Co nam zdrady! - Jest u nas kolumna w Warszawie,
Na której usiadają podróżne żurawie,
Spotkawszy jej liściane czoło śród obłoka
- pisał w jednym ze swych najbardziej znanych i najsłabiej rozumianych wierszy Juliusz Słowacki. I kończył ten manifest głębokiej wiary w nadrzędną i niepohamowaną, immanentną i świętą dynamikę dziejów nawiązaniem do pierwszego "rozdąsanego akordu", dysonansowego zaśpiewu:
Jeśliż jest taka mocna, że przez nocy cieni
Muzykę ciemną strachu wyrzuca z kamieni,
A kolumny na swoje muzykanty stroi:
To człowiek, który zawsze o zdradę się boi
I wszędzie widzi tylko postrachu upiory,
Albo dzieckiem być musi, lub na serce chory.
Tych ludzi, o których pisze Słowacki, małej wiary, nieufnych, podejrzliwych, akuratnych, gotowych dowartościowywać się tropieniem społecznych upiorów, narodowych wampirów, wyszukiwaniem z nakazu sumienia czy na mocy prawa stanowionego zdrajców, sprzedawczyków, agentów, jakby się ostatnio namnożyło. I ci ludzie uwierzyli widać - zapominając o grzechu pierworodnym i skażonej naturze ludzkiej, o przyrodzonej słabości człowieka i mechanizmach alienacji - w ziemską sprawiedliwość, czystość intencji, bezinteresowność (czytaj: ponadpartyjność) procesów puryfikacyjnych, własną anielskość i niemal boskie prerogatywy promotorów lustracji. Zapominając o abstrakcyjnej i infantylnej skądinąd "grubej kresce", będą się jeszcze całe lata, a może dziesięciolecia, wikłać w procesy nie do rozwikłania. Będą powtarzać złudną drogę Robespierre'a i fanatycznych amatorów prawa, wielbicieli "umowy społecznej" i "woli powszechnej", gubiąc po drodze prawdę prostą jak konstrukcja cepa i złowrogą jak mechanizm gilotyny, którą będzie im musiał przypomnieć "moralista" Camus. Tę mianowicie, że "prawo ze swej istoty jest skazane na to, aby było gwałcone" ("la loi, dans son essence, est vouée à être violée"). Będą powtarzać nieopatrznie drogę "podniecanych słońcem Lipca" - paryskiego lipca czy dokładniej sierpnia 1944 - purystów z Résistance, fanatyków "najzwyklejszej sprawiedliwości", która oznaczała rewolucyjną rozprawę z hańbiącą Francję kolaboracją. Nie kto inny, jak Camus, redaktor naczelny wolnego nareszcie "Combat", pisał w wyzwoleńczej ekstazie zdania pobrzmiewające Wiktorem Hugo i zapowiedzią nowej a nieuchronnej "chłosty" (le châtiment):
"Paryż walczy dziś, żeby Francja mogła mówić jutro. Lud chwycił za broń, bo spodziewa się sprawiedliwości jutro. [...] To właśnie musi być jasne: nikt nie może myśleć, że zdobyta w tych konwulsjach wolność będzie miała spokojną i usłużną twarz, którą wyśnili sobie pewni ludzie. Te straszliwe narodziny są narodzinami rewolucji. [...]
Kto ośmieliłby się mówić tu o przebaczeniu? [...] To nie nienawiść przemówi jutro, ale sprawiedliwość sama, wsparta pamięcią (la justice elle-même, fondée sur la mémoire)."
Piękne słowa, nazbyt piękne, by dały się mechanicznie i bez strat, uwłaczających ich wewnętrznej, głębokiej treści, ich niepodważalnej istocie, przekuć w społeczno-polityczną praktykę, w ludzką i tylko ludzką gromadną działalność. Życie, które plasuje się najczęściej mocno poniżej skrzydlatych idei i haseł, wniesie szybko poprawkę do słów jak dzwon, wzniosłych i czystych. System sprawiedliwości, ryzykownymi wyrokami, w które "wmieszała się polityka", ośmieszy zasadę sprawiedliwości. Papież i pisarze chrześcijańscy z François Mauriakiem na czele nadwątlą ją jeszcze inaczej - przeciwstawiając jej, po ludzku maksymalistycznej, choć chwiejnej, wyższą i prostszą zasadę miłosierdzia i przebaczenia.
