"Kompleks polski" (1977) stanowi kolejne ogniwo tych rozważań, tyle że jest już mniej aluzyjny, więcej diagnoz sformułowanych zostało bez zawoalowania, zwłaszcza w eseistycznych intermediach. Jawnie już podejmuje Konwicki kwestię kondycji peerelowskiego społeczeństwa połowy lat 70. Nie kryje ambicji syntezy, jakkolwiek oczywiście posługuje się w tym celu również środkami właściwymi literaturze pięknej. Paraboliczna sytuacja kolejki po radzieckie złoto z głównego, bożonarodzenionego wątku skonfrontowana zostaje w sposób ironiczny z wzniosłym listem patrioty kochającego Polskę - czy też jej wyobrażenie, jakże różne od Polski rzeczywistej - oraz z obrazami powstania styczniowego: tragiczną historią dowódcy Zygmunta Mineyki i przejmującą sceną z życia Romualda Traugutta, jadącego objąć dyktaturę i spotykającego się z żoną.
Taka książka nie może ukazać się w oficjalnym wydawnictwie. Wychodzi jako trzeci numer niezależnego "Zapisu".
Eschatologia plus recepta na łupież
Gorzko syntetyzujący kwestie społeczne "Kompleks polski" stanowi pierwsze ogniwo kolejnego cyklu Konwickiego: książek politycznych.
Mimo całego swego ładunku goryczy, ta pierwsza pozycja tryptyku nie atakuje odbiorcy wprost, a wschodniego groźnego sąsiada portretuje raczej omówieniami i aluzjami. Druga jest natomiast już wręcz drastyczna i budzi najwyższe emocje. "Mała Apokalipsa" (1979) to najsłynniejsza i w kraju, i na świecie powieść Konwickiego, jedna z najgłośniejszych książek polskiego drugiego obiegu.
Głównym bohaterem i narratorem jest literat Tadeusz K. - mamy tu więc do czynienia z wychyleniem autorskim, bardzo notabene charakterystycznym dla prozy i filmów Konwickiego: główni bohaterowie są zawsze bardzo mu "bliscy", mieszkają w domu odwzorowanym z autentycznego warszawskiego mieszkania pisarza, mają podobne lęki, kompleksy i podobną przeszłość. Fabuła "Małej Apokalipsy" rozpoczyna się od przybycia dwóch opozycjonistów do mieszkania Tadeusza K. Proponują mu samospalenie się w proteście inteligencji przeciwko planom wcielenia Polski do ZSRR jako kolejnego kraju związkowego. Uchwycony w kleszcze moralnego szantażu, bohater wychodzi na ulice Warszawy, którymi wędruje aż do finałowego wieczoru pod Pałacem Kultury. Spotyka po drodze ludzi różnych opcji światopoglądowych i prowadzi z nimi dyskusje, zakochuje się w Rosjance Nadzieżdzie (Nadziei). Zachodzi na chwilę podziemnymi przejściami do sali balowej oczekującej dygnitarzy, znosi obecność swojego alter ego Tadzia Skórki, który to wielbiciel pięciokrotnie cytuje jego wcześniejsze powieści (są to fragmenty autentycznych powieści pisarza), a jak się okazuje - jest pracownikiem służb bezpieczeństwa. Tak mroczna fabuła przeplatana jest pełnymi czarnego humoru eseistycznymi intermediami, poradami erotycznymi czy medycznymi (np. recepta na przypadłości dermatologiczne), cytatami ponurych wierszy przyjaciół.
Polska ukazana jest w "Małej Apokalipsie" jako kraj w stanie agonalnym. Wszystko się sypie, najważniejszy most miasta zawala się, ruin budynków z centrum nikomu nie chce się uprzątnąć; społeczeństwo jest silnie zsowietyzowane, obywatele wciąż są legitymowani, nikt nie wie też, jaki dzień jest dokładnie, a jedyny wskazujący datę kalendarz zamknięty został w pilnie strzeżonym miejscu. Utwór staje się jednak nie tylko obrazem gospodarczego, politycznego i obyczajowego rozkładu PRL-u końca dekady Gierkowskiej. Jest także niezwykle gorzkim, bezprecedensowym rozrachunkiem z opozycją, podobną w istocie do reżymu, z którym walczy. "Jesteście wydzieliną tego systemu, żebrem z ciała tej tyranii. Wy jesteście z 'Biesów' Dostojewskiego, a nie z opowiadań Żeromskiego czy Struga" - mówi w jednej ze scen Tadeusz K. Wymienia tu nazwiska dwóch niezwykle ważnych dla polskiej inteligencji i dla samego Konwickiego pisarzy, kształtujących swoją rozrachunkową, bezkompromisową literaturą sumienie społeczne i przypominających powinności moralne inteligencji.
