Opowiem zdarzenie, trochę mroczne i pozornie zmyślone. "Są rzeczy na niebie i na ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom". Gdyby bohaterem tej relacji był jakiś inny, nawet nieprzeciętny człowiek - nikt by w to nie uwierzył. Lecz ponieważ mowa tu o Adamie Hanuszkiewiczu, nawet najzagorzalszy racjonalista i sceptyk powie: "tak mogło być".
Wszak niejeden już prześmiewca i ignorant doznał bolesnego zawodu, wątpiąc w pana Adamową niezwykłość. A więc opowiem, czego to byłem świadkiem i nawet przypalany żelazem nie odwołam tego. Bo prawda musi być przekazana.
Mieliśmy właśnie próby "Pastorałki". Tego dnia nie zapomnę nigdy. To było w dzień po świętach Bożego Narodzenia. Premiera miała się odbyć w wieczór sylwestrowy. Jesteśmy już o dziesiątej rano w pełnej gotowości i w wielkiej panice. Nikt jeszcze tekstu nie umie, Adam ciągle coś dopisuje, a inne nauczone już kwestie wyrzuca. Nawet on, gawędziarz i człowiek pogodny, tego ranka jest wyjątkowo ponury. Zebrał cały zespół w sali teatralnej, wezwał też Wiesię Hryniewską, kobietę wiotką i drobną, lecz wieloletnią potężną podporę.
Usiedliśmy na widowni. "Cisza - krzyknął Adam. - Kompletna cisza. Teraz mówię tylko ja". I zaległa długa, nieruchoma cisza. Adam jest mistrzem tworzenia takiej niesamowicie długiej pauzy, w której wszyscy po prostu trwożnie zamierają. I cichym, bardzo cichym głosem mówi dalej:
"Proszę o pełną mobilizację i maksymalne skupienie. Od tej chwili w całym teatrze, w gabinetach, pracowniach i w portierni mówimy tylko szeptem i chodzimy na palcach. I... - tu zwrócił się do Wiesi Hryniewskiej - żadnych telefonów do mnie. Żeby nie wiem kto dzwonił. Próba jest do czternastej. Proszę o pełne skupienie, żadnego markowania. Cisza. Zaczynamy."
Ja zawsze miałem pecha. Gram św. Józefa i sztukę rozpoczynam. Adam siada w milczeniu na widowni i patrzy ponuro. Już wiem, że jestem na spalonym. Pierwsze zdanie które wypowiadam to: "Otóż to dobrze, że wszystkie rzeczy z Opatrzności Boskiej są". I wiem, że pierwsza godzina próby będzie moją Golgotą. Wchodzę na scenę i rozpoczynam: "Otóż to dobrze...". "Stop" - słyszę krzyk Adama. I cisza. Stoję nieruchomo i kompletnie nie wiem co robić. Ta cisza się przedłuża. Adam siedzi nieporuszony i patrzy na mnie z obrzydzeniem.
Po chwili, bardzo cicho mówi: "Myślałem, że w czasie świąt cokolwiek popracowałeś. A tu nic. Jak ty to mówisz »otóż to dobrze«?". I zaczyna to moje "otóż to dobrze" przedrzeźniać. "Skup się. Wejdź w kulisę i zacznij jeszcze raz". Idę w tę kulisę, i już wiem, że nic z tego. Tak czy inaczej dobrze nie będzie. Wychodzę raz jeszcze, staram się być pogodny i wyluzowany, patrzę na widownię i znów: "Otóż to dobrze". "Stop!!". Cisza. Adam jest wyraźnie oburzony. Wchodzi na scenę, mnie sadza na widowni. "Zobacz. Ja ci pokażę jak ty to grasz". Wchodzi na scenę zgarbiony, utyka na jedna nogę i bardzo niewyraźnie, prawie bełkocząc mówi to moje niedobre: "Otóż to dobrze."
No, myślę sobie, ładnie to nie wygląda. Cholera, może on ma rację. Może istotnie tak to gram. I wtedy Adam mówi: "Pokażę ci jak masz to grać". Idzie za kulisę i za chwilę wychodzi czarująco uśmiechnięty, a ładny bestia jest, i mówi: "OTÓŻ TO DOBRZE". Po czym patrzy na mnie: "Rozumiesz teraz?" "Aha - odpowiadam niepewnie - dobrze". "Źle - ryknął - DOBRZE". "Adam - ja na to - ja teraz prywatnie powiedziałem »dobrze«".
