Na zdjęciu: Anna Tomaszewska (Lewiwa) i Tomasz Międzik (Jona Popoch) w przedstawieniu "Udręka życia" Hanocha Levina w reżyserii Iwony Kempy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie; fot. Piotr Kubic / Teatr im. Juliusza Słowackiego
Po drugiej stronie rampy słychać odzew, mniej może artystyczny niż publicystyczny, ale zespoły z zapałem (czasami godnym lepszej sprawy) biorą udział w debacie publicznej. Nieważne co ma do powiedzenia autor, ważne co mówi reżyser, przez analizę sytuacji, lub prowokację chce być w centrum spraw społecznie bulwersujących, politycznie niewygodnych, trudnych, zapalnych. Teatr ten ma swoich krytyków, swoją prasę i swoich wyznawców. Projektowane przez nich Warszawskie Spotkania Teatralne pokazały spektakle z Wałbrzycha, gdzie najdonioślej bije serce nowego teatru.
Była więc okazja obejrzenia prac najgłośniejszego duetu roku: Monika Strzępka - Paweł Demirski, nagrodzonego Paszportem "Polityki". Ona reżyser, on dramaturg, aktywni w środowisku "Krytyki Politycznej", z pozycji lewicowych atakują elity, zakłamaną pamięć historyczną, reguły wolnego rynku i globalizacji, które mnożą wykluczonych. Wyznawcy oczywiście widzieli w ich spektaklach "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej" i "Niech żyje wojna!!!" potężny ładunek buntu i radykalnej krytyki wymierzonej w establishment, społeczną niesprawiedliwość, brak reprezentacji wielu środowisk w dyskursie społecznym oraz nowoczesne aktorstwo i styl teatralny. Sceptycy zobaczyli dość banalną publicystykę oplecioną bluszczowato wokół znanych pomysłów, na przykład z przygodowo-propagandowego serialu dla młodzieży z czasów dawno minionych. "Czterech pancernych i psa" potraktowano tu niemal jak historyczny dokument, co w połączeniu z prymitywną estetyką teatralną pełną uproszczeń i tautologii urozmaicano kukiełkowo-plakatowym aktorstwem.
Widzom bardziej konserwatywnym nie są obojętne kwestie społeczne, czy polityczne, lecz wierzą w teatr, który nie jest - nie powinien być - gazetą, zwłaszcza wczorajszą, ani kopią ulicy, lecz bywa formą sztuki wyrażającą refleksję o świecie z pewnego dystansu. Poprzez wieloznaczną metaforę, czy uniwersalne przesłanie, zagrane przez aktorów operujących nie tylko krzykiem i golizną, lecz całą gamą odpowiadających przyjętej estetyce środków wyrazu. Kolejne widowisko Strzępki/Demirskiego "Tęczowa trybuna 2012" z Wrocławia - o miejscu i prawach homoseksualistów w społeczeństwie nie tylko na mistrzostwach w piłce nożnej, dla wielu recenzentów była najlepszą sztuką ubiegłego roku. Obok "Generała" Marka Kality i Aleksandry Popławskiej inspirowanego postacią Wojciecha Jaruzelskiego z Teatru IMKA i - z Wrocławia - "Utworu o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff w reżyserii Jana Klaty, mówiącego o antysemityzmie z perspektywy rodzinnej.
Moda na teatr o zacięciu publicystycznym, pełniącym funkcje politycznej trybuny sprawia, że przedstawienia tego nurtu są nagłaśniane, często ponad ich artystyczną wartość, tak jak inne lekceważone. Pół biedy jeśli chodzi o sztuki pisane na doraźny użytek; po kilku sezonach śladu po nich nie będzie. Gorzej gdy reżyserzy, wraz z rozmnożonymi ostatnio dramaturgami, przerabiają wybitne dzieła literatury polskiej i światowej na sztuki z tezą polityczną wyczytaną we wczorajszej gazecie, czy kwestią społeczną obejrzaną w programie "Prosto z Polski". Dostosowanie uniwersalnego do przyziemnego daje zwykle dzieła płaskie jak naleśnik, plakatowe, choć wiadomo, że sztuką jest lokalne uczynić uniwersalnym.
