Konrad J. Zarębski: Jest pan laureatem Grand Prix Koszalińskiego Festiwalu Debiutów "Młodzi i Film" z 2010 roku za film "Lincz". Jaka była pana droga do debiutu?
Krzysztof Łukaszewicz: Z wykształcenia jestem ekonomistą po Uniwersytecie Szczecińskim i dziennikarzem po studiach na Uniwersytecie Warszawskim, ale oba dyplomy leżą w szufladzie. Jeszcze w trakcie studiów trafiłem na plan filmowy. Zaczęło się na planie Ogniem i mieczem, gdzie, zgłosiwszy się jako wolontariusz, zostałem jednym z asystentów Jerzego Hoffmana. Potem była współpraca z Jerzym Kawalerowiczem, Dariuszem Jabłońskim, Robertem Glińskim, Ryszardem Bugajskim, Lechem Majewskim – w sumie ponad dwadzieścia filmów i seriali, przy których brałem udział jako asystent reżysera i II reżyser. Nie mam za sobą szkoły filmowej , jednak te asystentury dały dobrą praktykę "porównawczą" – różnych styli pracy najlepszych krajowych reżyserów, ale nie tylko – także operatorów. Ostatnio na planie Bitwy Warszawskiej 1920 – blisko Sławomira Idziaka, kręcącego film w systemie 3D. Dzięki takiej edukacji, jak sądzę, można zdobyć podstawy, by nakręcić przyzwoity film.
Taki jak "Lincz"?
Nie mnie to oceniać, czekam na osąd publiczności, kiedy "Lincz" wejdzie na ekrany. Zwłaszcza że dziś czuję, że nakręciłbym go inaczej.
Wracając, do mojej "drogi", do debiutu na planie Generała Nila Ryszarda Bugajskiego, pojawiła się szansa współpracy scenariuszowej, co dało mi nowe doświadczenie, tym razem scenariopisarskie. W trakcie tej produkcji doszło do rozmowy z producentami, czy mam może coś własnego? Owszem, miałem pomysł na film o linczu we Włodowie. No to niech pan pisze. Tak powstał scenariusz, na podstawie którego Włodzimierz Niderhaus z WFDiF uznał, że dam sobie radę. Pojawiła się szansa debiutu.
Lincz we Włodowie to jedna z tych wstydliwych spraw, o których długo dyskutowało się w mediach. Każdy ma na jej temat swoje zdanie, a jednocześnie – czego dowodzi pański film – mało kto bierze pod uwagę ogół problemów społecznych, których wynikiem było to zdarzenie. Przypomnijmy: w lipcu 2005 roku kilku mężczyzn z mazurskiej wsi dopuściło się samosądu na recydywiście, który terroryzował okolicę. W oczach mieszkańców sprawcy stali się bohaterami, ale prokurator żądał dla nich surowych wyroków. Sprawa ciągnęła się latami, ostatecznie sprawców samosądu ułaskawił prezydent Lech Kaczyński.
Po wieloma względami "Lincz" przypomina głośny film Dług Krzysztofa Krauzego – o biznesmenach, którzy zamordowali dwóch gangsterów, by uwolnić się od szantażu. Czy to podobieństwo jest zamierzone?
Nie do końca. "Dług" zrobił na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza w sposobie kształtowania osobowości postaci gangstera, kreowanego przez Andrzeja Chyrę. Rola została tak zbudowana, że, przyglądając się bandycie, zacząłem identyfikować się z ludźmi, którzy go zgładzili. Chciałem, by podobne emocje budziła w moim filmie postać Zaranka – recydywisty, którego zagrał Wiesław Komasa.
Ale to podobieństwo nie było zamierzone, choć pewnie podświadomie do niego dążyłem. Zapewne wynikło również z tego, że obie sprawy są do siebie podobne, w obu przypadkach chodzi o – sprowadzając rzecz do języka prawników – przekroczenie granic obrony koniecznej ze wszelkimi konsekwencjami.
Moim zdaniem oba filmy traktują o słabości państwa, które nie potrafi zapewnić obywatelowi właściwej ochrony. Z tym, że "Dług" miał ambicje nakreślenia pewnej metafory, zaś "Lincz" jest boleśnie realistycznym, wręcz paradokumentalnym, zapisem rzeczywistości.
Na pewno ważne było wierne odtworzenie okoliczności, poprzedzających lincz we Włodowie, a właściwie w filmowych Krutach, choćby po to, aby temat potraktować uczciwie i wielostronnie. W trakcie prac scenariuszowych rozmawiałem z uczestnikami zdarzeń, miałem w ręku kopie akt śledczych. Początkowo postawiłem na rekonstrukcję zdarzeń, ale w miarę odkrywania kolejnych faktów ujawniały się nowe wymiary tej historii.