"Nie ma prywatnie. Ty to »dobrze« mówisz właśnie tak prywatnie. A tu jest teatr. Scena. Tu nie może być prywatnie."
Nagle poczułem, że jestem cały mokry. Koszula po prostu lepi mi się do ciała. I wtedy Adam: "Ja przez ciebie jestem już cały mokry. Koszula lepi mi się do ciała". Właściwie to obaj powinniśmy pójść się umyć i zmienić koszule. Ale brak mi odwagi, żeby to zaproponować.
Znów wchodzę na scenę i zaczynam od nowa: "Otóż to dobrze..." - zrobiłem pauzę i Adam nie przerwał. Uniesiony sukcesem lecę dalej: "że wszystkie rzeczy z Opatrzności Boskiej są, a najbardziej jego łaskawości, człowiek zażywa".
W tym momencie na scenę wchodzi blada Wiesia. "Co jest? - krzyczy Adam - mówiłem wyraźnie, żadnych spraw". "Adasiu - szepce przerażona Wiesia - pozwól na chwilę, to bardzo ważne". "Nikt się nie rozchodzi - mówi Adam - wszyscy na scenie. Zaraz wracam". Idę za nim w kulisę. Wiesia jest roztrzęsiona. "Adam, Pan Bóg dzwoni do ciebie". "Mówiłaś, że mam próbę?". "Tak, ale on chce rozmawiać z tobą natychmiast". Adam poszedł do gabinetu. Szybko pobiegłem za nim.
W sekretariacie podniosłem drugą słuchawkę i w zdumieniu wysłuchałem takiej rozmowy: "Dzień dobry, Bóg mówi. Szalenie przepraszam, że przeszkadzam w próbie panie Dyrektorze, ale robi pan właśnie »Pastorałkę« i jest pan w temacie, który nas właśnie interesuje. Nowy rok nadchodzi i bylibyśmy zobowiązani, gdyby wpadł pan do nas choćby na godzinę, panie Dyrektorze i przeinscenizował nam nasze niebo".
"Mam, Panie Boże, próbę generalną do czternastej."
"W porządku - Stwórca na to - podeślemy pojazd pięć po drugiej pod teatr. Oczywiście od strony Willowej."
Czułem, że nie mogę przepuścić tej niezwykłej szansy. Punkt druga stałem już na ulicy.
Nagle z góry cicho i płynnie opadła na asfalt jakaś świetlista, nieprzezroczysta kula, bijąca jasna poświatą. Szybko wskoczyłem za nim. "A ty tu po co?" - spytał. Ale było już za późno. Już byliśmy za wysoko. Nie odezwałem się. Nie wiem, ile czasu trwał lot, lecz chyba niedługo - bo kula nagle zatrzymała się i wyszliśmy z niej.
Stanęliśmy pośrodku ogromnego pomieszczenia, zagraconego, pełnego pajęczyn. Wszystko tonęło w mroku. Krążyło w tym obszarze wiele postaci, niechlujnie poubieranych w jakieś worki, łapcie, nad wieloma z nich świeciły okrągłe kółeczka. Podszedł do nas sędziwy starzec z długą siwą brodą, z włosami do kolan, skłonił się nisko.
"Dzień dobry, panie Dyrektorze. Pan Bóg jestem. Bardzo mi przyjemnie. Jak pan widzi, nie wygląda to zbyt zachęcająco. A wiem, że można by jakoś inaczej. Środki na to mamy, ale nie wiemy jak. Dwukrotnie już wzywaliśmy słynnych inscenizatorów, lecz jak pan Dyrektor widzi, efekt jest dość żałosny. Pan Erwin Axer przeniósł nam scenografię z »Naszego miasta« Thorntona Wildera. Czuliśmy, że to nie było trafione. Poprosiliśmy pana Kazimierza Dejmka, ten znowu zaaranżował nam »Historyję o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim«. Mnie kazał naśladować Siemiona. Panie Dyrektorze, w Panu nadzieja. Pan wszak ożywił »Balladynę«, »Kordiana«, »Lillę Wenedę«. Zdajemy sobie sprawę z tego, że przestajemy być atrakcyjni."