Wedle klucza aktualności, rozumianej jako przeżycie katastrofy smoleńskiej pokazujące siłę jednoczącego przeżycia i późniejsze ostre podziały wspólnoty narodowej powstały dwa przedstawienia "Dziadów" Adama Mickiewicza: "Mickiewicz. Dziady. Performance" w reżyserii Pawła Wodzińskiego w Bydgoszczy i "Dziady" Krzysztofa Babickiego w Katowicach. Oba dzieją się w noclegowni dla bezdomnych, czyli zwracają uwagę na wykluczonych, nie tylko z powodu biedy, ale też z braku tolerancji. Konrad Babickiego to mężczyzna, który wchodził w życie wraz z narodzinami Solidarności, po trzydziestu latach może tylko patrzeć na wojnę wszystkich ze wszystkimi; dawne marzenia, młodzieńcze ideały o godnym życiu w kraju sprawiedliwym są tylko cierpkim wspomnieniem. U Wodzińskiego bohater "Dziadów" jest raczej cynicznym trzydziestolatkiem, który z Księdzem Piotrem walczy nie tyle o rząd dusz, ile o elektorat. Demokratyczne elity pochłonięte swoimi sprawami oddalają się od zwykłych ludzi, narasta atmosfera wrogości; na końcu obie grupy stoją naprzeciw siebie, oddzielone barierkami. Piszę o tych próbach z żalem, pojemność znaczeniowa arcydramatu przekracza tak rozumianą publicystyczną aktualność, szkoda, że widzowie jej nie dotkną.
W podobnym duchu uwspółcześniania klasyki Mikołaj Grabowski pokazał Mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza", romantyczno-patriotyczną mityzację ojczyzny, jako pielgrzymkę rodaków poszukujących polskości w sobie i wokół siebie, czyli arcypoemat narodowy odczytany przez Gombrowicza. Chwyt teatralny reżysera wyśmiewającego narodowe wady i przywary w "Opisach obyczajów", powtarzany w innych spektaklach, nie grzeszy oryginalnością ani doniosłością diagnoz, wpisuje się raczej w poetykę jajcarskiej zabawy.
Niewykluczone, że z buntu wobec dekonstrukcji klasycznych tekstów, tak modnej w postmodernizmie, zaprawionym swojską nutą oraz wobec bogoojczyźnianego patriotyzmu objawionego po katastrofie smoleńskiej, zrodziła się prowokacyjna inscenizacja "Mszy". Aktorzy w Teatrze Dramatycznym odegrali pełną liturgię, kazanie w "intencji odpowiedzialności chrześcijan za świat", zbierali pieniądze na tacę "na Społeczny Komitet Opieki nad Starymi Powązkami"... Czy była to próba wiary, instrumentalizowanej często przez polityków? Test dla elit ironicznie nastawionych wobec zbiorowych rytuałów? A może próba znalezienia wspólnoty na serio? Pomysłowi młodego plastyka, Artura Żmijewskiego, nie można odmówić radykalizmu.
Odmiennym duktem poprowadzona została "Sprawa" przez Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Scenariusz reżysera na podstawie "Samuela Zborowskiego", "Raptularza", "Dziadów" Juliusza Słowackiego i innych tekstów została odczytany za Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, autorem książki "Samuel Zborowski", jako mit założycielski obywatelskiego nieposłuszeństwa i niezłomności z katastrofą smoleńską w tle. Niesłusznie, umysły piszących o teatrze tak są już sformatowane na dzisiejszą aktualność, że dzieło wybitne i wieloznaczne, które myślenie o dosłowności atakuje, zostało zrozumiane opacznie. Reżyser tekstom wieszcza przeciwstawił zdjęcia dokumentalne z uroczystości na Zamku Królewskim w Warszawie i złożenia szczątków Juliusza Słowackiego na Wawelu z 1927 roku tak, żebyśmy wyraźnie zobaczyli, jak bardzo go nie rozumiemy.