Camus, jak można się było spodziewać, źle odebrał "ciskanie mu w twarz Chrystusa", zapewniając jednocześnie, że zna "wielkość chrystianizmu", nawet jeśli idea "zbawienia ludzi" jest dlań mało czytelna i pochodząca z innego niż społeczny porządku. Uznał przebaczenie za obelgę i drwinę ze sprawiedliwości, za koło ratunkowe rzucone kolaboracji i zdradzie. "Jako człowiek - napisze w 'Combat' w styczniu '45 - może będę podziwiał Mauriaca za to, że potrafi kochać zdrajców, ale jako obywatel będę nad nim ubolewał; ta miłość bowiem da nam naród złożony ze zdrajców i miernot (une nation de traîtres et de médiocres) oraz społeczeństwo, którego nie chcemy." Ale już niebawem, parę miesięcy później, ten Saint-Just paryskiego lata 1944 pod wpływem wydarzeń, które wymknęły się spod kontroli serca i rozsądku, napisze w tym samym organie słowa, które przynoszą mu zaszczyt i jednocześnie stanowią ostrzeżenie dla wszystkich gorącogłowych i abstrakcyjnych trybunów sprawiedliwości:
"Musimy przeprosić, że zaczniemy dziś od prawdy elementarnej: jest już jasne, że czystkę (l'épuration) we Francji trzeba uznać nie tylko za chybioną, ale za skompromitowaną. Już samo słowo 'czystka' było dostatecznie przykre. Lecz rzecz stała się odrażająca. Mogło być inaczej tylko wówczas, gdyby potraktowano całą sprawę z powagą i bez uczucia zemsty. Widocznie niełatwo jest znaleźć drogę zwykłej sprawiedliwości wśród krzyków nienawiści z jednej strony i osłaniania nieczystego sumienia z drugiej. W każdym razie porażka jest całkowita (l'échec en tous cas est complet)."
Trzeba jednak wielkości Camusa, by przyznać się do klęski szlachetnych acz nieroztropnych porywów. Jeśli dziś, u progu wielkiej awantury lustracyjnej, przywołujemy ten bolesny epizod sprzed lat przeszło sześćdziesięciu, to dlatego, by przypomnieć rozterki i kłopoty praktyczne innych sprawiedliwych w Sodomie, jak się zdaje - nie mniej szlachetnych od naszych politycznych moralistów. By uniknąć nierozważnych i hańbiących powtórek. A także dlatego, by przypomnieć dziwną i tajemniczą sprawę Marka Hłaski - agenta, który uznał za stosowne z jakichś powodów literackich czy pozaliterackich oczyścić się publicznie w Pięknych dwudziestoletnich, wydanych na obczyźnie, u Giedroycia, czterdzieści lat temu. Marek Hłasko dokonał - być może pierwszej w Polsce - autolustracji, gdy się nikomu o problemie jeszcze nie śniło, a heroldowie "oczyszczenia życia publicznego" najspokojniej łykali zatrute powietrze i chadzali w krótkich spodenkach po mszy u Świętego Krzyża na darmowe filmy do TPPR na Kredytową.
+ + +
Werbunek czy nabór na OZI, by odwołać się do terminologii współczesnych fachowców, odbywał się niemal zawsze, raz brutalniej, raz perfidniej, według tego samego klucza. Przyłapanemu na jakimś wykroczeniu lub przestępstwie pospolitym, łatwym do anulowania, w zamian za zwolnienie od odpowiedzialności, oczywiście wyolbrzymianej, przedstawiano propozycję łagodnego współdziałania czy ściślejszej współpracy. Zwerbowany otrzymywał stały nadzór oficera prowadzącego i mniej lub bardziej dyskretną "opiekę" tajniaków, zwanych popularnie łapsami. Karuzela zaczynała się kręcić, nie pozostawiając zakręconemu wielu możliwości opuszczenia pojazdu. Osią napędową miał być strach - przed tajemniczym, pełzającym organizmem, wielorękim i wielopalczastym, skrytym w mroku, atakującym znienacka i gotowym na wszystko. Rozgniewanie potwora, karmiącego się regularnie określoną porcją zapisanego papieru, pieczołowicie trawionego w tajnych teczkach i operacjach, równało się śmierci cywilnej, a niekiedy fizycznej. Tak zwani "nieznani sprawcy", od oprawców Józefa K. po zabójców księdza Jerzego, mieli uwiarygodniać realny byt kapryśnego Molocha, potęgować zagrożenie, paraliżować wszelką wolę oporu. Potwór Pana Cogito, wedle nieznanych reguł, tajemniczo i wybiórczo kąsał z ciemności...
gdyby nie duszny ciężar
i śmierć którą zsyła
można by sądzić
że jest majakiem
chorobą wyobraźni
ale on jest
jest na pewno
[...]