"Apokalipsa" zyskuje szeroki rezonans w kraju i na świecie, wywołując najskrajniejsze reakcje, otrzymując w recenzjach cały wachlarz opinii, od zachwytu po ostre polemiki. Gustaw Herling-Grudziński w prowadzonym na łamach paryskiej "Kultury" "Dzienniku pisanym nocą" uznał na przykład: "Szloch i szopka są [...] mechanicznie przemieszane, a nie wycieniowane i zbalansowane; i to przemieszane z takim zamiłowaniem do 'zgrywy' i 'nadrywu', że mieszanka staje się niemal w całości [...] paradą narodowej histerii" ("Kultura" 1979 nr 10).
Do uwag tych odniósł się w swojej recenzji Jan Kott ("Wiadomości" 1980 nr 1), polemizując z uznaniem powieściowych wizji za histeryczne. Porównał ich prawdziwość do "petersburskich koszmarów Gogola", a innymi dziełami, które stanowiły dlań kontekst do odczytania powieści, były m.in. III cz. "Dziadów" Adama Mickiewicza oraz "Proces" Franza Kafki (motyw "wyroku"). W swej odpowiedzi na polemikę Kotta, Herling-Grudziński ("Kultura" 1980 nr 4) dookreślił użytą przez siebie wcześniej kategorię histerii jako "demonizowanie Rosjan, które potęguje i pogłębia chorobliwą delektację bezsiły; gdy tymczasem większość tego, co dziś w Polsce 'trupie i widmowate' - i czemu można jednak stawiać opór - jest produktem sowietyzmu". Sam Konwicki w wywiadzie-rzece "Pół wieku czyśćca" podtrzyma swoje zdanie: zrówna rusyfikację i sowietyzację, jakkolwiek oczywiście podkreśli swą fascynację wielką kulturą rosyjską.
Za "Małą Apokalipsę" otrzymuje Nagrodę im. Mieczysława Grydzewskiego (za najlepszą książkę pisarza polskiego wydaną na emigracji, 1979), Nagrodę "Wiadomości" londyńskich (1981) oraz włoską Premio Letterario Internationale "Mondello" (1981). W latach dziewięćdziesiątych na motywach tej powieści nakręci film znany reżyser Costa Gavras.
"Powrót w jarzmo"
Silne akcenty antyradzieckie pojawiają się także we "Wschodach i zachodach księżyca" (1982). Dość powiedzieć, że w książce tej sugeruje Konwicki to, o czym na świecie zaczęto mówić dopiero po dwudziestu latach: że za zamach na Jana Pawła II odpowiedzialne jest KGB.
Nie jest to jednak książka li tylko polityczna. Drugą sylwę pisarza wypełniają znów anegdoty, wspomnienia (przejmujący obraz Dygata, piękne epitafium dla Mieczysława Piotrowskiego, nieco zapomnianego, niesłusznie, grafika i prozaika), portrety (np. zabawny rozdział poświęcony Stanisławowi Lemowi), staje się notatnikiem perypetii związanych z adaptowaniem na film "Doliny Issy" Czesława Miłosza, zawiera początek pisanej niegdyś a nieukończonej książki, a także - o zgrozo - fragmenty "Nowych dni", czyli nieopublikowanej na przełomie lat 40. i 50. ze względów cenzorskich powieści o czasach powojennych i nabieraniu wiary w komunizm. "Wschody i zachody księżyca" pozostają jedną z mniej znanych książek autora, są tymczasem jedną z najlepszych.
Po wprowadzeniu stanu wojennego Konwicki zamyka swój tryptyk polityczny "Rzeką podziemną, podziemnymi ptakami" (1984). Fabułę powieści tworzy wędrówka bojącego się internowania bohatera. Siódmy (to jedyne w twórczości Konwickiego imię w taki sposób symboliczne, oznaczające siódme "powstanie" powojenne: po 1944, 56, 68, 70, 76 i 80), słysząc wieczorem łomotanie do drzwi, ratuje się ucieczką przez balkon i wyrusza w tułaczkę po Warszawie. Z matrycami nielegalnych wierszy w torbie. W prologu, epilogu oraz intermediach między trzynastoma rozdziałami pomieszcza Konwicki wizyjne obrazy przeszłości wileńskiej i zaświatów.
