Nie sposób zrozumieć, dlaczego autor porzuca część zapowiedzianych historii, zupełnie ich nie rozwijając. Małżeńskie problemy głównego bohatera są tu ledwie zasygnalizowane, a jego problemy psychiczne, o których dowiadujemy się w jednym z pierwszych odcinków, kompletnie przemilczane. Najbardziej zaś szkoda duchów, które pojawiają się już w pierwszym odcinku, ale aż do końca nie mają żadnego wpływu na serialowe wydarzenia, pozostając jedynie maskotką.
Oglądając "Artystów" można odnieść wrażenie, że wszystko w tym serialu jest umowne. Jednak umowność to przestrzeganie reguł, rodzaj porozumienia z widzami. Tymczasem w serialu Strzępki i Demirskiego reguły zmieniają się wtedy, kiedy jest to wygodne dla autorów serii. Kiedy im pasuje, wprowadzają slapstickowy humor (wątek romansu pracownika technicznego i aktorki), sięgają po surrealizm, każąc dwójce audytorów krążyć po labiryncie korytarzy, a po chwili wracają do politycznego thrillera o warszawskiej sitwie, która knuje przeciw artystom. Można to nazwać odwagą opowiadania, ale to raczej brak szacunku reguł filmowej sztuki.
"Artyści" nie są wysokobudżetową produkcją, co każe z wyrozumiałością spojrzeć na wiele niedoróbek i scenograficzne ograniczenia. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że serialowi brakuje też reżyserii. Inscenizacja Strzępki zorganizowana jest według logiki bilardowego stołu, na którym jedna bila uderza w kolejne, wprawiając je w ruch. Reżyser serialu inscenizuje w sposób teatralny – bohaterowie wchodzą do gabinetów, wymieniają kilka zdań i wychodzą z niego, by drugimi drzwiami wkroczył kolejny z naszych ulubieńców. Z czasem ten sposób opowiadania robi się mechaniczny i nudny.
Przejście Strzępki i Demirskiego do telewizji miało być kulturalnym transferem roku, ale "Artyści" nie są nową jakością w polskim serialu. I choć Monika Strzępka i Paweł Demirski to artyści dużego formatu, ich pierwsza telewizyjna produkcja dowodzi, że serialowy świat rządzi się swoimi prawami. Prawami, które trzeba znać i których czasem warto też przestrzegać.