dowodem istnienia potwora
są jego ofiary
Pełen życia, pomysłów i fantazji Hłasko, osiemnastolatek, nie chciał być ofiarą Molocha, ale nie miał też wielkiego wyboru. Pracując, za symboliczną raczej sumę siedmiuset-ośmiuset złotych miesięcznie, jako kierowca czy konwojent w sporej firmie spedycyjnej albo zaopatrzeniowej (tych "miejsc pracy" było w jego młodym życiu sporo), szybko uczył się "wykręcania" lewych pieniędzy z paradoksów całkowicie abstrakcyjnego Systemu. Uczył się - niczym Szczęsny Bida à rebours - nowej świadomości klasowej przystosowywania gospodarki wiecznych niedoborów do swoich celów życiowych; innymi słowy: cwaniackiej zaradności. Hłasko na długo przed Bagsikiem i Gąsiorowskim wynalazł socjalistyczny "oscylator", gdzie w długich korowodach między warsztatem naprawczym, sklepem, komisem i magazynem trudno dostępny towar nabierał "wartości" skorelowanej z potrzebą, a co za tym idzie, wielokrotnie przewyższającej jego podstawową cenę. W ten sposób przeczuł i wyprzedził na naszym rodzimym gruncie teorię Keynesa i przy okazji - jak sam to ujmie w Pięknych dwudziestoletnich - "nauczył się myśleć dramatycznie". Ekonomiczne zdolności młodzieńca i te inne, jeszcze ważniejsze, socjologiczno-psychologiczne, na gruncie - by się tak wyrazić - ówczesnego public relation docenili przy kieliszku nie tylko towarzysze z roboty, ale także towarzysze z "Trybuny Ludu", a już niebawem pozbawieni poczucia humoru towarzysze z bezpieki.
Hłasko zwierza się w Pięknych... i nie ma żadnego powodu, by mu nie wierzyć, ani po 55 latach żadnej możliwości, by to sprawdzić:
Któregoś dnia przyszła jakaś straszna baba i wezwał mnie kierownik bazy.
- Do partii należysz?
- Nie.
- Do TPPR?
- Nie.
- Do Związków Zawodowych?
- Nie.
- To będziesz korespondentem robotniczym.
Ta straszna baba była z "Trybuny Ludu". "Trybuna Ludu" miała swoich tak zwanych korespondentów terenowych, którzy pisali o bolączkach i osiągnięciach zakładów pracy. Zacząłem więc pisać o tym, że brakuje części zamiennych, że samochody mają zbyt długie przestoje [...] i o tego rodzaju sprawach. Pewnego dnia wezwano mnie do "Trybuny Ludu". Dostałem nagrodę; była to powieść Anatola Rybakowa pt. "Kierowcy". Tej nie zapomnę.
Była to pierwsza socrealistyczna książka, jaką przeczytałem; muszę przyznać, że wpadłem w osłupienie. Tak głupio i ja potrafię, powiedziałem sobie. I zacząłem.
Z "Metrobudowy" wyrzucono mnie. Nie mogłem znaleźć pracy; za dużo było kierowców, za mało wozów. "Trybuna Ludu" wsadziła mnie do Warszawskiej Spółdzielni Spożywców; kiedy zorientowałem się, że jestem konfidentem policji, było już za późno.
Usłużna i czuła opieka czołowego organu Partii to była zaledwie przygrywka, przygotowanie, wstępne rozmiękczenie i urobienie świadomości. Chloroform zrobił swoje, osiemnastolatka czekała teraz poważniejsza operacja - bezpośredni kontakt z bezpieką...
Jak powiedziałem, pracowałem w Warszawskiej Spółdzielni Spożywców jako kierowca skierowany tam przez kierownika wydziału korespondentów terenowych "Trybuny Ludu". Był to rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi. W owych czasach w każdym dużym przedsiębiorstwie był tak zwany Samodzielny Wydział Wojskowy; kiedy indziej nazywało się to: Samodzielny Wydział Ochrony; i jeszcze inaczej. Była to komórka Urzędu Bezpieczeństwa; referent - taki był tytuł tego bezpieczniaka - miał swoich kapusiów wśród pracowników odnośnego urzędu, którzy dostarczali mu informacji o ludziach; a on już wiedział, co z tym robić dalej.
Pewnego dnia około godziny siódmej po południu, kiedy - jak to się mówiło - "zjechałem na bazę", dyspozytor powiedział do mnie:
- Masz iść do "Samodzielnego".
- Pracujesz dziś na noc? - zapytałem go.
- Tak. Do szóstej.
- Jeśli nie wrócę, powiedz mojej matce.
- Gdybyś miał nie wrócić, zgarnęliby cię z domu - powiedział. [...]
Poszedłem. Siedział tam mały facet w okularach; drzwi były obite skórą; chodziło pewnie o to, aby w przesłuchiwanym wywołać nastrój grozy. Wszystko jak w kiepskich filmach.