Celebrujemy, kochamy, jak pisał Gombrowicz, bo wieszczem był, ale nie znamy. Jarocki czyta Słowackiego wieloznacznie, poprzez biografię i nieokiełznaną wyobraźnię poetycką. Utworom okresu mistycznego przystawia lustro konfliktów emigracji i niewoli narodu, a nade wszystko próbuje dotrzeć do zasadniczych idei, nie zawsze jasno sformułowanych, wokół których jego myśl krążyła najusilniej. Pokazuje więc wybitnie inteligentnego i świadomego twórcę, który pragnął, aby wysiłek umysłowy kolejnych pokoleń Polaków doprowadził ich kraj do wielkości. Nie przez akty szlacheckiego liberum veto i anarchicznego nieposłuszeństwa, lecz przez intelektualną dyscyplinę nadania dziejom jednostkowym i zbiorowym sensu. Słowacki badał wędrówkę ducha przez dzieje, szczególnie przez dzieje ojczyzny, dobrze rozumiał anielską i szatańską stronę tego procesu, widział zatem potrzebę dialektycznego godzenia przeciwieństw. Jerzy Jarocki w "Sprawie" pokazuje ścieranie się wielu racji, wywiedzionych z pogłębionej lektury Słowackiego, ponad doraźną aktualnością.
Niestety, ten typ refleksji wyrażonej językiem teatralnym zanika, przedstawień wieloznacznych, ukazujących rzeczywistość w całym jej skomplikowaniu, do tego wyrażonych poprzez oryginalną formę sceniczną, jest jak na lekarstwo. Wiąże się to, z lansowaną od kilkunastu lat modą likwidowania teatrów repertuarowych, skupiających wielopokoleniowe zespoły aktorskie, zdolne poruszać się swobodnie w wielu estetykach zawartych w dziełach dramatopisarzy różnych epok i wrażliwości. Ważniejsze stały się tak zwane teatry autorskie, dopasowujące literaturę wielu epok i stylów do tego, co chce powiedzieć reżyser. Skupiają kilku, kilkunastu aktorów wokół lidera i pracują na wspólny sukces. Zwłaszcza zagraniczny, zrealizowany i współfinansowany we współpracy z licznymi festiwalami.
Najlepszym przykładem wydaje się "Nosferatu" Grzegorza Jarzyny we współpracy z Narodowym i kilkoma festiwalami. Produkcja inspirowana powieścią Brama Stokera z 1897 roku - niegdyś stała się ona podstawą ekspresjonistycznych filmów Friedricha Murnaua, później Wernera Herzoga - została zrealizowana jako rzecz sprzedażna wszędzie. Niestety, wyszło dzieło absolutnie puste myślowo i kiczowate w swoim braku dystansu, ironii do zwietrzałej mocno konwencji filmów grozy. Nikogo nie przejmie i nie zachwyci tu ani muzyka światowego Johna Zorna, ani występ w tytułowej roli austriackiego aktora Wolfganga Michaela, bowiem reżyser nie ma nic do powiedzenia, co było widać w tak samo pustym myślowo "T.E.O.R.E.M.A.C.I.E." według Pasoliniego sprzed dwóch lat.
W ogóle staliśmy się bardzo międzynarodowi. Teatr Rozmaitości dał prapremierę "Jacksona Pollescha" René Pollescha, wyreżyserowaną przez autora o presji kreatywności, która zabija kreację w sztuce. Dzieło tyleż zabawne, ile banalne nie spędza snu z powiek dyrektora Jarzyny, bowiem reżyseruje częściej za granicą niż w kraju, gdzie podobno nie ma warunków.
Węgier Gábor Zsámbéki przygotował "Kazimierza i Karolinę" Ödöna von Horvátha w Teatrze Narodowym - tak dalece bez pomysłu, że zeszła z afisza niedługo po premierze. Natomiast Jacques Lasalle koncertowo spartaczył tamże "Lorenzaccia" Alfreda de Musseta, więc w nagrodę w Polskim wyreżyserował "Szkołę żon" Moliera tak, żeby mógł ją uratować Andrzej Seweryn jako Arnolf. W krakowskim Starym Milan Peschel z Maxim Gorki Theater wyreżyserował sztukę Nicka Whitby'ego "Być albo nie być" według filmu Ernsta Lubitscha z 1941 roku nie jako rzecz o aktorach teatru polskiego w czasie okupacji, lecz jako komedię o kondycji aktorów. Nie wiem, czy jest to najlepszy kierunek poszukiwań.
