Moje kontakty z teatralną działalnością Wojciecha Młynarskiego – zrazu widza, później recenzenta – datują się od połowy lat 70. Trafiłem wówczas na widowisko "Cień" według baśni Eugeniusza Szwarca, z librettem i piosenkami Młynarskiego. Wyreżyserował je Kazimierz Dejmek (Teatr Nowy w Łodzi, premiera: 29 maja 1977), który podczas drugiej dyrekcji stworzonej przez siebie sceny przeżywał apogeum artystycznej świetności. Dla studenta teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim ten perfekcyjnie wystawiony i zagrany musical był znaczącym przeżyciem estetycznym i emocjonalnym. Mój zachwyt podzielała i reszta widzów, szczelnie wypełniających salę. Podejrzewam, że znacząca część z nich nie należała do fanów teatru, a na "Cień" przyciągnęła ich magia popularnego nazwiska na afiszu.
Widowiska z twórczym udziałem Młynarskiego zadziwiały warsztatową perfekcją, kulturą, elegancją i rzadkim pietyzmem dla autora. Pamiętna była premiera jego "Brassensa" (Teatr Rampa w Warszawie, premiera: 6 maja 1999). Przy ukłonach podjął mikrofon. Dzięki naturalnej swobodzie, swadzie i umiejętności nawiązywania kontaktu z publicznością temperatura na sali momentalnie skoczyła w górę. Wystarczyła jedna zwrotka, z którą Wojciech Młynarski włączył się do piosenki wykonywanej na bis przez Piotra Machalicę, żeby pokazać, jak powinno się śpiewać Georges'a Brassensa. I jak to przedstawienie mogłoby wyglądać, gdyby wykonawcy dorównywali reżyserowi. Nie tyle indywidualnością i talentem, ile emocjonalnym zaangażowaniem w przedsięwzięcie.
Wspaniałym pomysłem pana Wojtka był musical "Dyzma" (Teatr Rozrywki w Chorzowie, prapremiera: 27 września 2002). Powieść "Kariera Nikodema Dyzmy" Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, wiernie zaadaptowana na scenę przez Młynarskiego i Henrykę Królikowską, zyskała ostre w wymowie songi artysty (z muzyką Włodzimierza Korcza), o sile wyrazu dorównującej Brechtowskim. Ta historia z lat międzywojnia wydaje się dojmująco aktualna zawsze wówczas, gdy ludzie u władzy odsłaniają swoją cyniczną, demagogiczną twarz. Na początku lat dwutysięcznych była więc odczytywana przez pryzmat aktualnej polityki.
Główną rolę Dyzmy, prostaka dziełem przypadku doprowadzonego na najwyższe urzędy w państwie – którą w filmie odtwarzał Adolf Dymsza, a w popularnym serialu niezapomniany Roman Wilhelmi – wykreował nieodżałowany, wspaniały aktor Jacenty Jędrusik. Grał niepozbawionego łobuzerskiego wdzięku, jowialnego osobnika, który w światku przebiegłych krętaczy nie waha się zrobić osobistego użytku z każdej nadarzającej się okazji. Elżbieta Okupska otrzymywała aplauz widzów dzięki doskonałej interpretacji przewrotnych songów Młynarskiego. "Dyzma" to zarazem pierwszy musical umieszczony w rodzimych realiach, o temacie na tyle uniwersalnym, że miałby szansę na dobre przyjęcie w świecie.
Oprócz własnych tekstów, Młynarski przywracał scenie dokonania innych twórców. W przedstawieniu "Zaświadczenie o inteligencji" (Teatr Ateneum w Warszawie, premiera: 20 grudnia 2002) odtworzył atmosferę kabaretu Owca. Grupa założona przez Jerzego Dobrowolskiego w 1966 roku miała tylko jeden program. Szedł przy nadkompletach, więc po trzech latach ówczesne władze zakazały jego grania. Kabaret Dobrowolskiego piętnował chamstwo, głupotę, niekompetencję, nowomowę i prymitywizm rządzących na równi z konformistycznymi postawami obywateli. Widz Owcy otrzymywał zaświadczenie o inteligencji, które "uprawnia do uważania się za intelektualistę i częściowo zwalnia od pracy zawodowej". Młynarski przypomniał teksty Dobrowolskiego, ale i własne pisane dla Owcy, które wciąż brzmiały niepokojąco aktualnie.