Sprawa linczu we Włodowie ukazuje pewne wstydliwe zjawisko, charakterystyczne dla naszego – ale myślę, że nie tylko naszego – społeczeństwa. Kiedy człowiek ze wsi przychodzi do nas, ludzi z miasta, po pomoc, staramy się zbyć go jak najszybciej. Niby należałoby go wysłuchać, ale nie mamy do tego cierpliwości, bo oni rzadziej się myją, częściej za to czuć od nich alkohol, bywają niedouczeni, czasem nieobyci, rzadziej są skorzy wchodzić w jakieś układy, są w stosunku do nas zacofani, niedzisiejsi. I szybko się od nich uwalniamy, z ulgą otwierając okno, żeby po nich, w przenośni, wywietrzyć.
W tym grzechu zaniechania mieszkańców miast wobec wsi widzę przyzwolenie na zachodzące tam patologie. Ludzie ze wsi nie chcą zgłosić na policji czy w opiece społecznej, że sąsiad molestuje swoje dziecko, bo boją się, że nikt im nie uwierzy. A barierę komunikacyjną pogłębia dodatkowo respekt do urzędu, instytucji państwowej – dla wsi to środowisko znacznie bardziej obce niż dla ludzi z miasta. I to zjawisko, ukazane w "Linczu" wypada uznać za nadrzędne. Kiedy bohaterka zgłasza się do lekarza z prośbą o obdukcję, ten zbywa ją, bo czuje od niej alkohol. Nie pomyślał, że mogła się napić, by odreagować stres po napadzie bandyty. O tym opowiada "Lincz".
Lincz we Włodowie był najpierw lokalną tragedią, potem gazetowym newsem, wreszcie – po wyborach 2005 roku – sprawą polityczną na szczeblu centralnym i przedmiotem prawniczego sporu. Kiedy jednak dziś szuka się informacji na jego temat, trudno znaleźć materiał, który te wszystkie aspekty uporządkowałby choćby w porządku chronologicznym. Pański film nie tylko porządkuje całość sprawy, ale także nazywa poszczególne jej aspekty po imieniu. Choćby sama postać ofiary linczu – gazetowe określenie "terroryzuje okolicę" ma znacznie łagodniejsze konotacje niż obraz, jaki przywołuje pan na ekranie.
To efekt działania mechanizmu wypierania. Boimy się cudzej agresji, więc bagatelizujemy, że ta cała wiejska agresja, to gdy, jeden z drugim pokrzyczy, napije się i wywoła burdę w sklepie, skopie psa. Nie wierzymy, że można być zdolnym do takiego bestialstwa. Tymczasem sceny zawarte w "Linczu" z udziałem bandziora Zaranka, to rekonstrukcja, wizja lokalna. Trzeba było to pokazać, choćby po to, by wstrząsnąć odbiorcą, jednocześnie spersonifikować zło.
To wybitna rola Wiesława Komasy.
Już w momencie pisania tekstu zakładałem, że on i tylko on powinien ją zagrać. Trudno było mi wyobrazić sobie w tej roli kogokolwiek innego. Na szczęście wszyscy aktorzy, którym dałem swój scenariusz do przeczytania, wyrażali chęć zagrania w tym filmie. Jednak najwięcej pracy reżysersko-aktorskiej pochłonęły sceny z udziałem Wiesława Komasy. Jego Zaranek jest taki, jakim powinien być – przepraszający, przyciśnięty latami, ale wystarczy chwila, by na jego twarzy, w jego mimice pojawiło się coś złowrogiego, co zapamiętuje się na lata. Budowanie tej kreacji zajęło nam sporo czasu, bo jest to taka postać, której odtworzenie wymaga odcięcia się niemal od wszystkiego, co tkwi głęboko w aktorze jako człowieku. Wiesław Komasa zwierzył mi się, że nie jest pewien, czy, znając siebie, potrafi wydobyć te pokłady bestialstwa. Dlatego tak ważne było dla niego wsparcie ze strony partnerów, zwłaszcza pani Mirosławy Maludzińskiej, która zagrała starą Słotową, jedną z jego ofiar. Ta scena wymagała analizy, krok, po kroku, gest po geście, jej przebieg nie jest bowiem zapisany ilością wejść i wyjść postaci, ale w mimice obojga bohaterów.
W zasadzie cały zespół aktorski zasługuje na wyrazy uznania…
Najtrudniejsze było idealne odtworzenie bohaterów należących do świata wiejskiego. Aktorzy zazwyczaj mieszkają w wielkich miastach i najczęściej grywają w serialach bohaterów rodem z tzw. cywilizacji miasta. Trzeba było ich w jakiś sposób przekształcić.
Chodziło o to, by zaczęli mówić nie do końca czystą polszczyzną, łamiąc intonację i szyk zdania, by w ten sposób zbliżyli się do postaci żywcem wyjętych z prowincji. Zastanawialiśmy się z Wiesławem Komasą, wykładowcą sztuki aktorskiej, co zrobić, żeby to wszystko zabrzmiało bardziej po "wiejsku". Próbowaliśmy przez chwilę nawet gwary, ale to wypadało sztucznie. Aktor zaczął więc łamać akcent, szyk zdań, dołożył do głosu nieco chrypliwości i w końcu osiągnęliśmy pożądany efekt. Okazało się, że aby uzyskać wiarygodność, trzeba było sięgnąć po kilka technik raczej "antyaktorskich" niż scenicznych – nie recytować, ale mówić pod nosem, ustawiać się trochę bokiem, trochę tyłem, nie wprost, patrzeć w bok, unikać spojrzeń. A do wymowy i specyficznego akcentowania dochodził jeszcze sposób poruszania, co najbardziej widać w nerwowym, nieregularnym chodzie Izy Kuny, która zresztą genialnie łamała dialogi i tak już napisane jako "złamane", z przestawnym szykiem, arytmią interpunkcji…
Udało się panu stworzyć historię poruszającą autentyzmem, dramat naznaczony specyfiką miejsca i czasu.