I dalej wszystko było jak odbite ze sztancy, jak wyjęte z kryminalno-sensacyjnych obrazów filmowych i książek, których nałykał się chłopiec czytający pod kołdrą przy latarce... Nazwisko, imię, data urodzenia, miejsce, rodzice, zawód ojca (przesłuchujący zastrzygł uchem, gdy usłyszał, że szofer jest synem adwokata, i pewnie zakwestionował - nieukończone - studia wyższe matki na trzech kierunkach: polonistyce, romanistyce i prawie). Były pytania o rodzaj "sprawozdań" składanych, a raczej nie składanych, "Trybunie Ludu", o imię narzeczonej i znajomość radzieckiej "tetetki", były zabawy pistoletem i gry w malownicze odejścia i powroty, perypetie i suspensy...
I tak bredziliśmy przez dwie godziny; on wychodził i zostawiał pistolet na stole; wracał i znów wychodził: to było śledztwo psychologiczne. W końcu podpisałem protokół, że mam narzeczoną Wandę, i że pistolet typu TT jest mi znany tylko z filmu; że byłem napastnikiem w klubie [piłkarskim]; i tak dalej, i tak dalej. [...] Protokół musi być podpisany przez przesłuchiwanego i przez prowadzącego śledztwo. Nazywał się Tadeusz Barwiński.
Dalej sprawy potoczyły się już gładko. Nasz młody kandydat na TW (tajnego współpracownika) w parę dni później został aresztowany "za odmowę współpracy" i krycie sabotażystów gospodarczych w firmie "powszechnie znanej ze złodziejstwa". Zgodnie z najgłębszą naturą - indywidualną i narodową - wybierającą chętniej rozwiązania fantastyczne i awanturnicze niż zdroworozsądkowe, raczej improwizację niż sylogizm ("szaleństwo - pisze w paru miejscach autor Pięknych... - jest jedyną rzeczą, której można zaufać"), osiemnastolatek zdecydował się na bardziej literacką wersję życiorysu, licząc po cichu na to, że donosami wyszlifuje swój styl, a inteligencją przechytrzy ubecję. W Pałacu Mostowskich, słynącym z zaciągów, Hłasko niefrasobliwie (rozsądnie, małodusznie, tchórzliwie, głupio, bezwolnie - niepotrzebne skreślić!), zamieniając oczekiwanego "piątaka" na igranie ze skorpionem, podpisuje cyrograf. Bogatszy o nową rolę do odegrania, bogatszy o zwrócone mu "paseczek i sznurowadełka" - jako że krawatu ("krawacika") nie nosił, w każdym razie do roboty - ze świadomością "kapuchy" i "psa" nowy "konfident policji pracujący pod kryptonimem 'Wanda' " wraca do starego akwarium...
Poszedłem do mojego dyspozytora na bazę.
- Przenieś mnie z Zieleniaka - powiedziałem.
- Dlaczego?
- Nie chcę nic wiedzieć.
- Chcesz iść na rzeźnię?
- Nie. Znam rzeźnię.
- Na monopol?
- Znam i monopol.
Byliśmy sami.
- Zrobili cię za psa? - zapytał.
- Tak.
- Poczekaj - powiedział. - Przeniosę się na opla-blitza 167. To taki wóz, że go się codziennie ściąga z miasta. A ja powiem chłopakom, że jesteś lewy.
- Powiedz im.
Mój opel-blitz nie zawiódł mnie nigdy; już za bramą wysiadało mi sprzęgło; drugiego dnia - karburator. Pojechałem do warsztatu; majster wiedział o wszystkim - oddaliśmy karburator do naprawy. Trwało miesiąc. [...] Ja chodziłem "po bazie" i nie wiedziałem nic.
Od czasu do czasu zjawiało się u mnie dwóch facetów wyglądających jak łapsy z filmu. Już nigdy chyba nie dowiem się, czy ci w filmach wyglądają jak ci w życiu, czy też ci w życiu tak jak ci w filmach. [...]
Ci moi dwaj mówili: "Oj, bo się pogniewamy". Nigdy nie dodawali niczego więcej; a potem zaczęła się największa zabawa w moim życiu. [...] Milicjanci przenieśli mnie z WSS do MHD i tam rozpocząłem swoją działalność pisarską uskrzydlony myślą, że jestem jedynym na świecie konfidentem à rebours. O partyjnych pisałem, że są dwulicowi i że pragną powrotu ustroju kapitalistycznego; o ludziach, którzy mówili źle o Gospodarzu - pisałem, że są szczerymi demokratami kochającymi Ziutka Słoneczko i tak dalej. Donosy pisałem regularnie: dzwoniłem w tym celu do Komendy Głównej i podając swój kryptonim, prosiłem, aby połączyć mnie z porucznikiem Jankiem - to jeden z moich łapsów. Narobiłem im strasznego burdelu: nie połapali się nigdy. Nie moja wina; sami tego chcieli.
