Opowiadanie opublikowane w miesięczniku "Twórczość", marzec 2008
Henryk Bardijewski
PORTFEL
Ach, jak łatwo coś zgubić! Na wsi łatwo, a w mieście jeszcze łatwiej. Zgubiłem portfel. Mały, czarny, już trochę zużyty. Pieniędzy niewiele, dokumentów nie było, bo trzymam je w domu, ale zmartwienie, owszem, duże.
W dzień pogodny, bezwietrzny, zgubiłem ten portfel. Nie wiedziałem wtedy, że na zawsze. Łudziłem się - może ktoś znajdzie, odniesie, ucieszę się, uwierzę w ludzką uczciwość. Nic z tego, będę musiał wierzyć bez portfela.
Nasze miasto jest duże, poza mieszkańcami tłumy przyjezdnych, dworce wciąż pełne, a na drogach dojazdowych samochody stoją w korkach. Zapytasz kogoś o drogę, nikt nie wie - tylu jest nietutejszych. Nawet urzędnicy w urzędach są chyba nietutejsi, bo słabo zorientowani w sprawach miasta, udzielają odpowiedzi wymijających. Może myślą, jak wszyscy, o karierach zagranicznych.
Poszedłem do biura rzeczy znalezionych - jest taka placówka, odkąd jeden z naszych notabli zgubił teczkę z dokumentami - i zapytałem o mój portfel. Pracownik biura był bardzo uprzejmy, ale i bardzo rozbawiony. Zaprowadził mnie między regały z rzeczami znalezionymi i zachęcił do poszukiwań. Czego tam nie było! Ludzie gubią wszystko i kradną wszystko, a ukradzione nietrafnie porzucają. Łatwiej byłoby znaleźć coś na ulicy niż w tym składzie. Wśród setek portfeli nie znalazłem mojego.
- Nic się nie podoba? - zapytał uprzejmy pracownik biura.
- Owszem, jest sporo ładnych rzeczy - odparłem. - Ale wszystko cudze.
Pokiwał głową ze zrozumieniem dla mojej wstrzemięźliwości. Być może spotykał osoby uczciwe, to się zdarza. Potem pokazał mi kolekcję znalezionych zegarków, ot tak, dla przyjemności. Zostałem nawet podjęty herbatą (za kawę podziękowałem). Pomyślałem, że można by to biuro przekształcić w muzeum. W Muzeum Człowieka Roztargnionego na przykład. Na pożegnanie obiecałem, że jeżeli tylko coś znajdę, to przyniosę, by wzbogacić zbiory.
Ulica powitała mnie słońcem i świeżymi spalinami. Stojący w korku kierowcy z melancholią spoglądali na idących żwawo przechodniów. Włączyłem się w ten pieszy nurt i też szedłem, właściwie bez celu. Ulica raz po raz rozbiegała się w różne strony, co krok jakieś skrzyżowanie albo plac, albo skwer - miasto stawiało przechodniów przed ciągłym wyborem. Wszędzie nieruchome samochody, na jezdniach, na chodnikach, na podwórzach. A gdyby tak na wieś, pomyślałem. Ale najbliższe wsie zostały już wchłonięte przez miasto, a dalsze czekał ten sam niewesoły los.
Po kwadransie znalazłem się na placu, gdzie było nieco luźniej. Ławki, trawniki, z boku kawiarnia pod parasolami. Minąłem plac i zagłębiłem się w kolejną, mało znaną mi ulicę. Gdyby nie moja zguba, nigdy bym do tych okolic nie dotarł. Lekarz każe mi dużo chodzić. Mało chodzę, tego dnia, nie wiedzieć czemu, zrobiłem wyjątek.
Z daleka dostrzegłem dużego psa. Biegł sam, jakby zagubiony, raz po raz zbaczał na trawnik, obwąchiwał drzewa, obwąchał jakąś paczkę, minął mnie obojętnie i poleciał dalej. Paczka była nieduża, biały papier przeciągnięty szarym sznurkiem. Podniosłem, zważyłem ją w dłoni - nie była ciężka. Właściwie dosyć lekka. Ruszyłem dalej, znów skwer, znów ławka, usiadłem. Z jednego boku ostrożnie rozchyliłem papier. W środku zobaczyłem pieniądze. Ile? Dużo, więcej niż kiedykolwiek miałem w ręku.