Poezja troskliwie taszczona w torbie okazuje się grafomańska, a pościg - wyimaginowany, książka zawiera zatem duży ładunek ironii (także autoironii). Jest też polemiką z kształtem literatury drugoobiegowej, która straciła, zdaniem Konwickiego, swoją siłę.
Konsekwencją takiego stanowiska pisarza jest "Nowy Świat i okolice" (1986) - "powrót w jarzmo" (wyrażenie z książki), czyli do oficjalnego obiegu wydawniczego. Tę sylwę pisze autor z myślą o cenzorze, co manifestacyjnie zaznacza w tekście, bo są tu np. apostrofy do cenzora, nie mówiąc już o ciągłych z nim utarczkach. Książka, zamykająca kolejny tryptyk, podobna w formule do "Kalendarza..." i "Wschodów...", ale o bardziej felietonowych całostkach-rozdziałach, przynosi nową porcję anegdot, portretów, wspomnień, opisów podróży (do tej grupy można również zaliczyć para-przewodnik po Warszawie, wędrówki tytułowym Nowym Światem) oraz autokomentarzy. Te ostatnie pojawiają się zresztą także jako refleks nagrywanych równolegle rozmów ze Stanisławem Beresiem, które złożą się na wydany - równolegle do "Nowego Światu", ale w drugim obiegu i na emigracji - wywiad-rzekę "Pół wieku czyśćca".
Żyd w romansie dworkowym
Rok później Konwicki publikuje w wydawnictwie oficjalnym "Bohiń" (1987), jedną ze swoich najpiękniejszych i najpoczytniejszych powieści. "Bohiń" odwołuje się do gatunku literatury popularnej, w tym wypadku romansu dworkowego, czyli gatunku, który odegrał znaczącą rolę w literaturze polskiej w XIX wieku ("Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej), ale który zbanalizował się w późniejszych realizacjach popularnych i epigońskich (m.in. Maria Rodziewiczówna) oraz czytadłowych (nieśmiertelna Helena Mniszkówna).
Konwicki nadbudowuje na schemacie romansu, dziejącego się we dworze po powstaniu styczniowym, warstwę komentarza do kondycji społeczeństwa doby stanu wojennego, przekształcając jednocześnie ten schemat. Po pierwsze, by stworzyć własną autotematyczną jego realizację ("Wracam z takim mozołem przez wydmy minionego czasu, przez trzęsawiska dni i puszcze godzin do mojej babki Heleny Konwickiej [...]. A może ścigam ją przez obszary przeczuć, przez jeziora tęsknot, przez gęste mgły niepewności"). Po drugie, by stworzyć utwór prowokację społeczną (co podkreślił Stanisław Bereś w obszernej recenzji opublikowanej pod pseudonimem w podziemnym "Aneksie", nr 48/1988; przedruk w poświęconym częściowo Konwickiemu numerze "The Reviev of Contemporary Fiction", vol. 3/1994). Kochankiem bowiem w tym romansie dworkowym, ku zapewne irytacji niektórych czytelników, jest Żyd, przez co "Bohiń" staje się także wystąpieniem wymierzonym przeciwko polskiemu antysemityzmowi, wystąpieniem przypominającym o wspólnej polsko-żydowskiej przeszłości.
Do tematu żydowskiego powraca Konwicki również na początku lat 90., w "Zorzach wieczornych" (1991). "Zorze..." były ponownym zwrotem ku sylwie. To garść luźno powiązanych przemyśleń pisarza, relacji z podróży (m.in. obrazy Japonii i Australii) i impresji okalających trzy portrety Polaków-Żydów (Leopolda Tyrmanda, Adama Michnika, redaktorki Zofii Łuczek), portret rodziny Konwickiego oraz umieszczone w centralnym miejscu książki kameralne opowiadanie o Żydzie uciekinierze "Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy była". W tej ostatniej partii, zgodnie z tytułem, wojny jakby nie ma: liczy się tu tylko miłość, liczy się niezwykła przemiana bohatera, który zakochawszy się podczas ukrywania, przestaje się bać; miłość unieważnia zło wokoło, nadając sens życiu.
