Dobromiła Jaskot jest jedną z najbardziej wyrazistych młodych polskich kompozytorek z całej fali debiutującej w pierwszej dekadzie XXI wieku - wraz z Aleksandrą Gryką i Agatą Zubel. Jednak nazywanie jej muzyki "kobiecą" lub stosowanie jakichkolwiek genderowych klisz byłoby tu krzywdzące i izolujące. Jeśli już mamy używać modnych angielskich słów, lepszym byłoby - zwłaszcza w kontekście utworu Hum... (2008) na kwartet i beatboksera - "crossover". Nie rezygnując z głównych cech swojego stylu (skupienie na samym dźwięku, jego rozwoju i barwie, zakorzenienie we wschodniej duchowości i pierwotnych rytuałach), Jaskot zderzyła tu tradycje współczesnej muzyki klasycznej z wokalną ekwilibrystyką związaną z hip hopem.
Hum... powstało w ramach odważnego projektu festiwalu Warszawska Jesień. Dyrektor Tadeusz Wielecki, zainspirowany kuratorskimi ideami Antoniego Beksiaka z jego projektu Turning Sounds, zamówił na edycję roku 2008 u czworga polskich i czworga latynoamerykańskskich twórców (zgodnie z geograficzną dominantą) utwory na kwartet i beatboxera. Kwartet, czyli mieszany skład klarnet-skrzypce-perkusja-fortepian - Kwartludium, jeden z bardziej zasłużonych zespołów polskiej sceny ostatnich lat (monograficzna płyta Dux z roku 2008). Beatboxer, czyli wokalista, który aparatem mowy udaje wszystkie możliwe instrumenty, technika zrodzona na gruncie hip hopu i używana zwłaszcza do imitowania perkusji i basu - tym razem w rolę tę wcielił się dobrze znany warszawskiej publiczności Zgas. Spotkanie ryzykowne, u większości zaproszonych kompozytorów skończyło się porażką.
Jednak Dobromiła Jaskot spójnie połączyła swoje inspiracje. Jak sama opowiadała w programie,
"to kompozycja oprowadzająca słuchacza po świecie eksperymentalnej fonetyki i artykulacji głosu, odnajdująca jednocześnie wspólną płaszczyznę dla pierwotnego śpiewu gardłowego i imitacji brzmień instrumentów."
Kompozytorka od dawna pozostawała w kręgu kultur dalekowschodnich, jak w buddyjskim Ingwaz na zespół (2006), czy hinduskim hannah na wiolonczelę i elektronikę (2007). Chodzi nie tylko o techniki, takie jak śpiew gardłowy (alikwotowy) rozpowszechniony od Tybetu przez Mongolię po Syberię, lecz bardziej o sferę idei, o podejście do dźwięku jako żywej istoty, w Europie bliskie muzyce spektralnej czy twórczości Giacinto Scelsiego.
W ten klimat wprowadza nas już sam początek, z krowimi dzwonkami i alikwotowym śpiewem. Powtarza się wyjściowa komórka: fortepian daje ton podstawowy, klarnet w obiegniku dodaje kolejne składowe, dochodzą instrumenty i wokal. Powtarzanie i rozwój tej komórki tworzy czytelną narrację całego utworu. W którymś momencie kompozytorka doprowadza do swoistej kulminacji na wokalnym solo z dużym udziałem perkusji, gdzie beatboxer ujawnia inną stronę swoich technik. Okazuje się, że nie tylko w znacznym stopniu bazują one na mikrofonowym wzmocnieniu (i pogłosie!), lecz także na fizycznym, by nie powiedzieć: fizjologicznym aspekcie. Stęknięcia i sapanie Zgasa pokazują nierozerwalność dwóch aspektów kompozycji: duchowego i zmysłowego.
Beata Bolesławska-Lewandowska pisała po premierze:
"Z polskich twórców [w programie koncertu Kwartludium i beatbokserów na Warszawskiej Jesieni] najbardziej interesująco zaprezentowała się Dobromiła Jaskot. Każdy dźwięk w jej utworze 'Hum...' miał 'pazur' - w krótkim czasie nabrzmiewał wewnętrzną energią i znikał, od razu rozbrzmiewając w innym miejscu. Zainteresowanie Wschodem dawało już o sobie znać w twórczości młodej kompozytorki, jej nowy utwór swoim nastrojem à la 'przyczajony tygrys, ukryty smok' wyraźnie przywodził na myśl daleką Japonię..."
Choć nie słyszę tu akurat tej tradycji, z jednym muszę się zgodzić: na tle całego programu tego eksperymentalnego koncertu, Jaskot była niewątpliwie jedynym twórcą, któremu udało się wydobyć pełnię potencjału nowych technik przy zachowaniu indywidualnego języka. Jednocześnie udowodniła prawdziwą twórczą swobodę, oddając pola soliście, adaptując odległe od jej własnego style i w pełni opanowując formę kameralnej miniatury.
Autor: Jan Topolski, 2010.