Zdecydowanie wolę od tych szumnie zapowiadanych premier sceniczną wersję znakomitego filmu Luchino Viscontiego "Zmierzch bogów" wystawioną przez Maję Kleczewską w Opolu. Wyjątkowo precyzyjnie pokazała rozluźnienie norm moralnych dysfunkcyjnej, za to zmanierowanej bogactwem rodziny. Reżyserka zrezygnowała z realiów lat trzydziestych Trzeciej Rzeszy, aby pokazać jak łatwo niektórzy potrafią zapomnieć o elementarnej przyzwoitości, zamknąć oczy na patologię i występek w najbliższym otoczeniu, czyli zło doskonale znane i widziane, żeby zyskać władzę. Zmierzch wartości w tym przedstawieniu oznacza zmierzch ludzkiego świata.
Dobrą passę ma ostatnio Agnieszka Glińska. Po udanej, ironiczno-zaczepnej "Mewie" Czechowa w Narodowym sprzed roku, w Teatrze Na Woli zrealizowała ciekawie "Iluzje" Iwana Wyrypajewa, rozpisaną na dwie pary bohaterów analizę wzajemnych uczuć i skomplikowanych relacji. Nic nie jest tak, jak się państwu wydaje, ale Glińska pokazała, jak można to doskonale, z ironią zagrać. Na koniec sezonu dała zabawny, sprawnie grany spektakl w Teatrze Współczesnym. Stareńka "Moralność pani Dulskiej" Gabrieli Zapolskiej to jedno z ważniejszych przedstawień minionego roku. Reżyserka naturalistyczne ograniczenia sztuki pokonuje rozsądnie i zabawnie, przełamuje psychologizm postaci tańcem, muzyką, zaś akcję przenosi w czasy współczesne. Oglądamy nie duszny, krakowski mieszczański salon z potarganym babusem w roli głównej, lecz apartament pokazowy w rezydencji Marina albo Karina, z wartą grzechu, atrakcyjną Dulską (doskonała Monika Krzywkowska). Co nie umniejsza zjadliwości autorki. Przeciwnie. Wprawdzie nikt już panny z dzieckiem nie potępia, co nie znaczy, żeby zakłamanie naszego życia powszedniego znikło. Przybrało tylko bardziej atrakcyjne opakowanie, bo gdzie indziej znalazły się sfery fałszu, kłamstwa, co w lekkiej formie udowodnił spektakl całkiem serio.
Glińska pracuje w kilku teatrach, ma coraz większe grono swoich aktorów, doangażowuje ich gościnnie w miarę potrzeb obsadowych, coraz śmielej posługuje się środkami wyrazu pochodzącymi z różnych konwencji teatralnych i co najważniejsze - wystawia dobrą literaturę. W chaosie rzadko wydarzonych propozycji postmodernistycznych jej prace odznaczają się dobrą znajomością rzemiosła i coraz wyraźniejszą formą własną.
Kolejna kobieta reżyser to Iwona Kempa. Pierwsza, po "Krumie" Warlikowskiego sprzed kilku lat, pokazała na naszych scenach dramaty Hanocha Levina. Doskonałe "Pakujemy manatki" i "Zimowe ceremonie" zrealizowała w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, gdzie jest dyrektorem, natomiast w tym roku - "Udrękę życia" w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Są to przedstawienia wybitnie aktorskie, poza niezbędnymi rekwizytami pozbawione scenografii i ozdób, czyli podpórek interpretacyjnych. Aktorzy grają teksty izraelskiego autora z uwagą, powagą i empatią, co nie znaczy, by ich bohaterowie nie byli śmieszni, albo nie znajdowali się czasem w komicznych sytuacjach. Aktorstwo pozbawione nut charakterystycznych, czy rodzajowych nadaje dramatom Levina, często zanurzonym w miejscowej obyczajowości, rys uniwersalny. Nie o wszystkich realizacjach tego autora, coraz chętniej granego, (Agencja Dramatu i Teatru wydała wielki tom jego sztuk) da się powiedzieć to samo. Bo wystawiany był też przez Artura Tyszkiewicza w Ateneum, przez Norberta Rekowskiego w Nowym w Łodzi i tamże, w Teatrze Jaracza, przez Agnieszkę Olsten.