"Młynarski, czyli trzy elementy" to z kolei widowisko Magdy Umer (Teatr Ateneum w Warszawie, premiera: 31 stycznia 2003) z utworami mistrza polskiej piosenki, przygotowane na jubileusz 40-lecia jego pracy artystycznej. Nad jeziorem Spokój pewien doktor prowadzi terapię zajęciową dla "za dużo myślących pacjentów", żeby przystosować ich do "coraz bardziej otaczającej rzeczywistości". Każdy z uczestników wyrzucał z siebie nadmiar czarnych myśli, oczywiście w postaci piosenki.
Na tej samej scenie w listopadzie 2003 roku pan Wojciech dał cykl występów pod tytułem "Czterdziecha". Zawarł w nim trzy zasadnicze nurty: piosenki dawne – z "Jesteśmy na wczasach" na czele; tłumaczenia pochodzące głównie z widowisk zrealizowanych przez siebie w Ateneum: "Brel" i "Brassens", oraz trafny komentarz do bieżącego życia z cyklu tzw. śpiewanych felietonów. Piosenki recitalu znalazły się później w jego albumie CD zatytułowanym "Czterdziecha".
Tenże jubileusz w Teatrze Telewizji zaowocował widowiskowym samograjem – "Smutnym miasteczkiem" w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego (premiera: 3 marca 2003). Złożyły się nań dawne i nowe teksty artysty, śpiewane i mówione przez aktorskie znakomitości.
Twórczość ta, pełna refleksyjnego, choć niekiedy gorzkiego humoru, ukazuje kondycję współczesnego inteligenta. Zarówno tego, który znakomicie radzi sobie w nowych warunkach – śmiało zmierza naprzód, umacniając kapitalizm – jak i mniej zaradnego, zagubionego w zbyt szybkich i drapieżnych czasach. Ilustruje to wspaniale piosenka o człowieku, który chcąc dostosować się do ogółu, prosi doktora, żeby wyciął mu inteligencję. "Wkrótce mój facet stał się uznany, często widuję go w telewizji" – dopowiada chirurg.
Tymczasem pacjent zaczął robić karierę – jako szef nowo utworzonego stronnictwa zapewnia, że… piłują gałąź, na której siedzą, więc "tym razem to przerżniemy już na pewno". W czasach, gdy karierę polityczną najłatwiej zrobić rwącym się do władzy oszołomom, chcącym na siłę uszczęśliwiać innych, pora zgadnąć "w czoła pocie, jaki środek dać idiocie, by idiota mi ojczyzny nie ratował". Jak na inteligenta przystało, Młynarski przestrzegał, jak umiał – w piosence.
Paradoksalnie, w czasach wolności pogorszył się stan świadomości inteligentów. W ubogiej socjalistycznej rzeczywistości stale szukali dla siebie intelektualnej pożywki: wymiana myśli rekompensowała braki rynkowe, a walka z cenzurą przybierała formę współzawodnictwa. "Jeśli za mało książek masz, to wychodzi ci na twarz". Dziś niepotrzebne aluzje, półsłówka, symbole. A jednak – kiedy już można powiedzieć wszystko, okazuje się, że coraz mniej jest do powiedzenia; i coraz trudniej doszukać się w tym sensu.
Za inteligentami ciągnie się balast peerelowskich przyzwyczajeń, słomiany zapał, brak zdecydowania, rozmywanie działań w morzu słów, strach przed indywidualizmem. Bezpiecznej skryć się za jakąś maską, udawać kogoś innego, podążać za tymi, którzy prą jak buldożery. Teksty Wojciecha Młynarskiego, urzekając urodą frazy, skrząc się dowcipem, subtelną, wciąż potrzebną aluzją, nabierają dodatkowego blasku w mistrzowskiej interpretacji znakomitych aktorów (m.in. Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Olgi Sawickiej, Witolda Dębickiego, Gustawa Holoubka, Krzysztofa Kowalewskiego, Zbigniewa Zapasiewicza, Wiktora Zborowskiego, Artura Żmijewskiego).