Rozejrzałem się dookoła. Nikogo, nawet ten pies gdzieś przepadł. Słońce świeci, wokół pusto, a ja mam w ręku fortunę. Pierwszy raz w życiu coś znalazłem, pierwszy i może ostatni - pewnie dlatego nie wiedziałem, co z tym zrobić. Oddać, komu oddać, kiedy oddać, ile oddać? Musiałem być w niemałej konfuzji, bom nie zauważył, że zbliżył się ktoś z wózkiem. Wyglądał na kloszarda, na wózku miał makulaturę, stos gazet i tygodników, sporo opakowań z tektury. W osobnym worku wiózł puszki po piwie. Mógł usiąść na sąsiedniej ławce, ale usiadł na mojej.
- Królu - rzekł, trąc dawno nie goloną brodę - daj papierosa.
- Nie palę - odparłem.
- Tak myślałem. Ludzie teraz odbierają sobie przyjemność za przyjemnością. Niby dla zdrowia. Pewnie pan też nie pijesz.
- Nie piję.
- To zostały panu kobiety.
- Kobieta to nie używka.
- Może i nie. Różnie o tym mówią. Co chłop, to inne zdanie. Ja trzymam się od kobiet z daleka.
- A one pewnie od pana.
- No, nie powiem, żeby na mnie bardzo leciały. Wolą młodszych. I bogatszych. Pan to pewnie ma pieniądze...
W zasadzie miał rację. Nie wiem, po czym poznał. Należało człowiekowi coś odpowiedzieć, a ja nie wiedziałem co. Miałem te pieniądze - i nie miałem. I nie wiedziałem nawet, ile. Na oko biorąc, mógłbym za to kupić mieszkanie, może nawet dom. Samochód na pewno. Tyle że mieszkanie mam, a samochodu mieć nie chcę. Jakieś konto w banku, co prawda dosyć skromne, także mam. Pan to pewnie ma pieniądze, powiedział. Jeżeli będę milczał, to pomyśli, że mam Bóg wie ile. Trzeba coś odpowiedzieć.
Wyjął z kieszeni kawałek chleba i zaczął jeść, a właściwie żuć, bo zębów miał, zdaje się, niewiele. Może zapomniał o pytaniu? Chyba zapomniał, bo zadał drugie:
- Co pan masz w tej paczce?
- Pieniądze - odparłem bez zastanowienia.
Wykrzywił twarz w uśmiechu, chciał się nawet śmiać, ale tylko zakasłał. Uznał to za żart. Całe szczęście. A swoją drogą, jego pytanie było raczej niedyskretne, ja bym o takie rzeczy nie pytał. Spróbowałem skierować rozmowę - jeżeli już mieliśmy ją kontynuować - na inne tory.
- Dużo prasy pan wozi. Dzienniki widzę, tygodniki, miesięczniki. Tony makulatury. Podczytuje pan czasem?
- Co pan? Skoro ludzie wyrzucają, znaczy, że to nic nie warte. Dobrego by nie wyrzucali. To tylko papier.
- Zadrukowany.
- Czystego się nie wyrzuca. Liczy się tylko to, co czyste.
Sam jednak nie przykładał wagi do czystości. Nawet chleb, który jadł, był brudnawy. Czystość to dla niego czysta teoria, pomyślałem. Pora odejść.
- Muszę iść.
- Daj pan pięć złotych na fajki - poprosił.
Sięgnąłem do kieszeni, miałem cztery. Skrzywił się, ale wziął. - Niech pan uważa na siebie - rzekł na pożegnanie.
