Kiedy zapadła decyzja o realizacji "Bitwy Warszawskiej" w systemie 3D?
Filmowa batalistyka jest bardzo efektowna, ale też bardzo trudna do sfilmowania. Chcieliśmy, by nakręcił ją dla nas Sławomir Idziak, nominowany do Oscara za film "Helikopter w ogniu". Zgodził się chętnie, ale postawił warunek, żeby kręcić "Bitwę Warszawską" w technologii 3D. A nowa technologia to dodatkowe pieniądze...
Ale nie zastanawialiśmy się długo: 3D to trzecia rewolucja w kinie, po dźwięku i kolorze. Mówi się wprawdzie, że to tylko chwilowa moda, ale to samo mówiło się o dźwięku i kolorze. Ludzie chcą oglądać 3D i w tym dostrzegliśmy naszą szansę. Skoro na świecie ciągle brakuje repertuaru trójwymiarowego, "Bitwa Warszawska 1920" będzie mogła zaistnieć tam, gdzie normalnie bylibyśmy bez szans. Ale skąd wziąć na to pieniądze? Jerzy Michaluk wziął na siebie kredyt.
I znów zastawił pan swój dom na Mazurach?
Niczego nie zastawiałem, w "Bitwie Warszawskiej 1920" nie jestem producentem, jestem tylko reżyserem i współscenarzystą. To Jerzy Michaluk wziął na siebie cały kredyt.
A ile razy zastawiał pan swój dom w Sikorach Juskich?
Dwa. Przy "Ogniem i mieczem" i przy "Starej baśni". I swoje warszawskie mieszkanie też. Ale nadal w nim mieszkam.
Kino historyczne zawsze było dla mnie synonimem epickiego rozmachu i wielkiej pasji reżysera. Dziś odnoszę wrażenie, że jest głównie obrazem możliwości technicznych kina i obowiązujących w danym momencie założeń polityki historycznej.
Zawsze robiłem filmy z tego samego powodu. Uważam, że żaden film nie powinien być podręcznikiem historii i nie należy go tak traktować. Jeżeli historyk zgłasza zastrzeżenia, że coś zostało pokazane tak, a o czymś zapomniałem, grzecznie mu odpowiadam: "Panie profesorze, niewątpliwie w pańskim podręczniku historii to wszystko się znajdzie, ale w moim filmie - fabularnym, podkreślam - nie!". Bo film fabularny, mój film, opowiada o ludzkich namiętnościach, o żywych ludziach, ostrych konfliktach i ponadczasowych problemach. Bo tylko wtedy widz przyjdzie do kina. Cała reszta - kostium, sztafaż, batalistyka - jest dodatkiem. Niezbędnym wprawdzie, ale tylko dodatkiem. Bez tych specyficznie filmowych atrakcji nie ma co liczyć na pełne sale. A dla mnie jako reżysera pusta sala filmowa jest klęską. Kino jest zbyt drogą zabawą, by ryzykować brak zainteresowania społecznego. Na elitarną sztukę jest miejsce w teatrze.
Czy to znaczy, że poszukiwania artystyczne wykluczają masowy odbiór filmu?
Moim ideałem reżysera jest Charlie Chaplin, na którego filmy chodzili i intelektualiści, i kucharki - i jedni, i drudzy płakali. A z wszystkich filmów Felliniego - z których najwyżej cenię "Osiem i pół", chociaż powinienem "Amarcord", bo właśnie z "Amarcordem" przegrałem Oscara - moim ulubionym jest "La Strada". Ze względu na to, że Giulietta Masina jest tam taka Chaplinowska, no i dlatego, że to taka ludzka, tak prawdziwa opowieść.
Do kogo adresuje pan swoją "Bitwę Warszawską 1920"? Do widza, który szuka na ekranie wyłącznie tych wspomnianych wcześniej atrakcji?
Przede wszystkim do tych, którzy żyją i pamiętają - do dzieci, wnuków i prawnuków uczestników zdarzeń sprzed 90 lat. A także do młodzieży, której już film pokazywaliśmy, aby sprawdzić, jak działa. No, i jeśli i dziewczyny, i chłopcy po projekcji podnosili się z krzeseł dopiero po chwili, z wypiekami, to znaczy, że do nich trafiło.
Bo to jest film o wielkich namiętnościach. O miłości i o podłości, a przy okazji przekazuje kilka aktualnych prawd. Na przykład, Adam Ferency w roli komisarza Bykowskiego, Polaka-czekisty, stworzył prawdziwą kreację, demaskując absolutnie cały system komunistyczny. Z kolei Natasza Urbańska, która okazała się nie tylko świetną tancerką i piosenkarką, ale i bardzo dobrą aktorką, niesie całą linię miłości, a później i walki. No i mamy jeszcze Borysa Szyca, w którym rozpoznaję to szaleństwo, jakie mieli kiedyś James Dean czy Zbyszek Cybulski, a potem Daniel Olbrychski.
Każda superprodukcja jest jak wojna: wymaga prawdziwie wielkiego poświęcenia, ale posuwa do przodu filmową technikę.
Do "Ogniem i mieczem", do efektów charakteryzatorskich w scenie ścięcia trzech głów, musieliśmy zapraszać specjalistów z Anglii, którzy zresztą niezbyt się wysilili. Jedyny efekt komputerowy, jakiego użyliśmy w "Starej baśni" - uderzenie pioruna w wieżę Popiela - wygląda żałośnie. Dźwięk do "Ogniem i mieczem" musieliśmy zgrywać w Londynie. Teraz to wszystko można zrobić w Polsce. W "Bitwie Warszawskiej" mamy dziesiątki efektów komputerowych - i to najwyższej jakości.
Osobną sprawą jest technologia 3D. Sławomir Idziak, sam bez doświadczenia w tej dziedzinie, stworzył ekipę - grupę około 50 osób - która może teraz konkurować z każdym, nawet z Amerykanami. Wypracowali nie tylko nowe procedury. Robert Chaciński skonstruował nowe oprzyrządowanie, które w trakcie pracy było doskonalone. To ogromny zysk - nie jedyny - z tej produkcji.
Montaż "Bitwy Warszawskiej" trwał 7 miesięcy. Między innymi dlatego, że mamy mnóstwo ujęć. Ta ogromna ilość materiału wzięła się i stąd, że poza obsadą głównych kamer, operator stworzył specjalne ekipy, które uzbrojone w lekki sprzęt i przebrane w mundury obu armii weszły między statystów. Młodzi operatorzy w trakcie bitew improwizowali własne etiudy. To dlatego te starcia są tak mięsiste i tak okrutne, wchodzą w samo sedno, w los pojedynczego żołnierza.
Co z kolei wymaga wielkiej precyzji detalu.
Zgłosiły się do nas grupy rekonstrukcyjne, wyspecjalizowane w 1920 roku. Przyszli na plan w mundurach, z bronią, ostrzelani. A przede wszystkim uzbrojeni w ogromną wiedzę - począwszy od przebiegu poszczególnych potyczek, a na uzbrojeniu pojedynczych żołnierzy i całych oddziałów kończąc. Dzięki nim miałem na planie 350 prawdziwych koni, które mogliśmy później komputerowo multiplikować. To nie było 350 jeźdźców wygenerowanych komputerowo, ale 350 koni i jeźdźców, których mogłem przekształcić w tysiące. Niemal hollywoodzki standard!
Autor: Konrad J. Zarębski