Już sam tytuł sugeruje, że chodzi o chorobę związaną z uzależnieniem od telewizji i że z jej opisem będziemy najprawdopodobniej mieć do czynienia. Dariusz Nowacki stawia tezę, że ów chorobowy kontekst w jakimś sensie unieważnia opowieść – pozwala bowiem zdystanować się wobec niej, przyjąć perspektywę "to mnie nie dotyczy", a pomaga w tym konwencja żartu. Byłabym jednak skłonna pójść innym tropem. Uzależnienie od telewizji jest u Redlińskiego podstawowym, jeśli nie jedynym, opisem świata. Telefrenia zatem okazuje się nie tyle chorobą, co stanem najzupełniej normalnym. To ci, którym obca jest cywilizacja medialnych obrazków, są podejrzani. Normę wyznacza film i jego aktorzy, telewizja i jej pospolici gwiazdorzy. Bohater bezbłędnie rozpoznaje telewizyjne tropy, literatura natomiast myli mu się nawet na poziomie klasyków. Stygmatyzacyjny wymiar zyskuje wszystko, co wymyka się oznaczeniu wedle porządkującej reguły, że "każdy jest odbiciem jakiejś gwiazdy ekranu". Jeśli nie da się znaleźć takiego odniesienia, ten ktoś nie istnieje. Powołanie człowieka do życia i ukonstytuowanie w rzeczywistości następuje dopiero wówczas, gdy bohater odkrywa jego podobieństwo do znanego aktora i jego filmowej roli. Wówczas, co paradoksalne, poprzez nierealne ów ktoś staje się realny.
Zderzenie sztuczności z autentycznością jest zresztą jednym z tematów "Telefrenii". Dochodzi tutaj do semantycznej zamiany - to wirtualny świat nadaje wartość światu rzeczywistemu. Bez odniesienia do ekranowych obrazów nie ma kolorów, nie ma ludzi, nie ma sytuacji. Napotkany człowiek jest rozpoznawany przy pomocy teledyskowych skojarzeń – szybki przegląd zachowanych w pamięci filmowych scen, selekcja postaci podobnych i wybranie tej aktorskiej kreacji, którą realna wszak postać przypomina. Widać to bardzo wyraźnie na przykładzie miłości. Bohater decyduje się na małżeństwo poprzez skojarzenie z filmową parą. Jako Kmicic poślubia Oleńkę Billewiczówną, a jego związek staje się odtwarzaniem Sienkiewiczowskiej historii. Całe życie marzy jednak o Catherine Denevue, a aptekarkę, która robi na nim wrażenie, nazywa imieniem aktorki. Gwiazda ekranu jest utożsamiona z boginią: początek miłości w kościele, modlitwa do Catherine, litania.
Rzeczywistość nie ma nic do zaoferowania współczesnemu człowiekowi, staje się interesująca jedynie w telewizji i za sprawą uprawomocnienia przy pomocy przekazu telewizyjnego. To ekran nadaje sens, objawia atrakcyjność, przyciąga. Naturalnym efektem jest więc szukanie telewizyjnych śladów w realności. Świat produkuje uzależnionych, którzy spotykają się w jednym miejscu. Terapia traktowana jest taśmowo i stanowi raczej okazję do spotkań towarzyskich niż psychologicznych dywagacji. Miejsce gromadzące grupy wsparcia szybko zmienia się w miejsce kultowe, tętniące życiem rodem z supermarketu. Dostrzegalna potrzeba autentyczności ciągle przegrywa ze sztucznością. Syn projektuje reality show, które zintensyfikuje uczucia strachu, nienawiści, miłości. Hiperbolizacja emocji ma stanowić nadzieję na coś prawdziwego w życiu. Tyle że jeszcze bardziej degraduje uczucia.
Telewizor urasta do rangi autorytetu i fundamentalnego punktu odniesienia. Kształtuje wzorce zachowań, służy interpretacji wydarzeń, modeluje relacje intymne. Pozwala stworzyć pozór świata idealnego, świata "prawie" – jak w popularnej reklamie telewizyjnej, bo "Prawie zawsze spełnia się nam karykatura tego, o czym marzyliśmy". Podobną funkcję spełnia kolorowa prasa poświęcona życiu gwiazd.