Hłasko w swym sprawozdaniu z uwikłania, w swej autolustracji literackiej pragnie być leciutki, niezobowiązujący, humorystyczny. Chce być czyżykiem i świerszczem, ale... jakoś mu to... nie za dobrze wychodzi. Przypomina się z literatury dawniejszej goniący za boskim kształtem młodości, przedwcześnie postarzały, żałosny w swym beznadziejnym odświeżeniu, w swym niedopasowaniu do rzeczywiście świeżego i pięknego Tadzia Gustaw von Aschenbach, bohater Śmierci w Wenecji Tomasza Manna. Z literatury nowszej - odświeżony na siłę, wesołkowaty, choć strachem i trupem pachnący major Siemian z Pornografii Gombrowicza. Jeden i drugi po drodze więdną i kapcanieją, jakby spuszczono z nich powietrze. Hłasko niby wytrzymuje do końca, odstawia dalej chojraka, błaznuje, pajacuje, ale w programowo "przekraczającej granicę wstydu" galopadzie, ba, w ocierającej się o ryzyko cynizmu i nienajlepszego smaku szarży mocno nadweręża swego posłusznego mu zazwyczaj literackiego rumaka. Widać perypetie uczestników Balu u Senatora nie nadają się na zabawną anegdotę, nie są dobrym materiałem na komedię. Ukąszenie, i to nawet nie heglowskie, jakim obarczano Miłosza i innych "zaplątanych w dzieje", ale wprost ubeckie daje paradoksalnie znać o sobie jakimś podskórnym zepsuciem stylu. Zamiast humoru dostajemy zgrywę, udanie i grymas, zamiast ostrzeżenia - kuriozalny, niby to wesolutki, niczym "odwrócony" czy nawrócony agent, poradnik dla wzorowego konfidenta, zamiast szczątkowej choćby próby "rachunku sumienia" - szatański chichocik eksperta, doświadczonego znawcy przedmiotu. I jakieś infantylne, podszyte pamięcią lektur dzieciństwa i kompleksem niższości uparte zagrzebywanie się w tej, ważnej dla niego skądinąd, życiowej roli, w atrakcyjnym bądź co bądź literacko temacie. Jakieś kuriozalne stawianie świata agentów, liczniejszych niż można by się spodziewać, za wzór gromadom ludzkim, a pisanie donosów za wylęgarnię talentów literackich, szkołę życia i stylu. Istnieje obawa, że Marek Hłasko p r z e s z a c o w a ł w tych fragmentach, goniąc za literackim efektem - podobnie jak w "samouczku więziennym" - autonomiczną i nadrzędną moc śmiechu, ludyczną, a może nawet katartyczną funkcję literatury. Tymczasem nie wszystko da się zaśmiać, zbyć żarcikami, zbagatelizować, pomniejszyć dystansem ironii i unieważnić relatywizującym wszystko surrealizmem. Nie wszystko da się wytłumaczyć młodzieńczą głupotą, naciskiem okoliczności i powszechnością zjawiska, anulować sprawnością myśli i pióra. Sztuka, nawet ta obdarzona małpią zręcznością, nie rozgrzesza nas ze wszystkiego. Wartości estetyczne nie są wymienne z moralnymi, a najbardziej nawet efektowna fanfaronada nie zastąpi rzetelnego namysłu, powagi i gruntownego rachunku sumienia, choćby zbiorowość przetwarzała w "okoliczności łagodzące" (bo tak wygodniej) takie kluczowe pojęcia współczesności, jak śmierć Boga (Dostojewski, Nietzsche), uwolnienie się od balastu etycznego (Koestler), banalność zła (Arendt), nieznośna lekkość bytu (Kundera). Brak metafizycznego porządku świata, śladów istnienia i działania Opatrzności, kryzys autorytetów i prawa moralnego, błahość i względność wszystkiego, niska cena życia na giełdzie wartości i jeszcze niższa cnót kardynalnych i zdobiących - przy stosunkowo wysokiej cenie młodości i urody ("piękni, dwudziestoletni") - nie musi być bezwarunkowym argumentem na rzecz obligatoryjnego cudzysłowu, cynicznej zgrywy, notorycznego Grand Guignolu, maskarady literackiej, dansingu w kwaterze Hitlera... Ale to właśnie rozwiązanie, ten kierunek myślenia daje się wyczuć w narracji "pięknego Mareczka", traktującego romans czy flirt z UB niczym jeszcze jedną przygodę miłosną, atrakcyjną literacko i dobrą do opowiedzenia wszystkim niewtajemniczonym i poukładanym, oniemiałym i zachwyconym czytelnikom. A zawinił tutaj nie tylko - jak nam to tłumaczy autor Pięknych... - jakiś "Mike Hammer" albo "Lord Lister" ("czyli tajemniczy nieznajomy", jak brzmiała reszta tytułu), albo "Dziesięć lat piekła w Legii Cudzoziemskiej". Wmieszały się w to wszystko sprawy głębsze: brak ojca, silna matka, nieakceptowany ojczym, trauma wojenna, arogancja i cynizm zwycięzców, "fantastyczny świat" stworzony przez komunistów, umowność wszystkich znaków i znaczeń, konieczność budowania na sobie, nadrzędna wartość życiowej "zaradności" i społecznej mimikry. Hłasko, by sobie radzić w życiu i wcześnie osiągnąć samodzielność, posiadł i połączył w sobie dwa sposoby obezwładniania świata: męską siłę i kobiecy powab. Używał obu - zależnie od okoliczności. Potwierdzają to wszyscy, którzy dobrze znali Hłaskę: Olimpia Grochowska, Henryk Bereza, Giedroyc, Hertzowie... Rola agenta dowartościowywała go, dodawała męskości, wywikłanie się z konsekwencji, wytłumaczenie przed emigracją - jak dziś przed IPN - wymagało kobiecego sprytu i literackiej kokieterii, wdzięku ujmująco nieodpowiedzialnej młodości, sugestywnego piękna i wyszczekania. Hłasko-narcyz miewa mentalność pięknej kobiety, przekonanej o swej bezgrzesznej naturze i organicznej doskonałości. Mentalność WANDY, której niewinne słabości zawsze się wybacza i która roztaczanym wokół urokiem poradzi sobie ze wszystkim. Owa Wanda nie odczuwa widać nadmiernie ciężaru sumienia, skoro sięga bezgrzesznie i beztrosko po narzucony sobie od początku niefrasobliwy i frywolny tok opowieści. Istnieje jednak obawa, że urzędnicy z IPN nie ulegają przesadnie gustom literackim i nie wykazują feblika do zmyślnych fabuł, topiących problem w zręcznych słowach i metaforach. I że podobnie jak tamci, pozbawieni poczucia humoru chłopcy z UB, są nieczuli na kozie szprynce i ucieszne figle Dyla Sowizdrzała, a nad kobiecą finezję "prawdziwego zmyślenia" przedkładają męski czar sztywnego paragrafu. I że oni także, gdy zajdzie potrzeba, mogą się na Wandę nie na żarty pogniewać.
Ale zanim to nastąpi (i oby nastąpiło - będzie w ojczyźnie jeszcze śmieszniej i straszniej), dziennikarze, nim sami zostaną zlustrowani z kretesem, rzucą się hurmem do teczek tajnego współpracownika o kryptonimie "Wanda", by w zgodnej współpracy z Tadeuszem Barwińskim i porucznikiem Jankiem urzędowo ustalić prawdziwość "prawdziwego zmyślenia". By orzec ponad wszelką wątpliwość, czy Marek Hłasko czterdzieści z okładem lat temu, w Paryżu, a dokładnie w Maisons-Laffitte, gdzie pisał Pięknych dwudziestoletnich, był czy nie był DLKL [Dobrowolny literacki kłamca lustracyjny (a raczej autolustracyjny: DLKA)]? Niech się rzucą do teczek, by przełożyć trud artysty na prostszy i bardziej dziś czytelny język komunikatów i raportów (przypomnijmy, że "następca" Hłaski, Andrzej Brycht, euforycznie przyjmowany przez rzesze czytelnicze i z uporem maniaka lansowany przez władzę ludową w tymże 1966 roku przedstawi Raport z Monachium, wznawiany co rusz i bijący rekordy powodzenia). Niech spełniają marzenie o jednym, uniwersalnym, łączącym wszystko i wszystkich języku polityki - oblubienicy mas i jedynym prawdziwym dziś "opium dla ludu". A ona niech przeżre wszystko, mózgi i serca, a w pierwszym rzędzie osławione "sanktuaria sztuki" i "wieże z kości słoniowej" - ostatni bastion "pięknoduchów", "klerków", "intelektualnych mydłków", "jajogłowych wymoczków" i "wykształciuchów". Niech się zagrzebią w archiwach, weryfikują wszystko w różnych instytutach, niech śpią w szafach z aktami, toną w teczkach, niech się pławią od świtu do nocy w pięknej operacyjnej polszczyźnie funkcjonariuszy, agentów, konfidentów, tajniaków, kapusiów i całej tej bezpieczniackiej elity ze Spółdzielni "Ucho". A potem niech robią z tego najważniejszą literaturę naszych czasów niczym trio sławnych pań-grzebaczek, miłośniczek kurzu, prawdy i zaleszczotków. A przecież trudno mieć do nich żal o to, że w lot zrozumiały, co się święci, jakie igrzyska lubi naród i co schodzi jak świeże bułeczki. Że polityka to jedyne, co dzisiaj, oprócz szerokich ramion Otylii, wąskich bioder Adama i piłki kopanej, rozgrzewa masy, uruchamia koła prasy i karmi kasy.