Tu Pan Bóg spojrzał z nadzieją na Adama. Widać było jego głębokie przekonanie o trafności wyboru. I wtedy Adam na to:
"Dobrze Panie Boże. Zaczniemy od Pana. Czy Pan ogląda »Dynastię«? Proszę natychmiast stać się Carringtonem."
W jednej chwili stanął przed Adamem, wymuskany, przystojny, elegancki, wytwornie pachnący starszy pan z dyskretną koloratką. "Dobrze, bardzo dobrze - Syna zastałem?". "Tak jest - rzekł Bóg-Carrington. - Jest tu obok - wisi na krzyżu". "Co?" - krzyknął Adam. - "Do tej pory? Kto tak kazał?".
"No, pan Axer i pan Dejmek" - Bóg na to. Adam wpadł w dziką furię: "Axerowi się nie dziwię, lecz Dejmek lekko przesadził". Weszliśmy do pomieszczenia, w którym wisiał na krzyżu biedny, młody człowiek, cały we łzach.
"Płaski naturalizm. Ohydna szkoła Stanisławskiego. Nic mnie nie obchodzi Panie Jezu, że Pan płacze. To koszmarna, tandetna szmira. Zdjąć z krzyża, ostrzyc, ubrać w ładny garnitur. Ma Pan chodzić po niebie i przyjemnie się uśmiechać. I wtedy JA, widząc, że Pan cierpi, wtedy JA będę płakał. Anioły muszą mieć płeć. Ładna młodzież. Dziewczyny i chłopaki. Pomieszczenie wysprzątać, odnowić, dać dywany i nowe meble. Za oknami ładny park. Trawę wystrzyc, założyć klomby kwiatów."
W jednej chwili stało się. Spojrzałem za okno. Na żwirowym podeście stały nowiutkie samochody. Dalej dwa helikoptery, po parku chodziło kilku wysokich, ubranych w czarne garnitury dżentelmenów, każdy ze słuchawką w uchu. Pan Bóg zbliżył się do Adama.
"Mistrzu, ten helikopter to dla mnie naprawdę piękny prezent. Nareszcie zrobię sobie pielgrzymkę do Watykanu. Ucałuję dłoń Ojca Świętego. Lecz czy nie popełniam grzechu pychy? Ten zbytek wprawia mnie w zakłopotanie."
"Spokojnie Panie Boże - Adam na to - tak właśnie wygląda dziś przeciętna polska parafia. Nie odbiegliśmy od normy."
Czegoś tu jednak jeszcze brakowało. "Macie tu jakieś oświetlenie?" - spytał Adam. "Z tym gorzej - Bóg na to - tylko światłość wiekuistą". "Zapalić" - zadysponował Adam.
I wtedy stało się coś niezwykłego. Zapadła kompletna ciemność i zapaliła się srebrna poświata, w której zabłyszczał Adam Hanuszkiewicz. Zbliżyłem się. Nie sposób było ustalić źródła światła. Nie biło od Adama i świeciło jakby znikąd. Po prostu Adam sam jaśniał.
"Dziękuję panie Dyrektorze - rzekł Stwórca - głęboko zobowiązany, ceniąc Pański czas, pozwolę sobie odesłać Pana w tym świetle z powrotem."
Pośpiesznie przykleiłem się do Mistrza i natychmiast w jakiś dziwny sposób opuściliśmy niebo.
Gdy dolatywaliśmy do Willowej, światłość powoli zaczęła przygasać i w momencie gdy Adam dotknął asfaltu, zgasła zupełnie. Ponieważ stałem trochę wyżej od niego - spadłem na jezdnię dość mocno. Boleśnie uderzyłem się w głowę.
Wbiegłem do gabinetu. Adam siedział przy biurku. "Byłeś genialny" - rzekłem z przejęciem. Spojrzał na mnie uważnie: "Mam do ciebie wielką prośbę. Nie opowiadaj tego nikomu. W końcu to nie było nic niezwykłego".
Spojrzałem w oczy tego, aż do przesady skromnego człowieka. Niestety nie posłuchałem go. Uznałem, że świat musi się o tym dowiedzieć.
(Fragment większej całości)
Autor: Jerzy Karaszkiewicz
Opracował: JRK, marzec 2012.