Jeśli tak się stało, to nie był to efekt zamierzony. Zależało mi, by nadać tej historii walor uniwersalny. Wszyscy mamy jednoznaczne wyobrażenie, jak wygląda polska wieś – ta autentyczna, a nie leżąca tuż za granicami wielkiego miasta. Dlatego pojechaliśmy 200 kilometrów od Warszawy, na prawdziwą wieś, zresztą – niedaleko od Włodowa, otoczyliśmy się statystami stamtąd i cały czas wymiataliśmy ze świadomości aktorów wielkomiejskie nawyki. Tak, by zagrali sobie na opak, w naturalnych, ciasnych wnętrzach, gdzie ledwo było miejsce na kamerę i parę lamp, a jeszcze musiało wejść tam pięć osób i pies, i musieliśmy mieć minimum miejsca do inscenizowania np. scen katowania przez Zaranka.
Przesunięcie miejsca akcji o kilkadziesiąt kilometrów i osiągnięcie efektu podobnego do tego, jaki został zapisany w reportażach z Włodowa dowodzi, że cała sprawa mogła wydarzyć się w każdym miejscu. Bo cywilizacyjne zacofanie wsi to nie tylko specyfika mazurska, polska. To naprawdę mogło wydarzyć się praktycznie wszędzie. I będzie się zdarzać dopóty, dopóki prowincja, i tak obarczona dysonansem komunikacyjnym, będzie cywilizacyjnie odstawać od miasta, dopóki zostanie pozostawiona sama sobie z tymi patologiami. Pora spojrzeć na prowincję z tego punktu widzenia. Ludzie ze wsi, pozostawieni sami sobie, będą podejmować zupełnie inne decyzje niż ludzie z miasta, bo ich świat jest bardziej uproszczony niż nasz, ludzi z miast, bardziej czarno-biały. Dobre jest dobre, złe jest złe, nie ma względności. Ani też czasu na myślenie w sytuacjach skrajnych.
Pański film ma wiele warstw. Można spojrzeć na "Lincz" jak na film o ludzkiej godności: kto ją naruszy, musi ponieść konsekwencje.
To prawidłowość, o której warto zawsze przypominać. Ludzie wsi, z racji ambiwalentnego postrzegania rzeczywistości, są, co oczywiste, bardziej czuli na punkcie godności. Bo jeśli nie ma pracy, nie ma czego do garnka włożyć, zostaje tylko godność. I wiara – jakże złudna – że żyje się w takim państwie, które będzie cię wspierać w trudnych chwilach, a nawet z tej trudnej sytuacji wyciągnie. Tymczasem w tym przypadku tego zabrakło.
Do tego prokurator, który żąda dla sprawców linczu surowych wyroków, czyni to nie tyle z pryncypialności i szacunku dla prawa, ile z poczucia zemsty za to, że mieszkańcy wsi gotowi byli go rozszarpać za to, że w sprawcach zobaczył zbrodniarzy, a nie bohaterów.
To nie końca jest tak. Trzeba pamiętać – prokurator zaznacza to w swojej mowie – że jeśli dokonano morderstwa, to sprawca musi ponieść konsekwencje swego czynu, niezależnie od tego, jak zły był ten zamordowany. Co najwyżej sąd uzna okoliczności łagodzące.
Prokurator ma swoje racje. Jeśli dopuści się do samosądu, jeśli się go w sposób właściwy nie osądzi, to otworzy to furtkę do podobnych działań. Nie wolno do tego dopuścić, bo żadna władza sobie z tym nie poradzi.
Wiem, że brzmi to wbrew intencjom filmu, także wbrew moim własnym intencjom. Ale ten film nie ma być opowiedzeniem się po którejś ze stron. "Lincz" ukazuje sytuację bez wyjścia dla wszystkich – zarówno mieszkańców wsi, terroryzowanej przez Zaranka, jak i policjanta, który nie miał środków, by im pomóc, a na koniec został kozłem ofiarnym. W sytuacji bez wyjścia jest także prokurator. Morderstwo jest morderstwem, winnych trzeba ukarać, nawet jeśli nasze poczucie sprawiedliwości usprawiedliwia ich czyn. Ale poczucie sprawiedliwości to nie to samo co wymiar sprawiedliwości.
W podsumowaniu – "Lincz" traktuje o grzechu zaniechania. Zaniechania cywilizacyjnego obowiązku dbania miasta o wieś, co sprowadza się do faktycznego pozostawienia tej wsi samej sobie i przyzwolenia na patologie, jakie rodzą się na prowincji.
Rozmawiał Konrad J. Zarębski, marzec 2011 r.