Ale zanim panowie dziennikarze czy któraś z dociekliwych pań pisarek, dobiorą się do tego, co przeszło czterdzieści lat leżało, korcąc, na wierzchu, i wreszcie zlustrują Hłaskę, jak próbowali szczypać po drodze Szczypiorskiego, Miłosza, Herberta, jesteśmy winni uczciwego dokończenia - jeśli ktoś nie czytał lub zapomniał Pięknych... - historii Wandy zwanej Markiem. Tym bardziej że już wcześniej wyraziliśmy swój stosunek - mało pobłażliwy - do całego tego epizodu uwikłania i poszczególnych ogniw jego przedstawienia w książce-wspomnieniu, napisanej przecież nie po to, by się puszyć i epatować, ale by się objaśnić i wytłumaczyć, przynajmniej wobec parunastu osób, które się kochało. By zobaczyć siebie z zewnątrz i gdy zajdzie potrzeba, "zacząć się za siebie wstydzić". Ale są granice wstydu, jak są granice tolerowania własnej nędzy. W obliczu atrofii trzeba się jednak przede wszystkim, nawet za cenę surowej, rudymentarnej prawdy, ratować: nadrabiać miną, chojractwem, błazenadą, uciekać do paradoksów, do szarży, do cynizmu...
Wiedziałem, że nie uda mi się już bawić dłużej z moimi łapsami i drżałem na myśl, że dokonają analizy mych donosów i posuną się przy tym poza analizę stylu. Poszedłem do jednego z moich znajomych piszących, o którym wiedziałem, że pracował kiedyś w Informacji Wojskowej, i opowiedziałem mu o wszystkim. Uśmiał się serdecznie i obiecał pomoc. Powiedział przy tym:
- Nic się nie przejmuj, synu. Powiadają, że młody Adaś Mickiewicz też zajmował się donosami. Daniel Defoe był agentem policji. Tak samo mówią o Kraszewskim; tak samo o Brzozowskim. Idź dalej śmiało tą drogą. Ale jeśli nie chcesz, pomogę ci.
I nigdy już ich nie widziałem; pamiętam tylko ich smutne twarze i zapach gumowych płaszczy. [...] Nie jestem właściwie pewien, czy postępuję fair pisząc o moich łapsach tak krótko i bez sympatii; oni przecież dali mi podnietę twórczą i czasami, gdy pisałem donosy, ponosiła mnie fantazja, a wtedy cytowałem wymyślone przeze mnie wypowiedzi i wkładałem je w usta swoich ofiar, dbając jednak przy tym, aby każda z postaci mówiła odrębnym stylem i używała odrębnych sformułowań. [...] Mając powyższe na uwadze, napisałem kilkaset donosów uskrzydlony myślą, że jestem prawdopodobnie jedynym na świecie informatorem à rebours. [...] Myślę, że w tym to właśnie okresie, z konieczności, która stała się potem upodobaniem, nabrałem miłości do formy krótkiej i zwięzłej. To jedyne, co w tej zabawie liczy się dla mnie naprawdę. [...] Gdyby mój dorobek pisarski upoważniał mnie do dawania rad młodym, powiedziałbym im: każdy z was powinien przez jakiś czas popracować dla tajnej policji, aby wyrobić sobie styl i jasność myślenia. Książki trzeba pisać jak donosy, pamiętając przy tym, że głupio napisany donos może zniszczyć przede wszystkim ciebie.
+ + +
Przyznaję, przemyśliwałem w pierwszym odruchu - odkąd otwarto ubeckie sarkofagi - by spojrzeć prawdzie w szkliste oczy, by ekshumować WANDĘ i skonfrontować z pięknym dwudziestoletnim. W literaturze liczy się pomysł, podejście do sprawy, sensacja - i ludzie to kupią. Przyznaję, już mi to przeszło; za sprawą złodziei teczek, badaczy teczek, specjalistów od teczek, graczy teczkami, za sprawą osobnej i coraz bardziej umajonej gałęzi literatury teczkowej (i jak należy przypuszczać, rodzącej się właśnie jej młodszej siostry: literatury podsłuchowej). Przypomnijmy: czystka po francusku zastopowała rewolucyjne zapędy Camusa marzącego o elementarnej sprawiedliwości i zasłużonej karze dla kolabo, lustracja po polsku, w jej pilotażowym wydaniu, przypomniała nam natychmiast, jeśli nie o chrześcijańskim miłosierdziu à la Mauriac, to przynajmniej o skromności i dobrej robocie w duchu całkowicie zapomnianego dziś logicznego ateisty, Tadeusza Kotarbińskiego.