Nie wiem, dlaczego tak powiedział. Czy wyglądam na człowieka, który stale coś gubi? Faktem jest, że oczy miał przenikliwe i mógł widzieć więcej niż inni ludzie. Zostawiłem go na tej ławce i ruszyłem przed siebie. Miasto w tym miejscu wyglądało bardzo niekorzystnie. Płoty, siatki, jakieś budowy, jakby zakłady, jakby garaże, wszystko rozbabrane. Pełno śmieci. No i nikogo. Dobrze byłoby złapać jakiś autobus i wrócić do centrum, pomyślałem. Ale gdzie przystanek? Ani śladu przystanku. Nawet słońce w tej dzielnicy nie świeciło, bo zaszło za jakąś chmurę, jakby bało się wyjść na otwartą przestrzeń. Zewsząd wyłaził cień i szedł ku górze, chociaż wszystko wokoło było niskie. W pewnej chwili zobaczyłem tuż przed sobą dwóch mężczyzn. Wyskoczyli zza płotu i zastąpili mi drogę.
- Panowie - powiedziałem - którędy do...
- Trzeba dać fant, żeby pójść dalej - rzekł wyższy, wyraźnie wymawiając każde słowo. - Portfel, zegarek, paczkę z zakupami, cokolwiek. Kto nie da, tego długo szukają.
- Portfel właśnie zgubiłem - odparłem.
Nie uwierzyli. Obszukali mnie błyskawicznie, nawet nie poczułem, kiedy zdjęli zegarek. Sięgnęli do paczki z banknotami.
- A to co?
- Pieniądze - odparłem.
- No, no, dowcipniś! - klepnął mnie wyższy, po czym obaj natychmiast się ulotnili.
Co robi policja? Prawdę mówiąc, z policją też wolałbym się nie spotkać. Najchętniej wsiadłbym do taksówki i pojechał do domu. Skręciłem w kolejną ulicę i doszedłem do przystanku autobusowego. Nic nie jechało, ale przynajmniej stało parę osób płci obojga, a nawet jedno dziecko z tornistrem. Dosyć już miałem chodzenia - stanąłem w tej grupie i zamierzyłem czekać aż do skutku. Nie miałem wątpliwości, że spośród wszystkich czekających byłem najbogatszy.
Z mało widocznych domów wyszli nowi ludzie i na przystanku zrobiło się tłoczno. Nikt nie wiedział, kiedy przyjedzie autobus, toteż zaskoczenie było duże, gdy nagle się pojawił, i to prawie pełny. Wsiadaliśmy w pośpiechu i w mozole, kierowca cierpliwie czekał, aż wepchnęli się wszyscy. Nie była to wygodna jazda. Stałem na jednej nodze, przyparty do jakiejś wysokiej kobiety, z którą rozmawiał wiszący mi na plecach mężczyzna. Mówili monosylabami, ale tak szybko, że nic nie mogłem zrozumieć. Nie miałem dostępu do okna, lecz po ilości przystanków obliczyłem, że zbliżamy się do celu. Parę osób wysiadło, mnie też w końcu wypchnięto, i bardzo dobrze, bo już było widać mój dom.
Przez dłuższą chwilę doprowadzałem się do porządku, po czym sprawdziłem kieszenie. Paczka z pieniędzmi zniknęła.
Patrzyłem na oddalający się autobus. Czy jechał w nim złodziej, który miał wyjątkowo dobry dzień, czy może już dawno wysiadł? I wcale nie złość mnie ogarnęła, lecz melancholia. Los tego dnia poczynał sobie ze mną dosyć obcesowo, jednak, muszę przyznać, nie banalnie. Czy mu pomagałem? Zapewne, niechcący. Do kogo mieć żal, jeżeli w ogóle mieć - do losu czy do siebie?
Zbliżam się do domu, a tam dozorczyni już na mnie czeka.
- Gdzie pański portfel? - pyta.
- Zgubiłem.
- No właśnie. Jest u mnie. Ale pusty.
Był prawie pusty. Kwity, wizytówki, takie rzeczy.
Okazało się, że przyniósł go jakiś chłopak. Znalazł, zobaczył adres, odniósł.
- Pan to ma szczęście - powiedziała dozorczyni.
No mam. Do pewnego stopnia. Zależy jak na to spojrzeć. Szczęście zawsze może być większe. I było. Ale nie ma co tłumaczyć takich rzeczy dozorczyni.
Wziąłem portfel i poszedłem do siebie. Na schodach spotkałem sąsiada.
- Co nowego?
- Nic.
Henryk Bardijewski
© by "Twórczość" 2008