdolnym do budowania złożonych portretów psychologicznych, ambiwalentnych i wielopłaszczyznowych.
Haniszewski budzi sympatię widza – uczłowiecza swojego bohatera, sprawiając, że stoimy przy nim zarówno wtedy, gdy walczy z patologiami komunistycznego systemu i próbuje bronić swojej niezależności, jak i wtedy, gdy popełnia błędy, wkraczając na moralną równię pochyłą.