"Telefrenia" to także powieść o zmianie pokoleń, wszak większość dyskusji toczy się pomiędzy ojcem a synem. Rozwiedzione małżeństwo wybiera różne wzorce życia – Oleńka z "Potopu" zaczyna żyć jak Alexis z "Dynastii", Kmicic codziennie zamyka się na kilka godzin w kiosku i tam wypełnia swą służbę dla narodu. Otrzymujemy więc przykład rozwarstwienia społecznego. Syn mieszka z ojcem, który uważa go za uzależnionego od telewizji. Tymczasem to właśnie ojciec myśli jedynie filmowymi kalkami. Syn tymczasem udaje zdystansowanego, ale nie potrafi zrezygnować z kilku telewizorów włączonych jednocześnie. Nawet dziadkowie porządkują wspomnienia według telewizyjnego klucza. Każde pokolenie ma więc swoje własne ikony, które z czasem odchodzą do lamusa. Tym samym Redliński sugeruje dużą umowność rzeczywistości i fakt przemijania wielkich gestów.
Widać to wyraźnie, kiedy autor Krfotoku decyduje się przywołać rzeczywiste wydarzenie, a mianowicie śmierć Jana Pawła II. Pojawia się dostrzegalne pytanie o medialny wydźwięk dramatu i o jego autentyczność. Bohaterowie nie docierają do kościoła, celebrują śmierć papieża w towarzystwie menela. Wówczas ujawnia się trudność z przywoływaniem gestów, których nie ma w telewizyjnym przekazie na co dzień. Modlitwa zamienia się w konieczność uczestniczenia w pożegnaniu. A powaga sytuacji rozbija rozrywkowy akcent tkwiący w wyborze: albo kościół, albo park i butelka wódki. Element ryzyka, przypadku, zabawy, zwątpienia w realność.
"Telefrenia" to również powrót do korzeni. Bohater wraca do miejscowości, w której się urodził. Chce odbyć prywatną drogę w przeszłość, znaleźć miejsca, których już nie ma, odczuć klimat, którego nie da się przywrócić. Rodzinny dom stał w miejscu obecnej autostrady. Dziadkowie wspominają: "Telewizja wtedy ludzi jednoczyła". Telewizja zostaje utożsamiona z marzeniami. To, co nowe, wytęsknione, co rodziło nadzieję, okazało się jeszcze jednym oszustwem: "Zakochaliśmy się w telewizji, zaufaliśmy. A ona? Zdjęła majtki, rach-ciach, puszcza się, handluje! Dlaczego, Jędrek? Co się stało?". Owym naiwnym trochę i rozpaczliwym "dlaczego" Redliński po raz kolejny stawia pytanie o sens przemian społeczno-politycznych, pokazując odwieczną prawidłowość zawiedzionych oczekiwań i polskie upodobanie do martyrologii. W podobnym kontekście trzeba odczytywać okrzyk syna:
"Jeszcze nie skończyliście z Kmicicami, Radziwiłłami i różnymi Michorowskimi, a już brniecie w Pamele, Isaury, Forsyte'ów i Carringtonów! Koszmar! Co za naród. Barany! Małpy! Papugi!"
Krok do przodu został zrobiony. Niczego nie da się cofnąć, powtórzyć. Redliński bawi się także nagłą nostalgią bohatera. Groźny pies weekendowej sąsiadki staje się symbolem nowego, które próbuje zawłaszczyć resztki tradycji. Bohater idzie rozmówić się w sprawie zwierzęcia. Zaatakowany... przegryza mu gardło. Scena finałowa to świetna diagnoza bolączek współczesności. Z jednej strony nostalgia za tym, co minęło, z drugiej zachłyśnięcie się nowoczesnością. Z jednej powrót do korzeni, wyciszenie, z drugiej automatyczne trafienie na pierwsze strony gazet, bycie sławnym. Z jednej – normalność, z drugiej – nadzwyczajność. Bohater, zagryzając psa, znajduje się dokładnie pośrodku owych przeciwstawnych wartości. Redliński w scenie finałowej pokazuje więc, że telefrenia jest uniwersalnym stanem umysłu. Że - podoba się nam to czy nie – sposób opisu świata uległ zmianie. I że zawsze chodzi tak naprawdę o to samo: o władzę, o koleiny (o których w książce mówi syn), o skuteczne sposoby kierowania ludźmi. "Teraz koleiny urabia telewizja" – czytamy. W takim kontekście żartobliwa i ironiczna satyra na telemaniaków staje się przypowieścią o władzy i sposobach jej sprawowania. Wszystkich przecież trzyma na smyczy Wielki Szyderca.
Bernadetta Darska © by "Twórczość" 2006 | |
Spis treści "Twórczości" 06/2006