Kto lubi grzebać w archiwach, które pomylił z biblioteką, niech czyta z wypiekami g o r s z ą c z ę ś ć twórczości Marka Hłaski i niech unieważnia jego decyzję rozstania się z ojczyzną porucznika Janka, jego wybór niepewnej, ale wolnej obczyzny, "takiego kraju [jeśli on w ogóle istnieje] gdzie gest braterstwa nie zamienia się w gest samozniszczenia". Niech kwestionuje jego dramatyczny wybór i jego literacki testament, wypowiedziany w słowach prostych, pozbawionych jakiejkolwiek żartobliwo-ironiczno-cynicznej stylizacji, tak przecież typowej w innych momentach dla jego ratunkowo-obronnej strategii:
Piszę o ludziach, których znałem i których kochałem. [...] Pragnąłbym dla tych właśnie ludzi napisać, dlaczego nie mieszkam w Warszawie. Pragnąłbym to napisać dlatego, że wiele tym ludziom zawdzięczam, że nie przestałem ich kochać i że nie potrafię ich zapomnieć. [...] I kiedy obecnie pytam siebie: czym jest dla mnie Polska? - nie umiem odpowiedzieć sobie na to pytanie inaczej, jak że jest to dziesięciu czy piętnastu ludzi, z którymi łączyła mnie przyjaźń. [...] Przez te całe lata myślałem, że właśnie tych kilku czy też kilkunastu ludzi stanowi dla mnie Polskę; ale i to okazało się złudzeniem. Kiedy ogłosiłem w "Kulturze" pierwszy odcinek swych denuncjacji, spotkałem jednego z mych najlepszych przyjaciół i najinteligentniejszych ludzi, który, po przeczytaniu pierwszego odcinka, powiedział mi:
- To jest całkiem zabawne. Tylko to jest Polska à la James Bond. Takiej Polski nie ma.
[...] Cóż mogę na to odpowiedzieć? Nic, poza jednym: to ja wymyśliłem nędzę w Polsce, to ja wymyśliłem sprawy policji politycznej, to ja wymyśliłem skrytobójcze i jawne mordy, to ja wymyśliłem fakt, że przez dwa lata byłem szantażowany przez policję, to ja wymyśliłem likwidację "Po prostu" i te wszystkie rzeczy, o których wspominałem; a uczyniłem to dlatego tylko, aby redaktorowi Jerzemu Giedroyciowi umilić przyjemne spędzanie wieczorów. [...]
Ci wszyscy chłopcy, z którymi ja zaczynałem, wiedzieli, że jest fatalnie, ale czekali przez lata, aby móc napisać jeden wiersz, jedno opowiadanie; aby móc namalować jeden surrealistyczny obraz, czy też wystawić rzeźbę niepodobną do niczego. Ale byli to wszystko ludzie, którzy wbrew faktom i wbrew wszystkiemu, co działo się dokoła, usiłowali zachować wiarę, że nadejdzie chwila, w której wolno będzie powiedzieć: nie. My, łysiejący już i nie piękni, i nie dwudziestoletni, mieliśmy tych parę kroków w słońcu; jedni z nas zrobili to gorzej, drudzy lepiej; nie powstały w tym czasie dzieła o wielkiej wartości, ale być może przydadzą się one przyszłym kronikarzom jako dowody nędzy i nieudolności i jako dowody niemocy człowieka żyjącego w koszmarze, nie znajdującego w sobie siły, aby to wyznać.
Nie wracajmy do koszmaru, myląc policyjne archiwa z biblioteką, gdzie z pietyzmem przechowuje się lepszą część człowieka, w końcu istoty także słabej i grzesznej, z biblioteką, gdzie spoczywają skarby myśli, serca i talentu, to, co najpiękniejsze i najwartościowsze, a co nakazuje piąć się tej nędznej roślinie w górę i bujać ku niebu. Marek Hłasko dostatecznie jasno i wyraźnie wybrał swoje wartości, swoje kierunki i swoje hierarchie, dostatecznie mocno i wcześnie powiedział: nie. Całą swoją duszą niepodległą, swoim losem i twórczością. I zapłacił z nawiązką za swoje trudne wybory, za poszukiwanie - często na oślep, po omacku, na wariata - szerszych i bogatszych alternatyw. Nie zwracajmy go pod wpływem mody na lustrację, pod naciskiem głodnej igrzysk ciżby społecznej - światu kretów i moli, kwitów i haków. Nie paczmy sobie - choćbyśmy mieli zasłużyć na "straszne" miano pięknoducha - rzeczy bezcennej: poczucia miary, stylu, gustu i smaku. O świadectwo moralności Marka Hłaski nie prośmy oficera Urzędu Bezpieczeństwa, Tadeusza Barwińskiego, nazywanego przewrotnie w Pięknych... mistrzem młodości, większym niż Hemingway i Jerzy Andrzejewski. Nie zamieniajmy wreszcie tych nieodzownych każdej istocie "paru kroków w słońcu" w chwiejny, może nawet haniebny ruch ku ubeckim szafom. "Co nam zdrady!"
Stefan Świerad © by "Twórczość" 2007 | |