"Schodzę z ringu"
"Czytadło" (1992), wydane niedługo po "Zorzach wieczornych", mówi o miłości w podobny sposób. Okazuje się ona jedyną wartością godną ocalenia w świecie pogrążonym w chaosie. Tu jest to jednak świat współczesny, Polska współczesna. Powieść ma wyraźne zacięcie satyryczne, to niezmiernie przykra diagnoza kondycji społeczeństwa po 1989 roku - książką tą Konwicki czyni gest, jakiego od niego wówczas się oczekuje, tj. powraca na stanowisko pisarza dającego w swej twórczości obraz polskiej zbiorowości. Umieszczając takie zwierciadło w konstrukcji traktatu o powtórzeniach, traktatu o upadku świata kultury, świata języka, świata własnego, autor wyeksploatowuje właściwie wszystkie swoje chwyty beletrystyczne. Zatrzaskuje za sobą drzwi do fabuły.
"Pamfletem na siebie" (1995) zaś zatrzaskuje drzwi do literatury w ogóle. "Pamflet..." to sylwa-pożegnanie z czytelnikami, przekorna, ale już nie drapieżna, pisana dla przyjemności własnej i czytelnika. Dostrzegł to w recenzji Przemysław Czapliński ("Gazeta Wyborcza" z 6 XII 1995), podkreślając, że mamy do czynienia z pisaniem niezobowiązującym; spotkanie z autorem ma być bezinteresowne, ma być po prostu spotkaniem "jak z dobrym znajomym", z kimś przez siebie lubianym.
W telewizyjnej wypowiedzi dla Stanisława Beresia Konwicki tak wypowiada się o swojej ostatniej - od razu przez siebie określonej jako ostatnia - książce:
"Ja bym to nazwał rodzajem scenariusza, który piszę do spotkania z czytelnikiem. Jest to taka forma, która zachęca czytelnika albo do potakiwania, albo do niezgadzania się, albo do kończenia myśli, którą ja zacząłem. W każdym razie do udziału w procesie kreacyjnym, co było zresztą moją ambicją od młodych lat, od początków mojego pisania. Chciałem wymyślić jakąś taką formułę literacką, która by wprowadzała czytelnika razem ze mną na plan akcji, zachęcała go do współuczestnictwa, współdziałania, wspólnej kreacji jakiegoś wydarzenia psychologicznego czy, powiedzmy skromnie, umysłowego."
Pisarz zapowiada swoje milczenie dobitnie, w wielu komentarzach, m.in. właśnie w wywiadzie telewizyjnym Beresia ("Schodzę z ringu i zostawiam wolne miejsce dla następnych pokoleń"), ale przede wszystkim w numerze 2/1996 "Kwartalnika Artystycznego", w ankiecie "Po co piszę", gdzie wyznaje: "Nieoczekiwanie dopadła mnie starość. Jestem znudzony i zniechęcony. Cóż bym mógł odpowiedzieć na ankietę? Że w ogóle niepotrzebnie pisałem i że z ulgą odłożyłem pióro (chyba na zawsze)".
I rzeczywiście, niestety, odkłada pióro literata. Nie publikuje, jak dotąd, po "Pamflecie..." żadnej nowej książki. Podejmuje później jedynie aktywność publicystyczną, pisząc kilkanaście felietonów (cykl "Horyzont zdarzeń"), udziela zaledwie kilku wywiadów, jednego wywiadu-rzeki (ale na tematy filmowe, "Pamiętam, że było gorąco" Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby, 2001), a w 2008 przyzwala na wydanie wyboru swoich mniejszych form prozatorskich, tomu "Wiatr i pył".
Ta ostatnia książka, zawierająca - ułożone w kolejności chronologicznej - opowiadania, wstępy do książek i albumów, wspomnienia o przyjaciołach, odpowiedzi na ankiety, satyry, niezrealizowany nigdy scenariusz "Trochę apogeum", reportaże, eseje, felietony, wreszcie i rysunki Konwickiego z przełomu lat 40. i 50., ukazuje panoramę działalności pisarza-reżysera. W pewien sposób podsumowuje ponad pół wieku niezwykłej, wielotworzywowej aktywności artystycznej twórcy.
Autor: Przemysław Kaniecki, listopad 2009
Czytaj więcej o Tadeuszu Konwickim: