Ostatni fragment "Dziennika" Jarosława Iwaszkiewicza (18 stycznia, Paryż - 10 lutego, Sailly, 1980); autor zmarł 2 marca 1980 roku w Warszawie.
Jarosław Iwaszkiewicz
DZIENNIK [1977-1980]
[...]
Paryż 18 stycznia 1980
Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu, przypuszczam, że będzie bardzo krótki. Ale mi tak dziwno zaczynać zupełnie, ale to zupełnie od nowa, tak jak pięćdziesiąt pięć lat temu, też w styczniu. Zaczynałem ten nowy, wspaniały rozdział życia z piękną, młodą Hanią i z pomysłami w zanadrzu, na razie była tylko "Nowa miłość". Nawet "Zmowa mężczyzn" była w zalążku i dopiero zacząłem ją na serio pisać na rue de L'Estrapade, w następnym roku. Jak już nikt nie ocalał z ludzi tamtych czasów, Godebscy, Karol, Nika Nabokow, to wszystko dopiero miało być. I z wierszy ten cykl sonetów, który zresztą bardzo lubię. Gdy dzisiaj popatrzę na tę drogę, widzę, jak pomału, cegiełka po cegiełce, zdobywałem tę całość, która dzisiaj też już się rozpada, z powodu śmierci Hani, z powodu rozkładu mojego organizmu - no, i w ogóle z tego powodu, że się kończę. Siedziały tylko co u mnie w Cayré Ania Posner, ta druga tłumaczka Zosia Bobowicz i jakiś facet od pieniędzy (3000!) i tak nachalnie mnie rozbierali i już robili geszefty - bo tamten facet zarobił na "Pannach z Wilka", tak się rządzili, kazali sobie dać herbaty i gdyby Teresa ich nie spłoszyła, to by jeszcze siedzieli drugie 2 godziny. I tak zupełnie nic się nie krępowali - i jeszcze przyprowadzili 2 stare i smutne psy. Było mi okropnie - pomijając już to, że w ogóle mi jest okropnie. Wszystko jak pomieszany film kręci mi się przed oczami i nie mogę ani razu uporządkować moich myśli, obrazów, wspomnień. Myśl, że Hania to zakończony rozdział, że już nie może być żadnego ciągu, nic, wszystko skończone, nie usłyszę jednego jej słowa, nie powiem do niej nic, to mi się w głowie nie myśli, a właściwie rozsadza głowę, mózg, czuję się strasznie - zupełnie wykończony. I nawet poczciwa Teresa mnie irytuje, nie mówiąc już o innych ludziach. (O Jurku będzie osobny rozdział). I w tym bolesnym chaosie wiadomość o urodzeniu drugiej prawnuczki - jak perła świeci?! Wyobrażam sobie jej malutką głowinę, jej twarzyczkę, jak się krzywi, jak płacze, jak usta zgina w podkówkę. Jaka jest, czy jeszcze się nią trochę nacieszę - tą "osobą", która ma mi zastąpić Hanię. Mój Boże, jaki będzie jej los, jak daleko sięgnie w XXI wiek, co będzie o nas wiedzieć. Tak mi boleśnie, że Hania jej nie doczekała.
19 stycznia
Najdotkliwsza jest właśnie ta nieodwołalność, to zakończenie wszystkiego. Że już nie można sobie powiedzieć, to (...) opowiem, co ona na to powie, jak jej się to będzie podobało. Jaka będzie jej reakcja. Próbowała czytać te ostatnie wiersze, ale tylko wzięła ten zeszyt "Twórczości" i nawet nie wiem, gdzie on się podział. Chciała to jakoś (...) ogarnąć i nie mogła. Tak ciągle widzę jej powiększone, przerażone oczy, kiedy mówiła: ja się boję. Byli tylko co u mnie oboje, Marysia z taką jakąś dobrocią i delikatnością, paplałem byle co, a potem się rozpłakałem, tak mi było straszno także za nią. Jak ona cierpiała. Teraz nie cierpi, ale to słaba pociecha, bo teraz jej nie ma. Chce się po prostu wszystko wyliczyć jej, wszystko opowiedzieć, ale ona już tak dawno niczym się nie interesowała, że nawet mi trudno sobie wyobrazić, jak to było dawniej. W tym samym Paryżu pięćdziesiąt, trzydzieści lat temu, jak bardzo rozumieliśmy się. Nawet dużo nie gadaliśmy, nie zwierzali się sobie, ale tak jakoś razem istnieli, razem reagowali na wszystko. I ten cudowny Karol, i ten wspaniały Leszek. Przecież wiem, że wszyscy umarli. Ta fotografia, którą Grażyna znalazła między moimi listami, tak mnie strasznie rozczula. To tylko dziesięć lat temu, a byliśmy wszyscy (i pieski) tacy szczęśliwi. Tylko że kiedy się jest szczęśliwym, nigdy się nie wie o tym.
Paryż niedziela 20 stycznia
Dziś cztery tygodnie
Postanowiłem nic nie pisać o Hani, ani o tym, co przeżywam w związku z jej śmiercią. To jest tak ogromne, niewyrażalne, (...), ponad wszystkie słowa i przelane na papier wydaje się oschłością, egzaltacją, co kto w tym (...) wyczyta - i nie jest w najmniejszym stopniu związane z tym, co myślę, co czuję, co pamiętam, co wspominam. Tak, to jest po prostu niewyrażalne.