Jeszcze chwilę o kobietach. We wrocławskim Teatrze Ad Spectatores pojawiły się "Żywoty świętych osiedlowych" według prozy Lidii Amejko, którą uważam za najbardziej dziś utalentowanego dramatopisarza. Ona wie, że teatr powstaje z teatru jak literatura z literatury, nie opowiada więc historii mniej czy bardziej egzotycznych, tylko przy pomocy języka tworzy autonomiczną rzeczywistość sztuki. Cudowne "Nondum", "Pan Dwadrzewko", "Farrago" są wybitnymi dramatami, które niestety okazują się dla naszego banalnie upolitycznionego teatru za trudne, zbyt wyrafinowane artystyczne. Dlatego chwała młodej adaptatorce, reżyserce, scenografce i wykonawczyni Agacie Kucińskiej za spektakl opowiadający za pomocą słowa, prostych gestów i szmacianych lalek historię świata. Utalentowana Lidia Amejko jest pilną uczennicą Tadeusza Różewicza, największego odkrywcy stylistyk dramatycznych - dla każdej swojej sztuki wynalazł odrębną, oryginalną formę - któremu teatry na dziewięćdziesiąte urodziny wystawiły kilka starych, ale nieprzestarzałych utworów.
Teatry warszawskie przeżywają podobnie jak sceny w całym kraju kryzys, bynajmniej nie finansowy. Mimo narzekań na brak środków żaden nie upadł, a wciąż powstają nowe, prywatne, nie mówiąc już o festiwalach, blisko dwustu - tak! Co drugi dzień otwiera się kilkudniowy festiwal, przegląd, spotkania itp., licząc też sceny lalkowe muzyczne i taneczne. Kryzys dotyczy nie finansów a myślenia, jedne sceny z przekonaniem, inne całkiem cynicznie, (będziemy zauważeni), ścigają się na uczestnictwo w debacie publicznej, lecz to, co proponują, pozostawia wiele do życzenia. Teatr Studio mimo szumnych zapowiedzi poza spektaklem Pawła Passiniego poświęconym tajemniczej osobowości Antonina Artauda zanotował pod dyrekcją Grzegorza Brala, założyciela i szefa zespołu Pieśń Kozła, wyłącznie klęski. Nie jest to odpowiedni człowiek na tym stanowisku. Mieszczący się vis-à-vis Dramatyczny, też nie odnotował sukcesów, dyrektor Paweł Miśkiewicz zbiegł do Krakowa reżyserować "Mewę" Czechowa, jakby zespół kwitł samoczynnie. Zabrakło mentora, Krystiana Lupy, który w Teatrze Polskim we Wrocławiu a wcześniej w Szwajcarii zrealizował "Poczekalnię.0" opartą na improwizacjach aktorskich i własnym scenariuszu, pokazywaną jesienią na Festiwalu Dialog.
Teatr Ateneum po odejściu Izabelli Cywińskiej też mijający rok może uznać za stracony, podobnie Powszechny na drugim brzegu Wisły, też nie może się pozbierać. Tu, poza premierą trafnych w nieoczywistych diagnozach "Sierot" Dennisa Kelly'ego w reżyserii Grażyny Kani i "Komediantem" Thomasa Bernharda w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza zaplanowanych za poprzedniej dyrekcji, niewiele można obejrzeć. Kierownictwo artystyczne świeżo wyremontowanego teatru o trzech scenach powierzono latem Robertowi Glińskiemu, rektorowi szkoły filmowej w Łodzi i reżyserowi filmów, który doświadczenie zarządzania scenami musi dopiero zdobywać.
