Jak odnosi się pan do kwestii streamingów, przenoszenia życia koncertowego do internetu?
To bardzo istotne, żeby zaznaczać cały czas publiczności naszą obecność, można prezentować się w sieci w różnej formie. Mogą to być koncerty na żywo, przygotowane wcześniej nagrania, ale i warsztaty online.
Z moim artystycznym partnerem, pianistą Lechem Napierałą, przygotowaliśmy warsztaty poświęcone Romualdowi Twardowskiemu. Jesteśmy dumni z tego projektu – uważamy, że to właściwa droga. Jest to cykl webinariów, w których próbujemy analizować – z pozycji pianisty, śpiewaka i duetu – kilka utworów Romualda Twardowskiego.
Wolę, żeby artyści zostali w obecnej sytuacji zatrudnieni do robienia czegoś wirtualnie, niż gdyby mieli otrzymać pomoc socjalną, która nie zachęca ich do żadnej pracy. To komunikat, który mówi: "Macie tutaj parę groszy, żebyście mogli przetrwać". Dość upokarzające, nie jestem zwolennikiem takiego traktowania artystów. Lepiej zapłacić za drobną usługę, kreację, dzieło niż podarować komuś pieniądze – to demoralizuje.
Występowanie przed pustą salą jest czymś zupełnie innym, często to dość absurdalna sytuacja.
Rzeczywiście, brak kontaktu z widownią jest bolesny. Do tej pory nie grałem dla zupełnie pustej sali. Oczywiście nagrania płytowe realizowane są bez publiczności, ale to co innego – możemy zawsze zrobić przerwę, posłuchać siebie, powtórzyć gorszy fragment.
W czerwcu mieliśmy recital w Operze Wiedeńskiej – w tej ogromnej sali, w której mieści się ponad 2000 osób, wtedy mogło zasiąść zaledwie sto osób. Nawet te 100 osób, ich oklaski i oddechy, powodują, że człowiek odczuwa atmosferę koncertu. Granie bez publiki to nowe doświadczenie – musimy ją sobie wyobrazić. Ale od tego przecież jest wyobraźnia, prawda?
Trzeba działać. Rozumiem, że ludzie boją się pandemii, ale lęk jest częścią życia. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, w której wszystko ogarnie paraliż. To, że ludzie chorują, jest rzeczą ludzką. Dopóki nie uporamy się z tą sytuacją, będziemy krążyć między jednym absurdem a drugim, między zakazami a ich brakiem. Kultura bardzo na tym traci.
Apeluję do wszystkich polityków – kultury nie da się łatwo odbudować. A pełni ona wyjątkowo ważną rolę w społeczeństwie. Nie znam się na epidemiologii, ale na kulturze się znam. W tym okresie trzeba jeszcze intensywniej planować i myśleć o przyszłości, ze zdwojoną siłą realizować swoje pomysły. Za chwilę obudzimy się z zapaścią kulturową. Nie życzę tego nikomu, zapaść kulturowa niesie za sobą zapaść cywilizacyjną. Kultura to nie jest luksus, to środek do życia.
Czy w trakcie pierwszego lockdownu korzystał pan ze streamingów jako słuchacz?
Przyszłość będzie przenosiła się do sfery wirtualnej, ale nie lubię słuchać nagrań. Szczególnie nagranych oper. Dla mnie nagrania są wydmuszką. Rejestracja nie odzwierciedla tego, co znam z teatrów operowych, do których chodzę bardzo chętnie. Kameralistyka jest dla mnie do udźwignięcia, słuchanie jej w domu kojarzy mi się choć trochę z przeżyciem, które znam. Ale orkiestra symfoniczna w transmisjach jest potwornie spłaszczona, potraktowana bardzo wybiórczo. Jestem orędownikiem muzyki granej na żywo.
Pandemia zmieniła w pewnym stopniu moje podejście. Zakupiłem niezły sprzęt nagrywający, który bardzo pomaga mi w pracy. Na podstawie nagrania swojego śpiewu koryguję to, co robię. To praca u podstaw – wysłyszeć samego siebie i pracować nad sobą – tak jakbym był swoim własnym nauczycielem.
Głównym problemem jest szybkość przesyłu danych. Jeśli chcemy interaktywnie współtworzyć muzykę z innymi ludźmi, musimy mieć dużo szybsze łącza. Stoimy na krawędzi technologicznej przemiany, mówi się dużo o 5G. Ta technologia ma wielu przeciwników, ale to nie pierwszy raz w historii ludzkości, kiedy nowalijka technologiczna wzbudza tego rodzaju emocje.
Wydaje mi się, że problem nie leży tylko i wyłącznie w prędkości przesyłu informacji, który jest dzisiaj bardzo dobry. Nie wytrzymują serwery – przeciążone setkami tysięcy telekonferencji, serwisami streamingowymi i nieustannie narastającymi informacjami przekazywanymi sobie przez ludzi. Ciągły dostęp do wszelkich treści, które oferuje nam współczesny internet, jest również bardzo szkodliwy dla naszej planety. Niektórzy krytykują też podróże, także podróże artystów. Czy myślał pan kiedyś o działalności artystycznej z perspektywy środowiska?
Myślę, że podróże artystów są tutaj ziarnkiem piasku na pustyni w porównaniu z tym, jak często podróżują biznesmeni, a nawet turyści. Poza tym migracja to rzecz ludzka; od wieków wędrujemy. Oczywiście, są pewne dziedziny, w których można ograniczyć podróże, np. kadra zarządzająca międzynarodowych korporacji może spokojnie odbywać konferencje w internecie. Muzyka na żywo to coś, czego chcemy i czym żyjemy – nie da się tego zastąpić.
Proponowałbym, żeby nie rozliczać ludzi kultury za ich podróże. Mówi się o cygańskim życiu artystów... Wszystko zaczęło się od trup wędrownych jeżdżących z miejsca na miejsce. Muzycy od wieków byli zdeterminowani do wędrowania, nawet w czasach przedsamolotowych. Fiodor Szalapin płynął statkiem trzy miesiące, żeby wystąpić w Stanach Zjednoczonych. Na takiej zasadzie budowało się renomę tych artystów. Jeżeli chodzi o mnie, najchętniej występowałbym tylko w jednym miejscu. Myślałem, że tak będzie w Operze Wiedeńskiej, którą traktuję jako swój artystyczny dom – mógłbym spędzić w Wiedniu cały rok. Niestety to tak nie działa. Żebym dostawał angaże w Operze Wiedeńskiej, muszę również wystąpić w Nowym Jorku, Mediolanie, Warszawie – wtedy jestem dla Opery Wiedeńskiej łakomym kąskiem. Na tym polega ten rynek. Ludzie kochają różnorodność. Tym żyją wielkie teatry, wachlarzem ogromnych propozycji.
Badania dotyczące publiczności Metropolitan Opera w Nowym Jorku pokazują, że w tym teatrze to wcale nie widz zagraniczny jest najczęstszym słuchaczem, ale Amerykanie zjeżdżający z całych Stanów. W Wiedniu jest podobnie.