Telefonował Jurek już z Warszawy i po rozmowie z Szymonem. Oczywiście nie miał mi nic niezwykłego do zakomunikowania. Wczoraj w słoneczny dzień zabrała mnie Jacqueline Bouller do Wersalu. Było tam pięknie, la lumière była taka piękna i cały czas myślałem o Caselli - i o wszystkich tych, co odeszli przed nami. Dzień był cudowny, a Wersal bardzo dobrze zakonserwowany, piękny i siedemnastowieczny. Było słońce, ale staw był cały zamarznięty, był to dziwny efekt - coś ciągle telefonuje i nie odpowiada, wprowadza mnie to w stan niepokoju, zaraz ma przyjść Kot i zabrać mnie z Teresą na jakiś obiad, jednym słowem życie płynie swoją koleją, tylko ja jakoś nie mogę trafić w tę koleinę. Olbrzymie drzewa w Wersalu tak wysokie jak domy, światło, nieprawdopodobny służący w restauracji, wszystko mnie raczej (...). Jacqueline prosta dziewczyna, ale zdaje się dobra, o nikim się źle nie wyraża. Miałem z nią odpoczynek. Za to po południu przyszli oboje z Mayoux na czarno i z pogrzebowymi minami. Było mi bardzo ciężko mówić zwyczajnie o Palermo, o Bułgarii, o Żiwkowie i prowadzić taką żałobno przyjacielską konwersację, myśląc oczywiście tylko o jednym. Zaprosili mnie na czwartek na déjeuner. Nie wiem, jak to będzie, bo w mieście strajk taksówek. No i (...) tu plecie, w Paryżu jak przed 55 laty.
[...]
8 lutego Sailly
Nie bardzo dobrze wymyśliliśmy to Sailly. Jednak w moim wieku nie można ryzykować takiej zupełnej samotności. Fizycznie słabnę coraz bardziej i kwestia ubierania się nabiera gigantycznych rozmiarów. Przy tym niepokój jeszcze o tę resztkę, co mi została. Wprawdzie telefonowała do mnie Marysia, Jurek Lisowski i Szymek, ale wiem, że takie wiadomości przez telefon są zawsze sfałszowane, przesadzone i nie dają pojęcia o właściwej sytuacji. W gruncie rzeczy tylko telefon od Szymka miał znaczenie, zawierał konkretne wiadomości i nawet propozycję: proponują mi na koniec marca trzydniowy wyjazd do Pizy. Już jak będę we Włoszech, to wolałbym na dłużej - akurat będzie to pod Wielkanoc, więc może się zdecyduję, mimo znacznego ubytku sił. 20-go skończę 87 [sic!] lat, cóż to się dziwić? Mam bardzo piękne sny, śnią mi się pejzaże, jakich nigdy w życiu nie widziałem. W nocy także obmyślam dużo rzeczy do pisania, ale kiedy nadchodzi dzień, to mi się i nie chce, i nie może pisać. Pozaczynałem parę rzeczy i utknąłem. Jeszcze chyba za wcześnie. Tamta taśma filmowa ciągle mi się jeszcze w głowie przekręca i po prostu ogarnia mnie taka bezbrzeżna żałość. Te ostatnie miesiące to było coś tak żałosnego, smutnego, ponad wytrzymanie ludzkie. Nie mogę i chyba już do końca nie będę mógł się z tego otrząsnąć. Na dobitek od chwili mojego przyjazdu leje bez przerwy, szare niebo i silny wiatr, prawdziwy ventôse. Dzisiaj dopiero słońce się ukazało i świeci. Ale noc była bardzo chłodna. Zaniepokojony jestem do ostateczności, właściwie ogłoszenie wstrzymania wyjazdów i nawet ruchów wszystkich mężczyzn od 18 do 35 lat życia to już jest mobilizacja. A jeszcze w dodatku te straszne nakazy grożą nam ze wszystkich stron. 20-go termin amerykańskiego ultimatum, co będzie wtedy? Gdy wyjeżdżałem z Warszawy, wydawało mi się, że będę na wszystko obojętny. Tymczasem nie, zupełnie nie.
10 lutego Sailly
Wczoraj byli tu na obiedzie Konstanty Jeleński i Józio Czapski. Niestety muszę skonstatować rozłam coraz większy między nami. Ogromnie to jest przykre dla mnie, ale coraz bardziej jesteśmy obcy sobie w reakcjach, odruchach - o sądach zasadniczych nie mówię, bo spraw zasadniczych z sobą nie poruszamy, za duże byłyby różnice, nie mogę bronić mojego stanowiska, bo go nie atakują. Tak, ale wszystko inne jest inne w reakcji, strasznie przykro, że to i Magdusia już taka będzie, a głupia jak wszystkie moje wnuki. Józio Czapski zawsze, jak i dawniej, taki pewny swej doskonałości, byłby z niego świetny papież - niestety poszedł inną drogą i ta jego pewność, że jest bezgrzeszny, a więc wyższy ponad nas wszystkich, jest czymś bardzo rzucającym się w oczy i raczej przykrym. Taki święty Kasjan. Zabawne, bo pamięta nasz spór o stokrotkę i mówił o tym, jak kłóciliśmy się u Warneńskich, a ileż to lat minęło! Sześćdziesiąt! Kot zajęty swoimi sprawami i raczej nie orientuje się w moich sprawach ani zajęciach - i to go nie interesuje, jeżeli go coś we mnie interesuje, to moja twórczość, którą przesadnie się zachwyca. (...) Józio jeszcze wrócił do "Petersburga" i mówił, że tylko Polak mógł coś takiego napisać, ale bardzo pochlebnie się o tym wyrażał, cieszę się, bo on ma (...) i wie, z czego to jest zrobione. Mają mi przysłać książkę Maryni o tej ich ucieczce do Petersburga z Antkiem Marylskim. Ciekawy jestem, ale to też sprawy dawno minione - tyle jest rzeczy nowych.
To już ostatni fragment "Dziennika" Jarosława Iwaszkiewicza; autor zmarł 2 marca 1980 roku w Warszawie.