Miłosz zmierzył się wcześniej z powieściową narracją w rozliczeniowym "Zdobyciu władzy" (1953) i wspomnieniowej "Dolinie Issy" (1955). Pisanie "Gór Parnasu" zarzucił – zapewne nie bez wpływu opinii redaktora naczelnego paryskiej "Kultury", Jerzego Giedroycia:
Dostałem od Ciebie dwa teksty bez słówka komentarza. »Góry Parnasu«, mówiąc szczerze, zupełnie mi się nie podobają. To robi wrażenie nie bardzo udanej próby powieściowej, którą rzeczywiście zabawnie wprowadzasz jako nowy »genre«. Może się mylę.
[Jerzy Giedroyc – Czesław Miłosz, "Listy 1964–1972"]
Książka liczy 144 strony, z czego zaledwie połowa jest pióra samego Miłosza. Reszta treści to dodatki wydawcy. Posłowie Agnieszki Kosińskiej i dwa szkice Sławomira Sierakowskiego starają się objaśnić zawiłości Miłoszowej prozy.
"Góry Parnasu" trudno uznać za klasyczną powieść – nie ma tu dialogów, wartkiej akcji, spektakularnych zaskoczeń, w kanonicznych dziełach SF wręcz niezbędnych. Treść robi wrażenie didaskaliów, w których za chwilę – na zasadzie "aż tu nagle…" – coś powinno się zdarzyć. Nic takiego nie następuje, gdyż rozdziałom książki zdecydowanie bliżej do eseistycznych rozważań, a aktywność głównych bohaterów sprowadza się do... wyjawienia ich przemyśleń.
Jest to zatem lektura dla dociekliwych, których nie speszą sążniste, wielopiętrowe okresy zdaniowe historiozoficznych rozważań. Książka dla intelektualistów, zaprawionych w indywidualnych poszukiwaniach. Forma science fiction okazuje się tu jedynie pretekstem do przedstawienia świata przyszłości z jego osiągnięciami cywilizacyjnymi, które tak ułatwiają ludziom życie, że… czynią je pustym.
Postęp degeneruje, czyniąc bohaterów bezbronnymi indywiduami specjalnej troski. Stąd też postarano się "wzbogacić pojęcie zabawy i zająć nią wszystkie dzieci od lat siedemnastu do dwudziestu pięciu, dla których brakło przecie zatrudnienia". Nauka natomiast "uchodziła za kaprys czy wątpliwy przywilej nielicznych, zwanych twardogłowymi, dostatecznie zresztą licznych do utrzymania gospodarki".
Nieproduktywni, dysponujący nadmiarem czasu osobnicy poświęcają się więc wszelkiego rodzaju twórczości. Wizja milionów ludzi oddających się artystycznym produkcjom przyprawia o szok poznawczy podobny do tego z antyutopii "Nowy wspaniały świat" (1932) Aldousa Huxleya. U Miłosza nadprodukcja wszelkich możliwych dzieł sztuki sprawia, że giną one w natłoku podobnych i nikogo nie obchodzą.
Ale i w nadopiekuńczych zbiorowościach pojawiają się co bardziej świadome jednostki. Autor ukazuje ich duchową szamotaninę. Pierwszą z nich jest Karel.
Jego samotność i poczucie, że życie płynie obok niego, a on nie bierze w nim żadnego udziału, dosięgły wtedy wyjątkowego napięcia, wyciągnął stąd wniosek, że rozkłada się stopniowo i że musi położyć kres pogrążaniu się w bezwład. Nie udała mu się próba uzdrowienia z pomocą koleżanki, której chińska uroda tak na niego podziałała, że, jak mawiali jego przodkowie, zakochał się. Doznał tego, co gazety minionej epoki określały jako zawód miłosny.
Karel, doświadcza też emocji "rosyjskiej ruletki". Cztery z sześciu rewolwerowych komór wypełnia nabojami, przekręca bębenek, przykłada lufę do skroni, pociąga za spust... iglica trafia w pustkę. Poeta, jak wiadomo, po jednym z młodzieńczych zawodów miłosnych przeżył podobną próbę samobójczą.
W erze wysoko zaawansowanych technologii taki akt autodestrukcji okazał się zarówno zbyt staroświecki, jak i naganny, bo zdawał się na losowy wybór. Anonimowe gremium kontrolerów stanu zaludnienia planety spowodowało zatem, że ktoś z niej znienacka znikał - dematerializował się, nie pozostawiając śladu. Zasad tej gry nikt nie mógł przewidzieć, co zdawało się być jedynym elementem niepokoju dusz oferowanym obywatelom doskonałego społeczeństwa przyszłości.
Science fiction w powieści Miłosza, to literacki fortel, żeby autor mógł się zabawić w pisarza realistę. Przyszłości nie ma bowiem bez punktu odniesienia. I to właśnie retrospekcje, utrzymane w zimnowojennym klimacie minionego wieku, wypełniają 90 procent książki.
Kiedyś co bardziej energiczni rządzący wychodzili z dziwnego założenia, że umysły rządzonych są dla nich niebezpieczeństwem, jeżeli nie zostaną przekonane perswazją czy strachem. Wydawano olbrzymie sumy na kształcenie i przekonywanie tych umysłów, posługując się też tak zwaną kulturą czy, jak nazywało się to inaczej, literaturą i sztuką. Pewien z góry ustalony procent ludności trzymano wtedy w więzieniach, w barakach otoczonych drutami, czy też zsyłano na pustkowia, niekoniecznie dlatego, że ci właśnie, zamknięci, stanowiliby zarzewie buntu, bo tego nie dawało się dokładnie stwierdzić, sama jednak obawa trafienia za druty wywierała na resztę wpływ zbawienny.
Z kolei postać kardynała Petra Vallergi pozwoliła Miłoszowi w miarę bezkarnie oddać się nieortodoksyjnym spekulacjom na temat roli religii we współczesnym świecie. Całość podszywa pesymistyczny lęk o kierunek globalnych zmian, wprowadzających ulepszenia służące komfortowi, konsumpcji i wygodzie człowieka, czym zwodzi go aż do zaniku uczuć metafizycznych. Wcześniej przed tym zjawiskiem "zbydlęcenia" usilnie ostrzegał Witkacy.
Proza Miłosza jest także rodzajem autorskiego credo, z licznymi erudycyjnymi odwołaniami do odkryć Zygmunta Freuda, Herberta Marcuse'a, do wskazań II soboru watykańskiego, do rewolty 1968 r. Ten zdecydowanie wartościowy tekst na temat kryzysu współczesnej cywilizacji zamyka wypowiedź jednego z bohaterów:
[…] myślę, że jeżeli cały nasz ludzki rodzaj miał do wyboru albo przegrać, albo tak wygrać, jak wygrał, wygrać nie było warto.
Trafność sądów Miłosza jest niezaprzeczalna. Trudno żyć w świecie pozbawionym Boga, albo przynajmniej wiary – ona zaś daje nadzieję możliwości świata lepszego niż zastany. Żeby jednak fanów gatunku science fiction nie wprowadzać w błąd, należałoby ich uprzedzić, że "Górom Parnasu" znacznie bliżej do formy eseju niż powieści.