Skutki nominacji dyrektorskich obciążają przede wszystkim Wydział Kultury Urzędu Miasta, finansującego owe sceny, i może powiem herezję, ale zbyt hojnie w stosunku do efektów. Niewiele stracilibyśmy, gdyby kilka scen pogrążonych od lat w kompletnym marazmie zostało zlikwidowanych, albo przekazanych w sensowne ręce. Teatr Polski, finansowany przez wojewodę mazowieckiego, powierzony został Andrzejowi Sewerynowi, wciąż łączącemu obowiązki w Comédie-Française z aktorskimi i dyrektorskimi tutaj. Jego trzydziestoletnia nieobecność w kraju skutkuje zapraszaniem francuskich reżyserów i studentów reżyserii lub debiutantów. To, co już przygotowano - "Wieczór trzech króli" Szekspira, "Żeglarz" Szaniawskiego, "Cyd" Corneille'a w tłumaczeniu Morsztyna, "Szkołę żon" Moliera - pokazuje, że zespół przymierza się do powtarzania modelu francuskiej sceny narodowej, czyli wystawiania szacownej klasyki okraszonej klasyką bardziej współczesną. Na rewolucję estetyczno-programową raczej się nie zanosi.
Wyjątkiem od tej reguły jest niedysponujący własną sceną Nowy Teatr z "Opowieściami afrykańskimi według Szekspira" Krzysztofa Warlikowskiego na podstawie sztuk Stratfordczyka inkrustowanych tekstami współczesnymi. Nie jestem bezkrytycznym wyznawcą, ostatnie prace reżysera - "(A)pollonia" i "Koniec" srogo mnie rozczarowały, natomiast ostatnie zdecydowanie poruszyło. Dotkliwym klimatem realizmu podszytego tajemnicą jak z pełnych melancholii i ludzkiej samotności obrazów Edwarda Hoppera. Amerykańskiego malarza pierwszej połowy dwudziestego wieku, ukazującego mieszkańców metropolii siedzących za kontuarem baru, w hotelowym pokoju, na pustej ulicy, zatopionych w swoich myślach. I widzeniem człowieka niczym muchy na białej kartce papieru, obecnym w filmach Jima Jarmuscha rejestrującego całą dziwność istnienia zwykłych ludzi.
Warto było pojechać do hali ATM położonej przy Wale Miedzeszyńskim 384, żeby zobaczyć jak aktorzy przenoszą szekspirowskie relacje między postaciami w dzisiejszą rzeczywistość i jak je reinterpretują. Punktem wyjścia są tu węzłowe sytuacje z "Króla Lira", "Otella" i "Kupca weneckiego". Przestrzeń wielkiego miasta sugeruje światło zmieniające klimat scen, obrazów oraz niebanalna ścieżka dźwiękowa. Zamiast przebojów puszczanych na cały regulator, co jest regułą nowoczesnych przedstawień, dość cicho, ale bezustannie dochodzi nas gwar ulicy, odgłosy budzącego się lub zasypiającego miasta. Negocjacjom zastawu za pożyczone pieniądze przez Shylocka, towarzyszy dźwięk amerykańskiej aukcji koni, gdy szybki rytm słów dla nieprzyzwyczajonego ucha staje się muzyką. Bohaterowie "Opowieści..." to mieszkańcy metropolii, gdzie mieszają się kolory skóry, religie i kultury, nie bez konfliktów. Powodem, niekiedy irracjonalnym, bywa czyjaś odmienność, inny system wartości, ale także tłumione emocje, eksplodujące agresją podejrzenia, czyjeś chamstwo lub bezradność wobec cierpienia, nie dająca się stłumić, ani przekuć w empatię. A nade wszystko emocje dyktowane potrzebami ciała, rzadziej uczuć - choć tych pozytywnych, rozumiejących brakuje wszystkim po kolei, skoro chronią się przed sobą nawzajem pod grubym pancerzem brutalności albo cynizmu. Spektakl Warlikowskiego dowodzi, jak długo (niekiedy kilka lat) zespół musi pracować, aby powstało wybitne dzieło teatralne.
W sumie dla teatru był to rok dość nijaki, kilka dobrych przedstawień wiosny nie czyni tak jak rodzynki nie zrobią zakalcowatego ciasta smaczniejszym. Nadzieja, że zamiast marnej publicystyki i wiecznego aktualizowania zobaczymy artystycznie skonstruowane przedstawienia, wydaje się płonna. Zbyt mało jest dobrych sztuk i sensownych reżyserów.
Autor: Elżbieta Baniewicz, grudzień 2011