Wiele przedstawień Teatru Telewizji korzystało z tekstów i przekładów pióra pana Wojtka. Przykładem jest "Samobójca" Nikołaja Erdmana (premiera: 24 kwietnia 1989) w reżyserii Kazimierza Kutza z aktorską kreacją Janusza Gajosa czy późniejsza "Kobieta zawiedziona" Simone de Beauvoir (premiera: 15 maja 1995) przeniesiona na mały ekran przez Andrzeja Barańskiego z popisową rolą Krystyny Jandy. Aktorka podczas recitali wykonywała także piosenki z przedstawień teatralnych, chcąc je ocalić od niepamięci. W rozmowie przeprowadzonej na ćwierćwiecze jej pracy scenicznej ("Rzeczpospolita", dodatek "Plus Minus", 2002/52) wyznała:
Gdybym ich nie śpiewała, to tłumaczeń Jeremiego Przybory i Wojtka Młynarskiego z "Kobiety zawiedzionej" nie usłyszałby pewnie nikt więcej. Tłumaczenia piosenek "Cyganeria", "Pada śnieg" czy "Jest fantastycznie" są arcydziełami, które zostały zrobione do jednego spektaklu. Kiedy zszedł z afisza, zrozumiałam, że przepadną. Nagrałam koncert w radio, by je utrwalić, zatrzymać. Postarałam się, aby pozostały także w druku, w materiale dołączonym do płyty. Potem wyjechałam w Polskę z tymi koncertami – niedawno dałam setny. A śpiewam, bo lubię. Dopóki ludzie chcą mnie słuchać.
Młynarski był również autorem scenariuszy i tekstów piosenek do telewizyjnych widowisk muzycznych: "Butterfly Cha-Cha" (muz. Marek Sart), "Śpiewy historyczne", "Dziewczyny bądźcie dla nas dobre na wiosnę", "Tradycyjna składanka", "Ściany między ludźmi", "Czy czasem tęsknisz" i do cyklu programów "Z kobietą w tytule".
Teksty Młynarskiego tworzone na potrzeby teatru odznaczały się zawsze niepodważalną jakością, docenianą nawet wówczas, gdy reszta widowiska mogła pozostawiać wiele do życzenia. Można to wyczytać choćby z wypowiedzi Macieja Rayzachera, wspominającego w książce (Pawła Szlachetko i Janusza R. Kowalczyka "STS. Tu wszystko się zaczęło", Warszawa 2014) czasy Studenckiego Teatru Satyryków:
Trudno powiedzieć, żeby [STS] jeszcze istniał po połączeniu z Teatrem Rozmaitości, którego dyrekcję powierzono Andrzejowi Jareckiemu. Zagrałem w "Cudzoziemszczyźnie" Fredry (premiera: 2 marca 1974) z ciekawymi piosenkami Wojtka Młynarskiego, między innymi z tą o wronach. Na tym skończyła się moja przygoda z STS-em i Rozmaitościami.
Do przedstawień, do których Wojciech Młynarski pisał teksty piosenek lub też je tłumaczył, obejrzanych przeze mnie z "reporterskiego obowiązku", a nie z uwagi na ich walory artystyczne, wypada dopisać następujące tytuły:
- "Mój przyjaciel Harvey" Mary Chase w reżyserii Marcina Sławińskiego – Teatr Kwadrat (w Teatrze Komedia), Warszawa, premiera: 7 stycznia 1995;
- "Ballada czerniakowska, czyli Boso, ale w ostrogach", na motywach prozy Stanisława Grzesiuka, reżyseria Tadeusz Wiśniewski – Teatr Syrena, Warszawa, premiera: 14 maja 1999;
- "Aznavour", recital Roberta Kudelskiego z udziałem Janusza Tylmana – Teatr Syrena, Warszawa, premiera: 18 stycznia 2004;
- "Hymn miłości według Edith Piaf", recital Roberta Kudelskiego z udziałem Janusza Tylmana – Teatr Syrena, Warszawa, premiera: 18 listopada 2005.
W kunsztownej formie Wojciech Młynarski przemycał kolokwialny, zasłyszany na ulicy język prostych ludzi. Przewrotnie budowane teksty niosą szczere, klarowne przesłanie, które artysta utwierdzał obywatelską postawą. Za co, bywało, zbierał cięgi. Podpisanie przez Młynarskiego Listu 101 przeciwko zmianom w konstytucji PRL spowodowało, że z początkiem roku 1976 został wpisany na czarną listę osób pozbawionych możliwości publicznych występów. Na powrót do artystycznego obiegu zezwolono mu po roku z okładem. Kolejne restrykcje objęły go dekadę później, w reakcji na jego rezygnację (wraz ze znakomitymi ludźmi teatru, profesorami: Bohdanem Korzeniewskim i Zbigniewem Raszewskim) z udziału w Radzie Artystycznej ZASP-u. Tak wyglądała ich odpowiedź na odgórne naciski w sprawie przełamania aktorskiego bojkotu telewizji. "Burmistrz Warszawy, gen. Dębicki, wydał zakaz udzielania zezwoleń na występy Wojciecha Młynarskiego" – odnotował Raszewski pod datą 13 lutego 1986 roku w swoim "Raptularzu" (Tom II, Londyn 2004).
Z okazji dwudziestolecia pamiętnych wyborów 4 czerwca 1989 roku Młynarski wspominał na łamach "Rzeczpospolitej":
Pamiętam ten dzień – 4 czerwca 1989 roku. Atmosfera przed wyborami była niezwykła i niepowtarzalna. Kilkakrotnie zapraszano mnie na spotkania z ludźmi Solidarności, którzy kandydowali do Sejmu i Senatu. Zdarzało się, że na tych spotkaniach śpiewałem. Moja piosenka "Róbmy swoje" – z którą wielu ludzi się identyfikowało i powoływało na jej przesłanie – stała się w tym czasie hymnem. Niedługo przed 4 czerwca odbył się duży koncert w Teatrze Powszechnym w Warszawie, w którym wzięło udział kilkunastu wykonawców. Pamiętam między innymi Joannę Szczepkowską, Janka Pietrzaka. Czas był gorący, a klimat podniosły. Naładowany pełnymi nadziei oczekiwaniami. Występowaliśmy właśnie dla ludzi, którzy w tych wyborach mieli kandydować z list Solidarności. Był wśród nich pan Tadeusz Mazowiecki. Miałem przeświadczenie, zresztą nie tylko ja, że dzieje się coś wspaniałego i ogromnie ważnego. Wszyscy od dawna czekaliśmy na jakąś istotną zmianę. To się wyczuwało w rozmowach ludzi między sobą, w jakimś ogólnym, wspólnym kierunku patrzenia w przyszłość.
Transformacja kraju niczego nie musiała zmieniać w postawie samego Młynarskiego. Jego twórczość wynikała z niezgody na obyczaje świata, w którym przyszło mu żyć. Jako jeden z niewielu piszących w czasach PRL-u nie musiał się tłumaczyć ze swoich ideowych opcji. Młynarski nigdy nie popełnił koniunkturalnego tekstu, dzięki czemu jego płyty z lat 60.–80. odbierane są dziś równie dobrze, jak późniejsze. Z jego tekstów wyłania się obraz życia codziennego w ludowej ojczyźnie bardziej wyrazisty, niż z opasłych roczników gazet z tamtych lat.
Jeremi Przybora w jednej z ostatnich swoich wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej" zaliczył Wojciecha Młynarskiego – wraz z Agnieszką Osiecką i Jonaszem Koftą – do "trójcy wieszczów polskiej piosenki". Oni właśnie w koncercie "Nastroje – nas troje" pokazali swój dorobek na scenie amfiteatru w Opolu, podczas festiwalu w 1977 roku. Przybora uważał, że dzięki takim autorom powojenna Polska stała się "imperium piosenki na najwyższym poziomie". Imperium, które także "kontratakowało" w teatrze.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, marzec 2018